24 lipca 2012

Sama w domu

śniadanie na ganku


Od paru tygodni sama jestem, to znaczy tylko koty i ja, a więc często, gęsto nie ma co jeść, to znaczy ja nie mam co jeść, bo koty - daj Boże! Stale brakuje a to masła, a to chleba, a to ziemniaków, że wspomnę tylko żywnościowe artykuły tak zwanej pierwszej potrzeby.

Przy okazji warto uzmysłowić sobie, że do podstaw w ludzkiej spiżarni naprawdę wiele, a nawet bardzo wiele składników zaliczyć trzeba. Od soli zaczynając, przez mąki, kasze, oleje, makarony, jaja, mleko, śmietanę i inne nabiały, warzywa jakieś i owoce, choćby jabłka tylko, na przyprawach kończąc, bo wyobrazić sobie trudno najprostszą potrawę bez pieprzu, papryki, chili, tymianku, majeranku, bazylii, oregano, musztardy wreszcie i majonezu.

Mięsojady także chętnie w lodówce kawał schabu widzą, kawałek jałowcowej, kawalątko salami. A gdzie bardziej rafinowane dodatki, które potrzebne są do przygotowania wymyślniejszego menu, typu owoce morza, alkohole, octy, trzcinowe cukry,  egzotyczne korzenie, i podobne?  Mówi się, że przecież człowiek nie żyje po to, aby jeść, ale odwrotnie właśnie. Jednak odwrotności tej lubi, oj lubi poświęcać dużo czasu i nie mniej zachodu. Wystarczy zajrzeć na który bądź serwis czy  blog kulinarny, aby o tym się przekonać. Uwielbiamy dogadzać sobie, swoim bliskim, błysnąć stołem przed znajomymi, pochwalić się przyjaciołom.

Dodatkowo niektórzy, ja na przykład, pasjami lubią dogadzać swoim zwierzętom. Jest to zresztą  ‘oczywista oczywistość’ bo ileż mogą te biedne ogoniaste nakupować sobie Whiskasów czy innych Gourmetów. Wiadomo, że samą chemią i 5% mięsa (zwykle taka porcja w recepturze) koty się nie wyżywią. Muszą dostać łyżkę śmietanki, orzeszek masełka, udko od czasu do czasu, choć najbardziej upragnioną kurzyną jest surowy filet, ale wiadomo, nie bardzo bezpieczny.
Tak więc korzystając z wolności (‘kota nie ma, myszy na stole’) rozbestwiam całkowicie nasze zwierzęta, które dziś nie tkną Topika z ALDI (1,25 PLN za 100 g; w dziale zwierzęta) jeśli tenże nie jest w miseczce obficie udekorowany tuńczykiem (5,-PLN za 170 g; w dziale ludzie).

Za to ‘gadanie’ Filipka albo spojrzenie Lolisi znad miski z takim jedzonkiem - warte każdej wydanej złotówki. No tak, o tym  to może już następnym razem:)

Ponieważ, jak wspomniałam, rano nie było chleba, ugotowałam sobie spagetti, i na ganku zjadłam; Dunia chciała tylko Mozzarellę, bo makaronów nie znosi.

