
Tak sobie myślę: gdyby tylko mała, maluteńka część tych życzeń noworocznych, którymi dosłownie zasypywani jesteśmy przez instytucje prywatne i publiczne, różnych usługodawców, serwisy, banki, i temu podobne, i którymi my sami tak hojnie szafujemy, sprawdziła się w realnym życiu, w naszej codzienności, to doprawdy ogólnej szczęśliwości nie byłoby granic.
Życzenia zdrowia, powodzenia, spełnienia marzeń, realizacji zamierzeń i wiele szczęścia powtarzają się we wszystkich możliwych odmianach i formach.
No cóż, wszyscy chcemy być szczęśliwi. I chociaż każdy ten stan na swój sposób rozumie, na swój sposób go oczekuje i do niego dąży, przecież są takie jego elementy, które wszystkim albo przynajmniej większości ludzi się ze szczęściem kojarzą. To na pewno jest zdrowie, dobrobyt materialny, poważanie i szacunek innych.
Do tego koszyka podstawowego indywidualnie dokładamy już własne składniki, własne o szczęściu wyobrażenie.
Kiedy zaczęłam się zastanawiać nad tą sprawą spostrzegłam, że w każdym okresie mojego życia co innego, inne cegiełki na mój osobisty, szczęśliwy świat się składały. Już nie będę wracała do czasów wczesnego dzieciństwa, choć nawet wtedy przecież miałam tę wiedzę o szczęściu; dawała mi je bliskość rodzicielki, no i może ta biała sukienka w niebieskie serduszka.
Ale już w szkole podstawowej szczęśliwa byłam w dniu, w którym udało mi się przekonać Matkę, aby więcej nie posyłała mnie na lekcje muzyki.
A w średniej rzeczywiście szczęśliwa byłam tylko na wagarach, z książkami, które bynajmniej szkolnymi lekturami nie były.
Niezłe były też chwile, kiedy w upale lipcowego, wakacyjnego dnia spoglądało się z kwietnej łąki, miodowo pachnącej naparstnicami, na Czarny Kocioł Jagniątkowski.
Potem, wiadomo, jak to dziewczyna: kiedy się zakochałam, tym razem „śmiertelnie” i „na zawsze”, kiedy impreza była udana, kiedy z jakiejś zasłonki, czy zapomnianej, przedwojennej kreacji udało się wyczarować ciuszek i zadawać w nim szyku.
A w tym życiu całkiem „dorosłym”, w którym co parę lat, a nawet co roku zmieniały się cele i priorytety, powstawały i przemijały problemy, szczęściem były chwile zaledwie, jakieś nastroje, emocje, wywołane widokiem, krajobrazem, lekturą, muzyką, słowem czy gestem innego człowieka.
Ulotne momenty z naszego życiorysu, zapadłe nam w pamięć jako te najszczęśliwsze bądź właśnie odwrotnie, jako najnieszczęśliwsze, chyba z natury rzeczy nie trwają długo. Tak więc zwykły dzień, tydzień i rok najlepszy byłby dla człowieka? Ani nadzwyczajne uniesienia, ani czarne całkiem dni dla naszej psychiki nie są wskazane. Chyba nie bylibyśmy w stanie udźwignąć ani jednych, ani drugich jako stanów permanentnych.
Filozofów zajmujących się ludzkim szczęściem od zarania historii wielu było. Teraz nawet twierdzi się, że nasza do szczęścia predyspozycja to sprawa genów, przekazanych nam przez przodków, coś jak skłonność do przeziębień. Ale spokojnie; ci, którzy nie odziedziczyli genów szczęścia mogą się podobno dosyć łatwo go wyuczyć.
Jeśli o mnie chodzi, to wiele z egzystencjalnych niepokojów nużących jest, wiele jest za trudnych, ale epikurejskie podejście do sprawy ciekawi mnie i w większości przekonuje. Zwłaszcza, kiedy tak pięknie prawi o znaczeniu przyjaciół i przyjaźni w naszym życiu.
Mądrzy byli ci Grecy starożytni, bardzo mądrzy.
Więc bądźmy szczęśliwi w 2009 roku!