Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lolita. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lolita. Pokaż wszystkie posty

1 listopada 2015

Utracić kogoś...

Rudolf. Z oddali...



Moja psyche tak jest skonstruowana, że nie rozróżnia gradacji wśród istot bliskich, które w życiu utraciłam. Obojętnie, czy to były odejścia tak zwane naturalne czy tragiczne, czy dotyczyły ludzi, czy stworzeń ludźmi nie nazywanymi, ból po ich stracie był podobny; ciężki, długotrwały, rozdzierający.




Najbardziej wyniszczający, bo wieloletni i odbierający chęć do życia był ten, który nastąpił po utracie Murki. Najczarniejszy dzień mojego życia to 11 grudnia 1998 roku. Wtedy straciliśmy kotkę, która od półtora roku był radością i sensem naszych działań. Nie będę ‘rozdrapywać’ tej rany, zabliźnionej już, ale skórka na niej wciąż cienka: http://szkaradziej.blogspot.com/search/label/MURKA

Wiele, wiele cierpień przyniosła mi tragiczna śmierć mojego brata, o 10 lat młodszego, który stracił życie w 33 roku, czyli w chwili, kiedy nawet połowy tej wspaniałej przygody nie było mu dane doświadczyć. I co do dziś, a minęło już dużo lat, nieodmiennie mnie zastanawia, to fakt, że mój brat Jasiek i ja, nie byliśmy żadnymi ‘papużkami nierozłączkami’, nie widywaliśmy się za często, właściwie nie śledziliśmy skrupulatnie swoich życiowych losów, to jednak  jego odejście przeżywałam długo i bardzo, bardzo intensywnie.

Przeżyłam wielu przyjaciół. Niektórzy odchodzili w pełni sił i witalności, niektórzy tragicznie, inni jeszcze w środku realizacji własnych życiowych planów. Wszystkich żal wielki.

Pożegnałam ojca, matkę, ojczyma, teściów, szwagrów. Straty, w latach rozłożone, były po prostu życiowymi doświadczeniami, bardzo lub bardziej bolesnymi, ale przecież nie załamywały mnie i nie obierały chęci do dalszych z losem zmagań.

Ale już przy stracie zwierząt, które należały do naszej rodziny od czasu odejścia Murki, odczucia moje były wręcz obezwładniające. Nie chcę w tym miejscu roztrząsać przyczyn takiego stanu mojej świadomości. Jednak przeżycia, związane z odejściem bądź zaginięciem, bezpowrotnym, zwierząt są dramatyczne bardzo. Kochaliśmy Szkaradziejka:http://szkaradziej.blogspot.com/2010/04/nie-ma-juz-z-nami-szkaradzieja.html
Małpiacię,

Wiem, takie jest życie: kończy się nieistnieniem. Szczęśliwi, którzy z całej siły wierzą, że gdzieś, kiedyś, wszyscy się spotkamy!

1 września 2013

Bez pocieszenia




Ogłoszenia nie dały rezultatu. Lolisia nie wróciła. Z każdym dniem i tygodniem od jej zniknięcia nasza tęsknota za nią zwiększa się i zwiększa.

Podobno nadzieja umiera ostatnia; i ja zawsze będę jej wyglądała i oczekiwała jej powrotu. Ale życiowego doświadczenia się trzymając trzeba brutalną prawdę sobie uzmysłowić, że szansa na taki cud jest znikoma.

Teraz przeżywamy etap ‘wypominania’ Lolicie ile to dla niej zrobiliśmy; jak pieściliśmy, hołubili, na wszystko pozwalali, byliśmy jej podnóżkami i służbą na każde skinienie. A ona, ta niewdzięcznica? Nie potrafiła docenić; z domu uciekała, fochy pokazywała, mamę swoją własną terroryzowała, specjalnego menu wymagała, bo inaczej karała nas ‘brakiem apetytu’ i w ogóle była małą, rozwydrzoną kociną, kochaną przez wszystkich po wariacku.

Dziesięć lat dostawała od nas sporą dawkę uczuć, może większą nawet niż pozostałe zwierzęta, a może po prostu inaczej kochaną była. I co?! Tyle,  że świetne życie przez te lata wiodła. A może to tylko w naszej ocenie, jej opiekunów, szczęśliwą była? Nawet tego się nie dowiemy. Żal. Smutek. Łzy.

31 lipca 2013

Cygańska natura

                                                                           Lolita
                 
                          W czerwcu, 25-go  Lolita skończyła 10 lat. A już 22 lipca znów wykręciła nam ten swój numer ze znikaniem z domu. Ponieważ to nie pierwszy raz, ani nie dziesiąty nawet, specjalnie się nie przejęliśmy. Zawsze po 2, 3, no maksymalnie po 5 dniach pojawiała się wygłodniała, brudna, nierzadko z pchłami albo innymi pasożytami, ale szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa.
Raz tylko była przez miesiąc poza domem, przetrzymywana przez jakiegoś dzieciaka.

Więc, jak mówię, specjalnie się nie denerwowaliśmy. Ale kiedy po 5 dniach od zniknięcia w dalszym ciągu się nie pojawiła, to już sygnał, że coś niedobrego kocicę spotkało. I zaczęły się nerwy, noce nie przespane i wszystkie te problemy, jakie dobrze znane są osobom, którym zwierzę zaginęło.

Aby zająć czymś innym niż Lolita myśli, znów zaczęłam po wariacku torby szyć. Starą swoją maszynę naprawiać. I szyć. Ozdabiać. Znów szyć. Sznurki zaplatać. Cekiny naszywać; niezliczoną ilość cekinów i koralików przerobiłam. Zrobiłam duży worek gypsy chic.