20 lipca 2012

Opowieści zasłyszane. 3


Na początku maja Barbara z łóżka przestała właściwie wstawać. Apetytu nie miała, i do jedzenia się zmuszała, aby pokarm mieć. A Maryjka rosła zdrowo. W miarę jak dziecko się rozwijało Barbara jakoś tak kurczyła się, malała, a w jej twarzy tylko oczy, wielkie jak  jeziora się jarzyły. Franciszek, dotąd pełen chęci do działania, zadowolony i wesoły, przestraszył się pewnego dnia własnej myśli, przemykającej przez głowę, co będzie, jeżeli Barbara do sił nie powróci? - Nie, to niemożliwe - mówił sobie. Przecież tak się straramy o nią wszyscy, lekarstwa bierze, doktor był tyle razy. 
Po kolejnych dwóch tygodniach ciągłego leżenia Barbara tak była już słaba, że z trudem przy piersi ssące dziecko podtrzymywała.  Maryjka, nienależycie widocznie nakarmiona, darła się w niebogłosy, aż w warsztacie słychać ją było. Wtedy Franciszek przybiegał, brał małą na ręce, nosił długo i śpiewał jej coś swoim głosem niskim, melodyjnym, dopóki się nie uspokoiła. Barbara lubiła ten śpiew, przypominał jej  czasy początku ich znajomości i krótkiego narzeczeństwa, kiedy jeszcze żadnych problemów, żadnych zmartwień nie mieli,tylko nadzieje i plany.Na wspólną przyszłość, na życie szczęśliwe. Zapadała w sen, ale niespokojny jakiś, śniła albo majaczyła, obrazy z dzieciństwa przed oczami się przesuwały, i nie wiedziała sama czy prawdziwe były, czy urojone.
A to szła ze swoją matką przez parów jakiś, ale szybko gubiła się w gąszczu, krzewy ją drapały i ubranie darły, a ona płakała i bała się bardzo. To znów z ojcem była nad strumykiem, ale twarzy jego nie widziała. Oglądała tylko nogawki jego czarnych spodni i brązowe buty w żółtym piachu grzęznące. Potem ojciec znikał, a ona sama zostawała, i znów się bała. Z tego majaczenia do rzeczywistości wracała oblana potem, z policzkami od łez mokrymi.

Rodzice od dawna nie żyli, umierali kolejno, w krótkich odstępach czasu. Miała wtedy pięć lat. Wychowywali ją najpierw krewni a potem trafiła do sierocińca. Przebywała w nim przez 8 lat, w tym ostatnie trzy miesiące jako narzeczona Franciszka.  I to był właściwie najlepszy okres tego jej sieroctwa. Przełożona pozwalała Barbarze i Jadwidze, jej rówieśnicy, przyjaciółce jedynej, szyć i haftować wyprawę, na którą płótna Franciszek dostarczał, a i zakład coś od siebie dorzucił. W sierocińcu szwalnia była, w której wychowanki  zawodu się uczyły. Barbara do tej pracy duże zdolności miała i lubiła to robić, zwłaszcza haft i wyszywanie tak dobrze jej wychodziły, że nawet niektóre z jej serwet do domów pań, fundatorek ich zakładu,trafiały. To było dla dziewcząt duże wyróżnienie.

Przyznać trzeba, że Barbara spore korzyści odniosła z tego pobytu, przede wszystkim szkołę powszechną ukończyła, zajęć gospodarskich się nauczyła, fach zdobyła. Dach nad głową dosyć pewny miała i utrzymanie także.

Szczęśliwa jednak była dopiero po ślubie, choć długo uczyła się bliskości z Franciszkiem, zaufania, zawierzenia mu swoich pragnień i marzeń.
Oboje bardzo starali się przede wszystkim mieszkanie do porządku doprowadzić, bo choć mury zdrowe były, to wnętrze zaniedbane bardzo. Odnawiali ściany, okna i drzwi. Franciszek sam podłogi drewniane wszędzie kładł. Pomieszczenia na warsztat tynkował, malował, sufity reperował.

