Wiosenne porządki i drobne remonty w domu ujawniły pilną potrzebę nabycia kilku rzeczy, więc wybrałam się po zakupy na Bielany Wrocławskie.Pojechałam w miniony poniedziałek, bo to dzień, kiedy ruch jest najmniejszy,więc przynajmniej można doszukać się obsługi w sklepach.
Jest to podobno największe centrum handlowe w Polsce, a przy okazji gmina Kobierzyce, na której terenie ta wielka maszyna do robienia pieniędzy się znajduje, chełpi się statusem najbogatszej w kraju.
Hipermarkety wywołują u mnie zawsze mieszane uczucia: wielkość oferty powoduje, że jest w czym wybierać, ale równocześnie mnogość asortymentu oznacza ogromne powierzchnie, godziny błądzenia wśród półek, zwłaszcza
w działach, które nie są moimi mocnymi stronami (akurat potrzebowałam uchwytu mocującego do rozsuwanej drabiny).
Kiedy już doczekam się pomocy pracownika, z reguły, choć są wyjątki, wiedza młodego człowieka tu zatrudnionego nie wykracza poza opis na opakowaniu produktu. Nic dziwnego – ciężka, źle opłacana robota powoduje, że takie giganty nie są w stanie dopracować się stałej kadry wykwalifikowanych sprzedawców, będących doradcami klientów.
Wszędzie odwiedzałam tylko wybrane działy. W „Obi” to był dział z oświetleniem, skąd wyszłam z dwoma kinkietami łazienkowymi.
Zignorowałam „Tesco”, „Ikeę” i Euro-Net”. Nie zainteresowałam się też atrakcjami w „Castoramie” czy „Auchan”.
Miałam w planie stoisko z pościelą w „Jysk”, gdzie chciałam kupić tanie kołdry, aby poszyć z nich kołderki dla naszych kotów, ale okazało się, że zostały tylko wywieszki na pustych już półkach.
Następnie w Leroy-Merlin kupiłam 7,5 metra szyfonu w kratę oraz złoconą ramkę 10x15 cm i kilka innych drobiazgów.
Prawdę mówiąc do wielu prosperujących tu marketów nigdy nawet nie wchodziłam. W zasadzie nie wchodzę do sklepu, jeśli nie mam potrzeby kupna, albo takiego planu w bliższej perspektywie. Nie lubię „tylko oglądać”.
Tak więc, już po 6 godzinach od wyjazdu z domu, omdlewając z gorąca, ledwo powłócząc obolałymi nogami, głodna i spragniona, a głównie ze znacznie uszczuplonym stanem karty kredytowej, dowlokłam się do parkingu, na którym
n. b. długo nie mogłam odnaleźć auta, i postanowiłam niezwłocznie wracać, absolutnie nigdzie się nie zatrzymując.
Wieczór był upalny, a ja z każdym kilometrem drogi zbliżałam się do oka szalejącej w oddali burzy. Najpierw słychać było tylko złowieszcze pomruki,potem grzmoty i rozświetlającą noc jasność, aż wjechałam w strugi wody,błyskawice i ogłuszający huk piorunów.
U celu podróży zastałam egipskie ciemności; prąd wyłączono.
Kilka naszych kotów nawałnica zaskoczyła na dworze, kryły się więc po różnych dziurach i zakamarkach, w końcu wszystkie udało się sprowadzić do domu.
Długo jeszcze siedzieliśmy przy zapalonych świecach.
Po tej eskapadzie przez trzy dni ręcznie obrębiałam złotą nitką ten kawał szyfonu na firankę do salonu.
Nową ramkę dostała maleńka grafika, obrazująca głowę Dantego, którą dostałam kiedyś w miłym prezencie.Wisi sobie teraz Dante na kominku.
A „Boską” sprzedałam pewnej Emmie z Manchesteru, bo nasze koty chciały lepiej zjeść.
Jest to podobno największe centrum handlowe w Polsce, a przy okazji gmina Kobierzyce, na której terenie ta wielka maszyna do robienia pieniędzy się znajduje, chełpi się statusem najbogatszej w kraju.
Hipermarkety wywołują u mnie zawsze mieszane uczucia: wielkość oferty powoduje, że jest w czym wybierać, ale równocześnie mnogość asortymentu oznacza ogromne powierzchnie, godziny błądzenia wśród półek, zwłaszcza
w działach, które nie są moimi mocnymi stronami (akurat potrzebowałam uchwytu mocującego do rozsuwanej drabiny).
Kiedy już doczekam się pomocy pracownika, z reguły, choć są wyjątki, wiedza młodego człowieka tu zatrudnionego nie wykracza poza opis na opakowaniu produktu. Nic dziwnego – ciężka, źle opłacana robota powoduje, że takie giganty nie są w stanie dopracować się stałej kadry wykwalifikowanych sprzedawców, będących doradcami klientów.
Wszędzie odwiedzałam tylko wybrane działy. W „Obi” to był dział z oświetleniem, skąd wyszłam z dwoma kinkietami łazienkowymi.
Zignorowałam „Tesco”, „Ikeę” i Euro-Net”. Nie zainteresowałam się też atrakcjami w „Castoramie” czy „Auchan”.
Miałam w planie stoisko z pościelą w „Jysk”, gdzie chciałam kupić tanie kołdry, aby poszyć z nich kołderki dla naszych kotów, ale okazało się, że zostały tylko wywieszki na pustych już półkach.
Następnie w Leroy-Merlin kupiłam 7,5 metra szyfonu w kratę oraz złoconą ramkę 10x15 cm i kilka innych drobiazgów.
Prawdę mówiąc do wielu prosperujących tu marketów nigdy nawet nie wchodziłam. W zasadzie nie wchodzę do sklepu, jeśli nie mam potrzeby kupna, albo takiego planu w bliższej perspektywie. Nie lubię „tylko oglądać”.
Tak więc, już po 6 godzinach od wyjazdu z domu, omdlewając z gorąca, ledwo powłócząc obolałymi nogami, głodna i spragniona, a głównie ze znacznie uszczuplonym stanem karty kredytowej, dowlokłam się do parkingu, na którym
n. b. długo nie mogłam odnaleźć auta, i postanowiłam niezwłocznie wracać, absolutnie nigdzie się nie zatrzymując.
Wieczór był upalny, a ja z każdym kilometrem drogi zbliżałam się do oka szalejącej w oddali burzy. Najpierw słychać było tylko złowieszcze pomruki,potem grzmoty i rozświetlającą noc jasność, aż wjechałam w strugi wody,błyskawice i ogłuszający huk piorunów.
U celu podróży zastałam egipskie ciemności; prąd wyłączono.
Kilka naszych kotów nawałnica zaskoczyła na dworze, kryły się więc po różnych dziurach i zakamarkach, w końcu wszystkie udało się sprowadzić do domu.
Długo jeszcze siedzieliśmy przy zapalonych świecach.
Po tej eskapadzie przez trzy dni ręcznie obrębiałam złotą nitką ten kawał szyfonu na firankę do salonu.
Nową ramkę dostała maleńka grafika, obrazująca głowę Dantego, którą dostałam kiedyś w miłym prezencie.Wisi sobie teraz Dante na kominku.
A „Boską” sprzedałam pewnej Emmie z Manchesteru, bo nasze koty chciały lepiej zjeść.