I czekamy, czekamy, wyglądamy, wyglądamy, nadsłuchujemy, nadsłuchujemy.
I modlimy się, choć nie jesteśmy religijni: Jezu Chryste, Hare Kryszna, niech ona wróci, proszę Cię, Panie Boże!

7 lutego 2010

Kolejny śnieżny dzień, to już czterdziesty pierwszy



                                                     autorka: Kim Levin

Od tego ciągłego siedzenia w domu, spowodowanego mrozami i śnieżycami jakich od lat nie było, nasze koty już całkiem kręćka dostają. Nie wiedzą, co ze sobą począć; no bo ile można spać, jak długo można znęcać się nad dywanami i obiciami. Ile jeszcze można obgryźć liści agawie, która z ganku do domu została już w październiku przeniesiona. Ile naczyń można rozbić, ile doniczek z roślinami przewrócić. I wreszcie ile bójek, podchodów, zaczajeń na siebie wzajemnie można dokonać. Koty zwyczajnie się nudzą.

                              Filipek, mój ulubieniec i utrapienie

Wychodzą na dwór, a jakże. Brodzą w śniegu z obrzydzeniem, szybko swoje ścieżki obiegają i już po 20 minutach, najdalej po półgodzinnym spacerku na progu wyczekują, aby wpuścić je do ciepłego domu.
Wszystkie normalne koty tak postępują. Oprócz Filipka naturalnie, bo Filipek normalny to raczej nie jest. Filip na dwudziestostopniowym mrozie potrafi i trzy godziny przesiedzieć, w śniegu tunele przekopywać, strąconymi soplami się zabawiać, kosy gonić, na kamiennych, piwnicznych parapetach  wysiadywać.                                                                                                                                                     
Ja przez niego nerwy tracę, bo to najmniejszy i najsłabszy kot z naszego stada, a w dodatku sierść ma całkiem lichą. I kiedy reszta tałatajstwa już najlepsze miejsca przed kominkiem zajmuje, rozwala się w niewiarygodnych całkiem pozycjach i wreszcie futra z powodu gorąca zaczyna rozpinać, Filipek akurat na dworze lanie bierze od jakiegoś kociego włóczęgi.

Okoliczna kocia hałastra, dobrze wiedząc, że w naszym ogródku bezpiecznie czuć się może, bo psem nikt nie poszczuje, ani kijem nie przyłoży,  już tak się rozbestwiła, że nie tylko między sobą boje toczy, ale nawet nasze koty, na ich własnym terytorium napada. Gdyby nie Łaciak, który ganek ustawicznie okupuje, i potworny alarm zawsze podnosi  kiedy obcy kocur się pojawia, nawet z pomocą Filipkowi nie mogłabym biegać.


Łaciak, nasz stołownik od roku przeszło, w dalszym ciągu imienia się nie dorobił, bo stale mieliśmy wrażenie, że on na chwilę tylko tu się zatrzymał. Ale on trwa,  i przeszedł wszelkie możliwe etapy tego trwania, od zastraszonego, okropnie wychudzonego kociego nieszczęścia, przez okres adaptacji, który niezbyt długi był zresztą, do agresji i chęci dominacji nad całym otoczeniem. Przecież wiadomo powszechnie, jakie koty potrafią być bezczelne.
Musiałam mu kilka razy pokazać kto tu rządzi, bo łagodne perswazje, typu:
- Łaciak, jeżeli nasze koty będziesz bił, to jedzenia nie dostaniesz - wcale nie skutkowały. Ale i tak Łaciak ostatecznie przegonił Leona, naszego poprzedniego stołownika. I pomyśleć, że to właśnie biedny Leon do miski go przyprowadził.
Taka to jest wdzięczność kocia; jeśli o przetrwanie chodzi, nie ma żadnych sentymentów. Skąd my to znamy?



Teraz Łaciak trochę sporządniał, nasze zwierzaki tylko lekko straszy, więc nie boją się już z domu wychodzić, choć za każdym razem przed wyjściem obserwują gdzie jest i co robi, a zwłaszcza jaki ma humor: nikt nie chce się przecież narazić na bolesnego szturchańca.
Za to można niezawodnie na Łaciaka liczyć, o ile oczywiście jest na stanowisku, to znaczy na ganku, w razie pojawienia się jakiegoś agresywnego intruza. Wrzask wtedy podnosi niesamowity, przebija nawet warkot mojego wiekowego odkurzacza. Więc można uznać, że na swoją miskę uczciwie zarabia. I przyznać trzeba, że specjalnie nie wybrzydza. Zwłaszcza teraz, zimą, zjada wszystko, co dostaje. Oczywiście potrafi bardzo głośno się upominać: jak to, jeszcze nie dostałem? albo: dlaczego tak mało? Bo przy większym mrozie daję mu jedzenie na raty. Ogrzewam ceramiczną miskę, wkładam pół porcji i wystawiam z przestrogą: - jedz szybko, bo ci zamarznie. Kiedy się z nią rozprawi, daję mu resztę, w drugiej, też ogrzanej misce. Trochę się ze mnie z tego powodu podśmiewają (ludzie), ale nie mogę wziąć Łaciaka do domu, to niech chociaż jedzonko ma,  jak trzeba.