Umowę miał z właścicielem, że w przyszłości oficynę całą od niego odkupi. Ale urodził się pierwszy syn, potem drugi, lata mijały i stale dorobić się na tyle nie mogli, aby zamiar ten urzeczywistnić. Właściciel nad wyraz ze swoich lokatorów zadowolony był, bo nie dosyć, że budynek do świetnego stanu doprowadzili, część podwórza pięknie zagospodarowali, spory ogród zakładając, to jeszcze z komornym nigdy nie zalegali.  W ciągu tych lat kilka drzew i wiele krzewów na początku zasadzonych pięknie wyrosło, oddzielając ich zielonym parawanem od reszty posesji.  Oficyna, cała dzikim winem obrośnięta, ich domem ukochanym się stała, mgliście Barbarze przypominając podobne obrazy z wczesnego dzieciństwa. Franciszek dużo pracował, zbyt na swoje wyroby miał  i dotychczas, choć skromnie było, głód w oczy nigdy im nie zaglądał.
A dorabiali się wszystkiego, każdego garnka, i każdego krzesła do domu. Barbara dumna była ze swojego mieszkania, które wyposażała i dekorowała jak mogła. Wiele roślin doniczkowych z powodzeniem dużym hodowała na parapetach. Wszystkie okna własnoręcznie zrobionymi firankami zasłaniała. Ściany pomieszczań kilimami, a podłogi chodnikami przez Franciszka utkanymi, wyłożone były.  Oboje pracowali ciężko, po kilkanaście godzin dziennie, ale z losu zadowoleni byli. Ten dom i rodzina jaką stworzyli całym ich światem były. Krewnych bliskich nie mieli, znajomych raczej niewielu. Jedyna powierniczka Barbary, Jadwiga, z sierocińca jeszcze, habit zakonny u sióstr de Notre Dame włożyła. Nie widywały się często, a i problemy miały teraz całkiem  różne, więc i zwierzenia wzajemne, i pomoc ewentualna coraz rzadsze się stawały. Barbara nawet  nie miała kiedy nad tym ubolewać.


Teraz, w czasie połogu i swojej choroby czasu dużo miała, myślami wracała wciąż do przeszłości, a zwłaszcza do tego dnia, w którym dowiedziała się, przypadkiem zresztą, bo nikt o tym z nią nie rozmawiał, że do sierocińca za parę dni ma trafić. Dla dziecka dziesięcioletniego, jakim wówczas była, to wstrząs był potężny, i zawalenie się świata, w którym żyła dotąd, już po raz drugi. Najpierw, po śmierci rodziców, przeprowadzka do domu wujostwa, w którym przywilejów żadnych mieć nie mogła, wręcz przeciwnie.
I po pięciu latach, kiedy przyzwyczaiła się do nich na tyle,  że nie płakała już codziennie przed zaśnięciem, usłyszała, jak wujenka Greta mówiła do wuja: - Przełożona kazała Barbarę przyprowadzić w piątek, po południu. Może tylko bieliznę swoją mieć, pończochy, i buty. Inne ubrania wychowanki jednakowe mają. W sierocińcu dostanie. 

Barbarze w głowie się zakręciło, kiedy to usłyszała, a raczej kiedy do siebie odniosła. Dotąd wydawało się jej, że Greta, choć specjalnie tego nigdy nie okazywała, lubi ją dosyć. Surowa dla niej była, owszem. Ale i własnym dzieciom nie pobłażała. I choć te, dorosłe już prawie były, zawsze z respektem, a nawet obawą pewną do matki się odnosiły, ojca trochę lekceważąc.
Wuj nie odzywał się wcale, tylko chrząkał, jak zawsze wtedy, gdy nie wiedział, co odpowiedzieć, albo co zrobić. Zresztą i tak za wiele do powiedzenia w domu nie miał. Ale do Barbary szczerze przywiązany był, i często jej to okazywał, a to łakociem jakimś obdarzając, a to z nienacka zadanie jakieś rachunkowe jej zadawał i cieszył się, gdy prawidłowo odpowiedzieć potrafiła. 
Dziewczynka, przestraszona, nie rozumiejąca dlaczego z domu chcą się jej pozbyć, choć przecież starała się jak mogła wszystkie polecenia wujenki sumiennie zawsze wykonywać,  pomagać we wszystkim,  żadnego obowiązku swojego nie zaniedbać, blada z przejęcia, czekała, aż Greta ją zawoła.  Ale wujenka nie zamierzała się przed dzieckiem, obcym przecież dla niej, co często i chętnie podkreślała, tłumaczyć.


Teraz Barbara znów to przeżywała, jak wtedy. Widziała siebie, przerażoną takim miastem dużym, nieznanym. Siebie niepewną, nie rozumiejącą jeszcze dokładnie co i dlaczego się dzieje, stającą na progu domu z czerwonej cegły, z wysokimi, wąskimi oknami, za dużego jakiegoś, za ponurego. Tu miała zamieszkać, a przecież nikogo z jego mieszkańców  nie znała.


Barbara od dnia urodzenia Maryjki stale do tego okresu powracała, rozpamiętywała go, bojąc się jednocześnie, żeby  jej dzieci podobnych sytuacji nigdy nie musiały przeżywać.

Zanim jeszcze Franciszek po raz pierwszy pomyślał o możliwości śmierci żony, Barbara już przeczuła,  już wiedziała, że pożegnać musi jego i dzieci swoje, a najbardziej dręczyła ją myśl, że Maryjka, to maleństwo, ta kruszyna kochana, miłości matczynej nie zazna, nawet tak krótkiej, jaką ona sama kiedyś się cieszyła. I choć pamięć jej o rodzicach mglista tylko była, przez te lata wytworzyła sobie w wyobraźni obraz ich tak idealny, i tak do nich tęskniła, że tym bardziej teraz cierpiała na myśl, że oczy zamknie niedługo i tę trójkę osieroci.

Mimo, że tak bliscy byli sobie z Franciszkiem, nie potrafiła zmusić się, aby otwarcie o tym z nim rozmawiać. Snuła tylko przed nim coraz bardziej gorączkowe plany dotyczące  przyszłości ich dzieci, jakby chciała wryć Franciszkowi w pamięć swoje, jako matki, zamiary wobec nich. Franciszek, obawiający się teraz o jej życie, jeszcze łudził się, jeszcze chwilami wierzył, że do najgorszego nie dojdzie. 

Ale Barbara ciepłym zmierzchem czerwcowym odeszła cicho i spokojnie, w obecności całej swojej rodziny, ostatnie przytomne spojrzenie Franciszkowi posłała, niemo błagając go o opiekę nad dziećmi.
Nie doczekała swoich 34 urodzin. Był rok 1911. 
c. d. kiedyś n.
                                                    

16 lipca 2012

Opowieści zasłyszane. 2

Przy stole dekorowanym jodłowymi gałązkami zgromadziła się rodzina i teraz opłatkiem się dzielili. Barbara kolejno składała im życzenia, długo, serdecznie. Najdłużej z Franciszkiem sobie życzyli. I wzruszeni byli bardzo. Wszyscy z wszystkimi się całowali i wreszcie zasiedli. Uroczyści, w odświętnych ubraniach, chłopcy z mokrymi jeszcze, ulizanymi włosami. A i kołyska z Maryjką obok miejsca Barbary, blisko stołu stanęła.
I prezenty były, a jakże. Jasiek  dostał łyżwy, które tak go uszczęśliwiły, że natychmiast chciał je wypróbować.Barbara pod choinką znalazła maleńkie pudełeczko. Skromny, złoty pierścioneczek z akwamaryną, choć trochę zmartwiła się tak dużym wydatkiem, ucieszył ją niebywale. Tym bardziej, że Franciszek do ucha jej szeptał: - Barbaro, kolor tego kamienia jakże do oczu twoich dopasowany. Barbaro, o nic się nie martw, zobaczysz, dobrze będzie. 
Katarzyna zadowolona była z ogromnego, miękkiego szala, który natychmiast na ramiona zarzuciła. Dorośli mężczyźni, jak ojciec z mrugnięciem oka mawiał do Alika, nic nie dostali. 
Potem siedzieli jeszcze długo, śpiewając Bóg się rodzi, po polsku i Cichą noc, po niemiecku. W domu, mimo, że głównie polskiego używali, po niemiecku także często rozmawiali. Franciszek chciał, aby chłopcy oba języki równie dobrze znali.  