Dunia znów dziś tłukła Bazyla, większego i silniejszego od niej zresztą. Ale Bazylek jest słodki, i dżentelmen z niego wielki, więc na kocicę łapy nie podnosi, woli zejść jej z drogi.
W podzięce za jego piękne zachowanie rzucałam mu trochę kulki i piłeczki, które ślicznie aportuje. Niestety, ta zabawa męczy mnie szybciej, niż Bazyla.


A Dunia szkodnicą jest wielką; stale coś rozbija i niszczy. Teraz zabrała się za kanapę w salonie. Chciałam mebel ochronić, bo na nim zawsze goście sypiają. Uszyłam więc wielką, na podszewce, grubą narzutę, dokładnie kanapę nią zabezpieczyłam, na wierzch położyłam jeszcze kocie kołderki, i teraz proszę:
- możecie po niej łazić, spać, a nawet pazury tępić.
Przemyślna Dunia bardzo szybko znalazła sposób. Ciągnie narzutę pazurami i zębami, odwija dolny brzeg i włazi między materiał a kanapę, a teraz - hulaj dusza, piekła nie ma.

Postanowiłam w takim razie do niezwykłego, jak ogólnie wiadomo, intelektu kociego się odwołać i zainteresować je sztuką. Fotograficzną.
Zaczęłam im pokazywać zdjęcia wykonane przez nowojorską fotografkę Kim Levin. Świeżo bowiem dostałam w prezencie albumik z czarno-białymi portretami pięknych kotek, jej autorstwa.

Nikt się nie poznał na urodzie tych prac, za wyjatkiem Lolity. Tylko ona chciała koniecznie łapką do środka albumu się dostać. - Widzisz, widzisz, wołałam do męża, jednak jej się podoba! - Pewnie, śmiał się mąż: - Koniecznie chce wydłubać kryształki z kolii, w jaką wydawnictwo ustroiło kotkę na okładce.

Niestety, on zawsze mi wszystko zepsuć musi. Ach, te chłopy.
                                                     



Bardzo grzeczny Filipek



Filipek senny

15 listopada 2009

Ognisko domowe

Nasze cztery kąty, nazywane są zwykle przez nas domem, czyli miejscem, które do nas należy, ale sądzę, że jest to przede wszyskim miejsce, do którego my należymy.
I właśnie się zastanawiam nad taką sprawą: czy to nasze siedlisko może być prawdziwym gniazdem, o które się staramy, któremu poświęcamy tyle uwagi i zachodu, jeżeli nie mieszka w nim, obok nas i bliskich, pies, kot, albo rybka chociaż, i niekoniecznie złota?
I czy to nie jest tak, że właśnie dopiero my-ludzie, i zwierzęta w naszym domu, tworzymy rodzinę?

Czyż do kotki-niejadki nie odzywamy się w te słowa: - Lolisiu, jak zjesz to cię na dwór puszczę. Zobacz Lolu, tu w miseczce, jakie pyszne jedzonko!
Przecież kichającego Szkaradzieja opatulamy w koszyku ciepłą kołderką, przemawiając do niego czule: - Otwórz pyszczek, połknij lekarstwo!
A włóczykija Filipka, do białego rana wołać potrafimy, martwiąc się, że zmarznie albo przemoknie. Nie szkodzi, że sami marzniemy, że zmęczeni jesteśmy. Filip ważniejszy jest.

Dlaczego zwierzęta, a już pies i kot szczególnie, tak znaczącymi są dla nas istotami? Odpowiedzi, sądzę, tyle jest, ile naszych z nimi relacji.
Tę silną więź budujemy przecież od tysięcy lat. Nie do końca wiadomo, kiedy dokładnie udomowiony został pies (17 tysięcy lat temu?), czy kot (9,5 tysiąca lat temu?). A chociaż w historii różnie z tym bywało, od 'świętości' kota w starożytnym Egipcie, po uznawanie go za 'narzędzie szatana' w średniowiecznej Europie, oczywistym jest, że wzajemne 'pożytki' okazały się niezaprzeczalne.

Dziś co prawda mniej ludzi "trzyma" kota dla obrony zbiorów przed gryzoniami, czy psa dla stróżowania, polowania, stad pilnowania.
Dziś chcemy mieć w zwierzęciu towarzysza, przyjaciela, istotę do opiekowania się, chcemy, aby nasze dzieci ze zwierzętami się wychowujące, nauczyły się bezinteresowności i odpowiedzialności za żywe stworzenie.
Oczywiście nie wszyscy tego chcemy. Niestety.

Ale nie chcę tu rozprawiać o mamusiach i tatusiach, którzy 'na prezent' swojemu dziecku sprawili kociaczka czy szczeniaczka, którego do lasu wywieźli, kiedy ze szczeniaka zaczął wielki pies wyrastać.
Nie chcę zajmować się psychopatami wszelkiej maści, znęcającymi się nad zwierzętami nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, zastanawiać się nad ludźmi (?) walki zwierząt organizującymi, gdzie zwyciężony jest już tylko ścierwem, ani myśleć nawet o tych, którzy przeznaczają zdrowe, żywe zwierzęta na 'naukowe cele'.

Chcę myśleć o tym, ile czułości nasz kot w nas wywołuje. O tym, jak pędzimy do domu,bo nasz pies na nas czeka. O tym, jak niedomagający, chcemy szybko na nogi stanąc, bo nasze zwierzę nas przecież potrzebuje.
I o tym w końcu, że przecież przed naszym kotem umrzeć nie możemy, bo kto się wówczas nim zaopiekuje.