Jasiek bardzo szybko nauczył się jeździć na łyżwach i przez całą zimę z innymi chłopakami po wszelkich możliwych stawach, jeziorkach i kałużach szalał. Nauką szkolną niezbyt się interesował, i ojciec stale obiecywał mu, że się za niego weźmie. Na prośbę Barbary, którą niepokoiła ta jaśkowa niechęć do książki, Franciszek czasem go przepytywał. Kończyło się to zwykłe awanturą, zakazem wychodzenia z domu i nakazem zabrania się do nauki. Jasiek dwa dni przykładnie siedział nad podręcznikiem, a trzeciego wybłagiwał u Barbary pozwolenie wyjścia. Barbara, choć bardzo troskliwa,  dotychczas bywała dosyć zasadnicza, surowa nawet, i potrafiła utrzymywać synów w posłuszeństwie. Ale teraz, po urodzeniu córki stała się  bardziej czuła, mniej stanowcza, często rozmawiali z Franciszkiem w sekrecie przed chłopcami, i równie często można było zauważyć, że płakała. Wiosną stan Barbary pogorszył się do tego stopnia, że Franciszek znów musiał prosić kuzynkę Katarzynę o pomoc.

 
Katarzyna już w połowie stycznia powróciła na wieś, aby opiekować się trzema wnuczkami, dziećmi jej córki Marty. Katarzyna niespecjalnie lubiła swojego zięcia Anastazego, zwanego Nastkiem. Uważała, że Marta mogła lepiej za mąż wyjść. A tak, z miastowej panny i jedynaczki przez rodziców pieszczonej, wieśniaczką się stała, w gospodarstwie zajętą od świtu do nocy, i w polu pomagającą, gdy była taka potrzeba.
Ale Marta zadowolona była ze swojego życia, Nastka kochała i choć od ich ślubu 10 lat minęło patrzyła na niego wciąż z tym samym błyskiem w oku. Gospodarka ich,  nieduża, dobrze była prowadzona przez  jej teścia, który w młodości do pracy w wielkich posiadłościaciach się najmował,  tam  się dosyć narobił i napatrzył to i potem własną rolę, po ojcach przejętą, uprawiać potrafił i na hodowli się znał. Teraz  synowi miejsca ustępował.

Marta co piątek do miasta na piechotę chętnie chodziła, bo niedaleko było. Sprzedawała śmietanę i sery własnoręcznie odciskane. Czasem na zamówienie kurkę jakąś przyniosła, albo parę jajek. Umowę taką z Nastkiem mieli, że to co sama sobie wyhoduje  i wytworzy sprzedać może, a pieniądze wedle własnego uznania wyda.

Właściwie to Nastek także za swoją teściową nie przepadał, choć niby nic do niej nie miał. Tak więc kiedy zjawił się u nich Franciszek, z prośbą o pomoc, nie sprzeciwiał się.
I Katarzyna jeszcze przed  Wielkanocą znów objęła rządy w kuchni Barbary, gotowała, prała, prasowała.
Była wdową już od wielu lat, więc życie z rodziną córki, albo tak jak teraz, z rodziną Franciszka, za naturalne uznawała. Dom zawsze, od najmłodszych swych lat prowadziła, potrafiła piec, gotować, świniaka rozebrać, kiełbas i salcesonów narobić, mięso zapeklować, zapasy na zimę przygotować. Szyła, haftowała obrusy i serwetki, zasłonki dziergała. W ogóle trudno było wyobrazić sobie czynność domową, której nie potrafiła by wykonać. Młodość dawno za sobą miała ale sprawna wciąż była, pracowita i pogodna. No, i za Maryjką przepadała, jakby Maryjka jej własną wnuczką była.

                                                            
Roboty  huk był, bo to i  dzieci, i  chora do obsłużenia, a Franciszek teraz w domu się niewiele udzielał tylko o zamówienia się starał i od świtu do nocy harował, aby na lekarstwa Barbary i na utrzymanie wszystkich starczało, a i o komornym zapomnieć nie można było. 


Oficyna, którą wynajmowali od właściciela frontowej kamienicy, była  starym, parterowym budynkiem, na kamiennej podmurówce. Część mieszkalna miała nadbudowane pięterko, z dwoma pokoikami i niewielkim korytarzykiem. Jeden zajmowali chłopcy, a w drugim Barbara miała swoje królestwo, to znaczy skrzynie z bielizną pościelową i stołową, ręcznikami i różnymi częściami garderoby. Tu również stały pudła, pudełeczka i skrzyneczki z przyborami do szycia i haftowania. W wolnej chwili zasiadała w wiklinowym fotelu, miękko kilimkiem wyściełanym,  z robótką w ręce i co chwila wyglądała na podwórko, gdzie dzieci się bawiły, mały Alik, najpierw sam, a potem z Jaśkiem, którym jako starszy brat musiał się opiekować. Na to Barbara zwracała szczególna uwagę. Kiedy chłopcy podrośl i nie wymagali już takiego nadzoru, robótkom tym, zwłaszcza haftom poświęcała wiele uwagi, gdyż przeznaczone były głównie na sprzedaż. 
Parter domu był dosyć przestronny. Z  sieni wchodzilo się do kilku pomieszczeń. Z prawej była  kuchnia z niewielką spiżarnią, a dalej jadalnia, z dużym stołem i przepastnym kredensem. Drzwi naprzeciw jadalni prowadziły do sypialni rodziców. Za sypialnią Franciszkowi udało się wygospodarować dość przestronne miejsce, w którym urządzili łazienkę. To było pragnienie Barbary, więc mimo znacznych kosztów, związanych z zakupem pieca kąpielowego, wanny i innych potrzebnych akcesoriów, nie wahali się ani chwili. Później Barbara latami lubiła powtarzać, że to była ich najlepsza domowa inwestycja.
Na lewo od wejścia znajdowało się pomieszczenie, składzikiem nazywane, miejsce przechowywania różnych sprzętów do prowadzenia domu potrzebnych. Teraz składzik przysposobiony został na pokój dla Katarzyny.  

c.d.n.
 

11 lipca 2012

Opowieści zasłyszane. 1.

Barbara urodziła Maryjkę w dzień swojej patronki, 4 grudnia. Franciszek był bardzo szczęśliwy. Wyczekiwał tego dziecka i bardzo chciał, aby to była dziewczynka. Dwóch synów już przecież mieli. Barbara znów ciężki poród  miała. Akuszerka przez dwa dni i dwie noce przy niej czuwała. 
Franciszek uprosił  Katarzynę, daleką swoją kuzynkę, aby w tych dniach  domem się zajęła i przy niemowlęciu pomagała.
Na dworze było bardzo zimno i wietrzno. Prószył drobny śnieg. Ale w mieszkaniu przyjemne ciepło się rozchodziło, ogień w piecach buzował, a kiedy drzwiczki  dla podrzucenia opału się otworzyło,  iskry snopem się z paleniska wysypywały.

Barbara,  słaba, z niebieskimi cieniami pod półprzymkniętymi oczami, leżała poważna i cicha. Od czasu do czasu przytulała noworodka, a to wzdychała, a to czułym słowem małą się zachwycała.

Po paru dniach okazało się, że Katarzyna nie może ich opuścić, bo Barbara w dalszym ciągu  niedomaga.  Franciszek  dużo czasu spędzał teraz w domu. Doglądał gospodarstwa, strofował chłopców, ustalał z Katarzyną sprawunki, i często zajmował się Maryjką. Jednak dłużej nie mogło tak trwać. Musiał pracować. 