Sreberko

Kudłasek

Te dwa prześliczne koty (tu kliknij: http://koty-nem-mco-moon-tail.blogspot.com/), aktualnie pod opieką Grażyny, mogą Twoje ognisko domowe tworzyć. Wystarczy, że pod własny dach je przyjmiesz. I pokochasz.

Więc kto w swoim domu zwierzątka jeszcze nie ma?

10 września 2009

Nerwy jak postronki trzeba mieć




Po prostu nie mam zdrowia do tych kotów naszych. Dopiero w ubiegłym tygodniu Lolita na cztery doby z domu zniknęła. Zaczęłam się poważnie martwić, że przydarzyło jej się coś naprawdę złego, że może nawet ją straciliśmy. Ale kocica pojawiła się piątego dnia, wygłodniała tak, jakby na krawędzi śmierci głodowej się znajdowała.

Przez całą noc oka nie zmrużyłam, bo Lolisia "nasza najdroższa" tak się tuliła, tak pieszczot się domagała, tak mruczała, tak łebek pod moje ręce podsuwała, że o spaniu mowy nie było. Z obawy, aby kotka trwałego, psychicznego urazu nie doznała musiałam każdą jej zachciankę czułostkową spełnić, miski z coraz to nowym jedzonkiem podsuwać. Pewna nawet byłam, że się pochoruje z tego obżarstwa, ale nie; pochłonęła olbrzymie, jak na jej możliwości, ilości jedzenia, i nic.

Po niewielu dobach kolejnych Lolisia, dopieszczona i dokarmiona, wczoraj na noc znów się urwała, do domu nie wróciła, a ja przez pół nocy schodziłam, nawoływałam, prosiłam, błagałam; ale nawet w zasięgu mojego wzroku się nie pojawiła.

Więc co, myślę sobie, dosyć tego zamartwiania, dosyć tego niedospania, dosyć godzenia się potulnego na te kocie chimery, na tę nastrojów zmienność.
Od tej chwili przestaję się przejmować; kto chce wraca do domu, kto woli spać na dworze - proszę bardzo.
I powodowana tym mocnym postanowieniem około wpół do pierwszej spokojnie położyłam się do łóżka, z zamiarem nie ruszania się z niego do białego rana.

I co? O wpół do drugiej, a chłodno dosyć było, w piżamie stałam na ganku coś około kwadransa i nawoływałam cichutko, bo głos jak diabli po nocy się rozchodzi, a naokoło wiele osób mieszka (za naszym płotem osiedle bloków stoi, może niezbyt duże, ale mieszkańców sporo), i cisza idealna wprost panuje.

Oczywiście wołałam bez skutku. To powlokłam się z powrotem do łóżka, ale nie na długo. O czwartej nad ranem znów schodziłam. Zmarzłam jak pies przysłowiowy, ale Lolisi ani śladu.
O szóstej zbudził mnie Szkaradziej, bo uznał, że najwyższa pora wyjść i końcem lata się nacieszyć. No to wstałam. Nawet chętnie, przekonana, że skruszona Lolita na progu potulnie wyczekuje, aż do domu ktoś ją wpuści. Ale srodze się zawiodłam.

Lolka zjawiła się, owszem, około jedenastej, cała w skowronkach. Grzebała w misce za lepszymi kąskami, ale tylko Whiskas był, to go potraktowała jak zwykle, to znaczy oblizała trochę galaretki, a resztę zostawiła.

Byłam na nią wściekła. A niech sobie głodna siedzi. Kotka zwinęła się na łóżku w kłębuszek i spokojnie zasnęła. Potem to już we wszystkich możliwych pozycjach w betach pochrapywała. Po jakieś godzinie nie wytrzymałam. Poszłam do kuchni, wyciągnęłam z lodówki jeden kotlecik, co to miał stanowić mój obiad, i pod nos Lolisi zaniosłam. Zjadła wszystko, do okruszka. I tym mnie uszczęśliwiła.

27 sierpnia 2009

Zegary wszystkie stoją









Jakoś tak przedwczoraj do głowy mi przyszło takie oto spostrzeżenie; wszystkie zegary w naszym domu zwyczajnie sobie stoją. To znaczy nie chodzą. Chociaż wszystkie, oprócz jednego, ostatnio przeze mnie odnawianego, są przecież sprawne, na chodzie.
Nawet mój zegarek naręczny stoi. Ale w nim to akurat bateria się wyczerpała. Coś około pięciu miesięcy temu. Więc co to może oznaczać?
Tyle tylko chyba, że bez pośpiechu się u nas wszystko dzieje. Rytm doby zwierzęta wyznaczają; spanie, jedzenie, drzemka, polowanko, przekąska, włóczęga po okolicznych ogródkach, obiadek, znów przechadzka, zbieranie tego towarzystwa kociego do domu, na noc, kolacyjka, i dobranoc. Odpchlanie czasem, odrobaczanie jeszcze rzadziej, częściej wyczesywanie, czyszczenie nosów, uszu i oczu.