Część oficyny, którą zajmowali, przeznaczona była na  warsztat tkacki, w którym Franciszek z czeladnikiem, którego do pomocy miał, wykonywali na zamówienie hurtownika  różne roboty, przeważnie były to kilimy.  Z warsztatu przez cały dzień, a nierzadko i w nocy, dobiegał stukot krosien, a w powietrzu unosiła się para i zapach octu. W kadziach  farbowano wełnę do tkania, więc Franciszek często chodził z rękami zielonymi albo i czerwonymi od barwników, bo pozbyć się tych plam kolorowych nie było łatwo. Co prawda w mieście farbiarnie były, jednak Franciszek mawial: - Nie ma to, jak człowiek sam sobie wszystko przygotuje. No, a poza tym taniej mu wypadało.  Od czasu do czasu  indywidualnego klienta miał, wtedy dodatkowy zarobek był, więc i możliwość kupienia chłopcom książki, czy zabawki albo Barbarze jakiegoś drobiazgu. Sprzedać poza hurtem jednak trudno było bo Franciszek czasu na to nie miał, poza tym  fabryczne wyroby tańsze były, choć do franciszkowych ani się umywały. Franciszek mistrzowstwo swoje pokazywał w kolorystyce jak i w doskonałym wykończeniu kilimów. Ale głównym jego atutem było wzornictwo, piękne i oryginalne. Pomysły swoje czerpał z wiejskiego rękodzielnictwa, głównie  ukraińskiego, ale nie tylko, i do swoich potrzeb je układał. Lubił najbardziej tę właśnie część swojej pracy, to wyobrażanie i planowanie, jak rzecz gotowa będzie wyglądać.  W Galicji, a w niedalekim Krakowie to już zwłaszcza, moda na rzemieślnicze wytwory w tym czasie była wielka, to i  głodu nie cierpieli.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Święta Franciszek planował dostatnie, a niechby nawet wszystkie oszczędności pochłonęły. Chciał, aby na stole niczego nie zabrakło.  
Potrawy Katarzyna z wielkim poświęceniem przygotowywała. Ryby sprawione na smażenie i gotowanie czekały. Śledzie od dawna się marynowały. Mak parzony i ucierany w makutrach wielkich na makowce  już się nadawał.W kamionkach stały buraki na barszcz kiszone i kapusta na różne potrawy, a kilka pudeł metalowych po jakiś wiktuałach, napakowanych lukrowanymi piernikami i maślanymi ciasteczkami, pochowano przed chłopcami, żeby jeszcze przed Wigilią się do nich nie dobrali. Zwłaszcza Jasiek, ośmiolatek, łasuchem niesamowitym był.  Alik, ich pierworodny, czternaście lat właśnie kończył. Do matki podobny jak dwie krople wody, z tymi oczami przepastnymi i czupryną  jasnopopielatą, wysoki, silny, zręczny, był jej oczkiem w głowie.  Nauka nie tylko nie sprawiała mu trudności, ale wyniki bardzo dobre osiągał, uczyć się  lubił więc oboje z matką planowali wiele, aż o krakowską Alma Mater zahaczając. Dużo już ojcu w warsztacie pomagał, a że był obowiązkowy i staranny, tkackie rzemiosło szybko sobie przyswajał.

Barbara jakoś lepiej się teraz poczuła, trochę do kuchni zaglądała, a to farsz do uszek przyprawiła, a to kompot z suszu na kuchnię postawiła, a to znów interesowała się, czy obrus biały, ten  ogromny, z jej wyprawy, którą własnoręcznie wyhaftowała, należycie wykrochmalony został. Katarzyna, wytrawna gospodyni, zapracowana wielce, trochę się złościła. -Barbaro, czy ty za dziecko mnie bierzesz, czy jak? Wiem przecie, że biały na stół się należy. I zastawa w róże. 
A w rogu jadalni choinka stała, wysoka pod sufit. Ojciec z  Alikiem przywieźli ją sankami. Teraz trzeba było oprawić ją w stojak, pokaźny, żeliwny, na zielono pomalowany, i powiesić  orzechy, łańcuchy, jabłka, pierniczki, świeczki, a całość srebrnymi włosami udekorować. Na czubku choinki głowa aniołka, spomiędzy pierzastych skrzydełek wyglądająca, musiała być przypięta.
Barbara mężem i starszym synem, strojącymi  choinkę, dyrygowała. Jaśkowi nie wolno było tu zaglądać do samej Kolacji. Jaśkowi podarowana była jeszcze  wiara w Aniołka, którego z niecierpliwością wielką wyczekiwał.
c.d.n.                                             

4 lipca 2012

Pięć lat minęło


                                           Bazyl: Chciałbym mieć futro rozpinane!

                                          Filip: Przestań 'kiciać', daj mi spokojnie zjeść!

Kos: nie podchodź bliżej z tym aparatem, bo odlecę!