Oj, tego kociska nasze nienawidzą. Uciekają, kryją się skutecznie po różnych zakamarkch, ale przechytrzone jednak, złapane i na rękach, na parapet łazienkowego okienka zaniesione, gdzie jasno jest,więc wszelkie brudy zauważyć łatwo, a framuga okienna pozwala niecierpliwca na miejscu utrzymać, zachowują się różnie.
Lolita, na przykład, mruczy donośnie, krzyczy prawie, aby mnie oszukać, że dobrze jej bardzo i chętnie poddaje się tym higienicznym zabiegom. Chce moją czujność uśpić i czym prędzej czmychnąć na dwór.
Rudolf z kolei, który latami prawdziwy cyrk urządzał przy wyczesywaniu, darł się tak głośno, jakby ze skóry był obdzierany, ostatnio całkowicie swoją taktykę zmienił; łasi się, siedzi cicho jak trusia, i od czasu do czasu języczkiem rękę z grzebieniem (gęstym) liźnie. Ale kiedy tylko głowę na moment odwrócę, Rudy momentalnie pod muszlą już siedzi i siłą stamtąd wyciągać go trzeba. Natomiast Szkaradziej właśnie odwrotnie; dotąd lubił bardzo, kiedy się nim zajmowano, a nawet domagał się wyczesywania, czochrania, głaskania, i wszelkiego tarmoszenia, teraz głośno wyraz swojemu wielkiemu niezadowoleniu daje, a zamiast czesania woli się wytarzać w piachu. Potem wstaje z takiej ziemnej kąpieli, popielaty cały, z ziarenkami w futrze, źdzbłami i innymi paprochami, i dopiero wtedy jest co wyczesywać.
Właściwie tylko Filipek poddaje się dobrowolnie, ale to jego liche futerko, to ciałko chudziutkie nawet pchły omijają.

Więc jak bez "chodzących" mechanizmów żyjemy? Zwyczajnie. Nikt i nic nas już nie goni. Obowiązkowo, to tylko na Boże Narodzenie i Sylwestra mój mąż sprężyny nakręca, czas ustawia, bicie reguluje. A poza tym od czasu do czasu jedynie, aby nostalgiczną atmosferę stworzyć, któryś zegar do życia obudzi. Głośne tykanie i jeszcze głośniejsze godzin wydzwanianie jest nastrojowe bardzo.

Zegarów i zegarków trochę mamy: zbieraliśmy je dość długo, są wiszące, kieszonkowe i naręczne. Niektóre ładne bardzo. Były w naszym zbiorze jeszcze inne, kieszonkowe, złote, z dewizkami, już zabytkowe. Niestety, zwyczajnie zrabował je nam (i inne przedmioty) pewnien poznański antykwariusz,a raczej pseudoantykwariusz. Nie miałam nerwów (ani pieniędzy) aby po sądach się włóczyć z tym przestępcą. No, cóż. Raczej nie wrócą czasy, kiedy w tej części Europy za kradzież rękę ucinano.
Ale przepięknych zegarków szkoda.
A życie i tak sobie tyka.

8 stycznia 2009

Byle do wiosny!

                                                                        Bazyl


Fela
                                                                           
W południe
                                                                         

No, to zima rozpoczęła się na dobre. Zasypało wszystko na biało, grubą, zmrożoną na kość warstwą.
Śnieg, jak kasza manna, prószył z przerwami przez dwie doby, odśnieżania było więc dużo. Bo to i ganek, zawalony całkiem, i schodki z ganku, i kilka metrów ścieżki do furki, i parę do hałdy drewna za domem. Oczywiście największa robota to odśnieżanie kilkunastu metrów chodnika. Należy to do naszych obowiązków, bo przecież trotuar publiczny jest i ludzie muszą w miarę wygodnie przejść. Chodnik przylegający do naszego płotu musimy zresztą utrzymywać w porządku przez cały rok. Zwykle z tego faktu mało zadowoleni, zimą cieszymy się, że nasza działka malutka jest, to i roboty mniej. A że trzeba się napracować, miałam okazję się przekonać, samodzielnie sprzątając kilka razy. Wyłamać się z tego porządku także nie można, bo sąsiedzi z prawej, z lewej, i z vis a vis bacznie patrzą sobie na ręce, czy raczej na łopaty i miotły w sąsiedzkich rękach. Nie mówiąc już o służbach porządkowych, które potrafią uwagę właścicielowi zwrócić, czy nawet mandatem ukarać.

Rano mieliśmy -10 stopni, ale nasze koty, na razie tym zimnem nie zrażone zanadto, dosyć ochoczo z domu wybiegły, każde do swoich zajęć; Dunia i Lolisia na polowanie, pieski, to znaczy bliźniaki Bazyl i Filipek, żeby pobiegać i powygłupiać się, Fela, ich mama, żeby rozprostować kości.
Tylko Szkaradziej z Rudolfem siadują pospołu na progu, i jak te Muppets'y na galerii, głowami zgodnie kręcą, obracając je równocześnie w stronę najlżejszego ruchu czy jakiegoś dźwięku, bo na tej uliczce, a już zwłaszcza o tej porze dnia i roku naprawdę niewiele się dzieje. Kiedy uszka im zmarzną, lubią ten fakt manifestować i pędem do domu wpadać, przed kominek. Po 5 minutach gotowe są znów do wyjścia, ale kiedy nosy wytkną tylko za próg, niepomiernie są zdziwione, że przez ten czas nic się nie zmieniło, że dalej zimno jak diabli, i szybko wycofują się, znów pod kominek.
Fela także bardzo szybko wraca i rozkłada się gdzie popadnie, rozglądając się tylko pilnie, czy aby Dunia na nią nie czyha, bo wtedy może solidnie oberwać. Kocice, niestety, w dalszym ciągu awersję do siebie sporą mają.
Dunia, która rozpoczęła już ósmy roczek, także dosyć prędko wraca do domu. Ale Lola i maluchy, które oczywiście od dawna maluchami nie są, bo właśnie po półtora roku skończyły, potrafią i dwie nawet godziny po tym mrozie gdzieś się włóczyć.
Ja oczywiście bezustannie wychodzę je wołać, dom tym ciągłym otwieraniem wyziębiam, i sama zakatarzona i kaszląca chodzę, bo wiadomo, nie ubieram się za każdym razem, gdy za kotami wyglądam.

Zachęcona apetycznymi bardzo zdjęciami chlebków pieczonych przez Błękitną gdzieś między niebem a Warszawą (łącze obok) zabrałam się także do wypieków. Ponieważ mąki razowej bezskutecznie poszukiwałam w tutejszych sklepach, a zakwasu jeszcze nie odważyłam się robić, pozostały mi zwykłe, drożdżowe chlebki z białej mąki pszennej. Udały się nie najgorzej i z gorącą zupą grzybową, okraszoną śmietaną i koperkiem stanowiły samodzielne obiadowe danie. A po obiedzie, do herbaty zielonej, dobre były ciepłe jeszcze bułeczki nadziewane kostkami gorzkiej czekolady, które wkładałam do każdej zamiast dżemu truskawkowego czy wiśniowego.
Właściwie to zamierzałam upiec je z bakaliami i makiem, który mam w zamrażalniku, już sparzony i zmielony. Ale niestety zabrakło w domu miodu, a w taki ziąb któż by chodził po zakupy, jeśli nie są absolutnie niezbędne.

Jak nasze koty, zwłaszcza te najstarsze, w ciepełku przesiadywać wolimy, nie robić nic szczególnego, trochę poczytać, trochę w TV się pogapić, radia posłuchać, a potem krzywić się, że rok znowu minął!
W taką pogodę, za każdym razem, kiedy należałoby wziąć się do czegoś konkretnego, coś przedsięwziąć, postanowić i wykonać - odkładamy to na później, sennie powtarzając: Byle do wiosny!

6 listopada 2008

Kocie spojrzenia

Posted by Picasa
Wszystkie nasze koty oprócz oficjalnych imion (bo nazwisko, wiadomo, noszą nasze) mają nadane przezwiska, jakieś pseudonimy, ksywki tak zwane. Bliźniaki oczywiście także.Filipek został „szczurkiem”, bo faktycznie urodą tego gryzonia trochę przypomina. Natura nie wyposażyła go zbyt hojnie, białe futerko ma liche, nawet wydaje mi się, że stale przez to marznie. Mordka trochę wydłużona, a filipkowy ogonek szczególnie długi jest i cieniutki, i powodem do dumy być nie może.

Za to Filip jest wyjątkowo bystrym i elokwentnym zwierzątkiem – bardzo dużo i głośno „gada”.
Ostatnio Filipek wrócił z wyprawy nad oczko wodne, cudze zresztą, cały mokrusieńki i wyglądał niczym nutria. Musiał wpaść do wody, całe szczęście, że się nie utopił. Siedział długo w krzakach i zawzięcie wylizywał futro. W końcu wrócił do domu i długo „opowiadał”, co mu się przytrafiło. Aspiryny nawet podać mu nie można było, ani mleczka z miodem jako ochrony przed przeziębieniem. Mleko kotom szkodzi, a aspiryna jest dla nich wręcz zabójcza. Więc tylko miskę dostał lepszą i w swoją kołderkę się zagrzebał, a potem spał do późnego wieczora. Już obawiałam się, że wyspany taki zechce znowu wyrwać się i włóczyć po nocy, ale jakoś obyło się bez wychodzenia. Połaził trochę z kąta w kąt i z powrotem się położył. A rano obudził się późno i całkiem zdrowy, ze świetnym apetytem. Nasz Filipek, jak na prawdziwego szczurka przystało, zawsze głodny jest i zawsze gotów zjeść coś pysznego.

Z kolei Bazyl od małego kociaka prezentował pewne psie cechy, na przykład bardzo chętnie aportował.Pomijając przybieganie do furtki i witanie powracającego domownika, bo to robią i inne nasze koty, zwłaszcza Fela i Szkaradziej, Bazylek odprowadza mojego męża do pobliskiego sklepiku, gdzie kupujemy chleb z prawdziwej wiejskiej piekarni, i gdzie dostać jeszcze można prawdziwy twaróg, taki GS-owski.
Kot czeka na męża pod jakimś kontenerem, trochę się boi biwakujących pod sklepem piwoszy i psów biegających samopas, a potem razem wracają do domu.

Utarło się nazywanie obu bliźniaków pieskami: -Wołaj pieski! albo –Czy pieski nie są głodne? Do nich też się tak zwracamy: -Przestańcie rozrabiać, pieski! One dobrze wiedzą, że to o nich, i do nich.
Bazylek po psiemu całkiem uszka stawia i przysłuchuje się nam z wytężoną uwagą, a jego oczka okrągłe, bardziej psie niż kocie, wpatrują się w nasze twarze, stanowczo i uparcie, i wyrażają wszelkie możliwe nastroje: zdziwienia, rozbawienia, niezadowolenia, złości czy przywiązania.

Twierdzi się, że koty mają doskonały wzrok. Na pewno tak jest, z tym, że widzą inaczej niż człowiek, mają inny zakres i zasięg patrzenia. Na przykład często zostawiają niedojedzone porcje, mimo, że za czymś przepadają, bo nie wszystkie kęsy w misce zauważą. Podobnie dzieje się z rozpoznawaniem innych zwierząt i ludzi: otwieram drzwi, aby wypuścić na dwór Lolitę. Na progu siedzi Rudy. Lolita nie wychodzi, bo się przestraszyła, zobaczyła kota, ale nie rozpoznała Rudego, chociaż normalnie się wcale nie boi, a nawet go lekceważy.
Patrząc z daleka, nasze koty wahają się czy podbiec, nie poznają mnie, dopiero kiedy zawołam odważą się ruszyć w moją stronę.