Przyznać trzeba, że ostatnio trochę się opuściłam w pisaniu, na co różne życiowe problemy się złożyły.
Parę razy nawet się zabierałam do klawiatury, ale tematy wydały mi się tak miałkie, że sobie odpuszczałam. Nie znaczy to, rzecz jasna, że akurat w tej chwili jakieś wiekopomne słowa pod palce mi się cisną, jednak nasze bliźniaki parę dni temu świętowały swoje piąte urodziny. I ten moment uświadomił mi, że to właśnie pięć lat mija odkąd te zapiski, głównie kotom poświęcone, prowadzę.

Bo przecież właśnie fakt, że Fela, wyrzucona przez ‘dobrego człowieka’ z dotychczasowego domu, na naszym progu przed pięciu laty powiła swoje sześcioraczki był pretekstem, a precyzyjniej się wyrażając pilną potrzebą powiadomienia świata o tym wydarzeniu; maluchy potrzebowały bowiem domów.

Tak więc rozpoczęłam długą i mozolną pracę polegającą na znalezieniu tym kocim dzieciom rodzin zastępczych. Sukces był połowiczny. Dwójka z tej szóstki, to znaczy Filip z Bazylem, ostatecznie została u nas.

Chowają się zdrowo. Są szczęśliwe. Chyba. A zresztą na pewno są szczęśliwe. Mamy przecież skalę porównawczą; przez nasz ogród przewijają się koty w znacznych ilościach.
Z reguły to zwierzęta wychudzone, czyhające na jakieś kąski przez nasze koty niedojedzone. Można je spotkać o każdej porze doby i o każdej porze roku, nawet
w siarczyste mrozy czy ulewne deszcze i przejmujące zimno, kiedy to nasze zwierzaki przy kominku się wylegują.
Te biedaki, nierzadko mające domy, ale takie, w których ludzie są przeświadczeni, że ‘kot się sam wyżywi’ i że nie jest im zimno ‘bo przecież mają futro’,  łaknące pożywienia i ciepłego kąta, imają się różnych sposobów, aby zakraść się w łaski tego człowieka, który jest im życzliwy.
Przerabialiśmy to na przykładzie Rudolfa, kochanego  kocura, który, już rok będzie, jak ten padół, ku naszemu wielkiemu żalowi, opuścił.

A miejsce kolejno wykruszających się kotów, będących u nas stołownikami tylko, teraz, po Łaciaku zajął jakieś dwa miesiące temu także łaciak, ale taki popielaty bardziej. No to już został z imieniem Szarak.
Oczywiście potulny i wystraszony na początku, już hardy się zrobił, już nie wszystko zje, już humorki pokazuje, już na moim aucie się wyleguje, co to miejsce zawarowane dla Lolisi stanowi.

Chociaż nie tylko; kosy z misek na dachu stawianych podjadają  kocie jedzonko,
i potrafią się głośno o nie dopominać. Pewnie, że  dostają. Zwłaszcza w okresach, kiedy swoje młode wychowują.
I rzecz bardzo, bardzo dziwną zaobserwowaliśmy, mianowicie koty, które
z polowania na ptactwo wszelakie zrobiły sobie jakiś wyższy, ‘szlachetniejszy’ rodzaj sportu, absolutnie nie ruszają kosów, które mieszkają na terenie naszego ogrodu. To znaczy tu dom swój mają. Jasne, że postraszą je, pogonią, ale nigdy nie widzieliśmy kosiego trupka, tak jak to, z przykrością przyznaję, ciągle ma miejsce
z wróblami, sikorkami, gołębiami i innymi pierzastymi.

Niestety, nie zaobserwowaliśmy, aby podobna reguła dotyczyła myszy w naszym ogródku mieszkających.

A do piątych urodzin bliźniaków wracając, to niezbyt hucznie obchodzone były; tort, i owszem, tuńczykowy, ale dalej bez fajerwerków. Koci opiekun się rehabilituje, od domu dosyć daleko, a opiekunka z trudnością utrzymuje cały dom na jednej głowie:)