A wtedy, gdy obserwuję, jak Rudolf śledzi mrówkę poruszającą się w trawie, z jakim zaciekawieniem i uwagą to robi, i nie „gubi” jej nawet przez kilkanaście minut, jestem przekonana, że widzi doskonale, jak ludzkie oko, ale uzbrojone co najmniej w szkło powiększające. Natomiast prawie zaraz traci z pola widzenia muchę, którą stara się upolować na okiennej szybie. Dostrzega ją ponownie dopiero kiedy owad zabrzęczy.

Oczy kocie, jak chyba żadne inne, absolutnie urzekające są i za symbol piękna zawsze uchodziły. Ich wyraz, kształt, kolor i głębia odbijają koci świat wewnętrzny, albo i nie tylko koci, tajemniczy i intrygujący. Patrząc w nie wyobrażamy sobie, że stworzenia te posiadły jakieś ważne, a może i mroczne sekrety, wiedzą więcej i lepiej niż my. Są od nas inteligentniejsze i mądrzejsze: Przecież rozumieją nas, pojmują nawet naszą mowę. A my ich nie rozumiemy, najwyżej domyślamy się ich przeżyć, wrażeń i intencji. To przykre jest. Dla nas.

1 czerwca 2008

Malina utracona

Malina


Malina

Malina

Posted by Picasa
Codziennie myślę o Malinie, chociaż minęło prawie 20 miesięcy od jej zniknięcia.
Miała 4,5 roku, kiedy pewnego dnia w październiku opuściła dom.Od dawna nie mam nadziei,że do nas wróci, ale mam nadzieję, że gdzieś żyje. I oby jej było dobrze.

Malina miała smukłe, szczupłe ciałko, ale kiedy wzięło się ją na ręce, czuło się odpowiednią wagę oraz tygrysią wręcz gibkość, sprawność i siłę. No i to umaszczenie – tylko na Malinie pasy beżowo-czarne przebiegały poziomo, od główki do ogonka, a na boczkach zakręcały się w koła.

Była kociczką moją ulubioną, jedyną nie sterylizowaną, bo stale żal mi było poddawać ją tej poważnej operacji. Fakt ten ciąży mi mi teraz na sumieniu, bo obawiam się, że o ile przetrwała, to na pewno urodziła dzieci, ale gdzie, kto ją przygarnął, kto się zaopiekował?
Przyjmując ubiegłego lata do domu Felę z kociakami, oprócz dobra tych zwierząt stale miałam na względzie Malinę z jej ewentualnym przychówkiem, i wyobrażałam sobie, że niejako w zamian za Felę, ktoś inny zaopiekował się naszą kotką.

Malina rządziła w naszym domu niemal od dnia swego urodzenia. Tak jednoznacznie wyrazistego charakteru nie miał dotąd żaden z naszych kotów. To była autokratka, egocentryczka, egoistka niesamowita, a przy tym włóczykij pierwszy i zawołany myśliwy. Wychowana była w zasadzie przez Dunię, swoją starszą o 5 miesięcy siostrę, bo ich mama Małpiatka, zawsze miała swoje tajemnicze,ważniejsze od dzieci sprawy i niespecjalnie lubiła zajmować się swoim potomstwem. Więc Dunieczka przejęła rolę mamy i wykonywała wszystkie czynności przy tym osesku, niestety, nie mogła jej nakarmić. A Małpiatka, wyzywana od wyrodnych matek, wpadała zaledwie raz na kilka godzin, karmiła małą, sama się pasła i znów miała „wychodne”.
Musieliśmy maleńką Malinkę dokarmiać sztucznie,pełni obaw, że nie będzie rozwijać się prawidłowo.

To było cudowne stworzonko, przywiązane do mnie bardzo. Sypiała Malina w moim łóżku, a kiedy po kilku latach pojawiła się Lolita, córeczka Duni, także lubiąca moje łóżko, Malina skutecznie i na zawsze Lolisię tego oduczyła, stosując swoje gangsterskie metody, czyli brutalną przemoc. Kotka ta miała zadziwiającą, niesamowitą zdolność podporządkowywania sobie ludzi i zwierząt. I my,i pozostałe koty robiliśmy to, czego życzyła sobie, a właściwie czego wymagała Malina.

Miała listę swoich potrzeb, i nie było sposobu, aby ją naruszyć.Drzemki odbywała w futrzanym błamie na bujaku przed kominkiem. Futro specjalnie dla niej tam się znalazło, aby Malince było cieplutko i przytulnie. Ja też lubiłam tam siadywać, ale kiedy pojawiała się Malina, a nie ustąpiłam jej miejsca, i to natychmiast, siadała przed fotelem, długo i natarczywie patrząc mi w oczy. A jej oczy robiły się złe, koloru jaskrawo żółtego, i widać było, że jest wściekła. Zaczynała wskakiwać i zeskakiwać mi z kolan: pokazywała niemądrej kobiecie, co ta ma zrobić, po prostu mnie pouczała.Oczywiście zawsze dopinała swego.
Z drugiej strony nikt nie potrafił się tak tulić i przymilać, tak się pieścić. Nikt tak nie żądał uwielbienia dla siebie, jak ona.

Malina była wyjątkowo ciepłolubna. Kiedy nie paliło się w kominku, albo kiedy kaloryfery, na których się wygrzewała, nie były zbyt gorące jak na jej wymogi, potrafiła w nocy wepchać się na siłę do koszyka Rudolfa, który równie jak ona ciepło uwielbia, ale zbyt towarzyski nie jest i kuksańce lubi rozdawać, a swego koszyka pilnuje jak skąpiec swego sejfu. Jednak Malinę wpuszczał. W koszu Rudego, na ciepłych piernatach, przytuleni,grzejąc się wzajemnie, przesypiali do rana.Oczywiście widok Rudego w jednym koszyku z Maliną był dla pana domu wystarczającym impulsem, aby dzień rozpocząć od bezzwłocznego rozpalenia kominka. Oba zwierzaki biegły wówczas na dół w te pędy,aby zająć swoje ulubione miejsca.

Wszystkie koty dostawały swoją miskę w kuchni. Ale nie Malina. Malina biegła z dworu prosto na górę, do sypialni, i tam jak księżna udzielna oczekiwała, aby miskę jej przynieść i jeszcze w uprzejmych słowach do jedzenia zachęcić. Nigdy, żeby nie wiem jakie zapachy z kuchni się rozchodziły, żeby jej najbardziej ulubione jedzenie było serowane, Malina w kuchni nie jadała, taka była z niej wyrafinowana dama. Po niej, ale dużo,dużo później, zwyczaj ten przejęła nasza Lolita.

Malina tolerowała inne koty, ale tylko wtedy, gdy w drogę jej nie wchodziły. Potrafiła dobrze przyłożyć łapą Szkaradziejowi, w końcu najstarszemu w domu kocurowi. Niestety również Duni nie okazywała najmniejszej nawet wdzięczności za wychowywanie i opiekę w dzieciństwie. Wręcz przeciwnie, bardzo szybko również Dunię postanowiła sobie podporządkować, a kiedy ta się buntowała, dochodziło zwyczajnie do rękoczynów (łapoczynów?).Biły się, syczały i warczały na siebie, znaczyły również, całkiem „po kocursku” swoje terytorium, co niestety,nierzadko odbywało się również w domu. Tego nie mogłam im darować, bo likwidowanie okropnego, drażniącego zapachu jest naprawdę trudne. Moje wrzaski, ganianie po domu i grożenie najsurowszymi konsekwencjami nic nie pomagało – one wiedziały, że to zakazane, a jednak natura była silniejsza.
Co dziwne, kocury nasze nigdy w domu miejsc nie znaczyły, zresztą na szczęście, choć na dworze robią to systematycznie, powodując liczne szkody w roślinności, że nie wspomnę już o tych woniach ohydnych.

Malina potrafiła zabałaganić często do bladego świtu. Wracała do domu nad ranem z tych swoich eskapad, a tu wszyscy śpią, zamiast na nią czekać. Więc co, na progu ma siedzieć? No nie, nie Malina: z płotu na rynnę, z rynny na dach i po dachówkach do okna sypialni. Okno zamknięte, albo uchylone tylko, wejść się nie da. Malina zaczyna więc pokrzykiwać, coraz głośniej i głośniej, aż nareszcie okno się otworzy, Malina wskakuje do środka i spokojnie układa się do snu. Tego nikt więcej nie robił i nie robi, to był Maliny zwyczaj. Chociaż umiejętność łażenia po dachu mają wszystkie nasze koty.

Malina nie cierpiała podróżowania autem. Ale kiedy w wieku około 2,5 lat ciężko się rozchorowała, przestraszyłam się, że na tym terenie nikt nie będzie w stanie udzielić jej skutecznej pomocy i postanowiłam zawieźć ją do Kliniki AR we Wrocławiu. Kotka, cierpiąca, rozgorączkowana, a jednak tak mi potrafiła jeszcze w tym aucie wymyślać, tak mnie atakowała, że za każdym dosłownie zakrętem myślałam o powrocie.
W klinice nie chciała dać się zbadać, wyrywała się i rzucała, jakby o życie walczyła. W końcu uciekła, i w pięcioro, ze studentami, łapaliśmy kota dość długo.Okazało się, że choroba jest poważna, a kuracja długa. Wreszcie udało się zaaplikować jej leki. Zaniosłam ją do samochodu pełna obaw, co będzie w drodze powrotnej. Malina spokojnie ułożyła się w koszyku i… zasnęła. Już wiedziała, że bezpiecznie wraca do domu.

Taka była Malina. Ten jej charakter mocny, władczy taki, przebojowy, każe mi wierzyć, że Malinka poradziła sobie w życiu, i że gdzieś wiedzie żywot nie
najgorszy. Żeby tylko wiedzieć jeszcze, gdzie!

21 lutego 2008

Karol i tort czekoladowy


Hałas odkurzacza jest dla kotów bardzo przykry. Teraz producenci zapewniają cichą pracę tych urządzeń. Ale nasz stary odkurzacz piorący, krzyk techniki, niestety ongiś, wydaje z siebie warkot niczym odrzutowiec przy starcie. Koty leżące przed kominkiem w popłochu uciekają od tego dźwięku gdzie pieprz rośnie.
Kiedy mieliśmy w domu wiele maluchów, które potrafiły w ciągu kwadransa zdewastować cały parter, włączaliśmy to piekielne ustrojstwo wieczorami, aby wykurzyć to małe tałatajstwo do legowisk na górze, parter zamknąć i spać spokojnie, bez obawy, że wywołają pożar, albo inne nieszczęście.

Tak samo koty reagują na dźwięk suszarki do włosów, a ponadto boją się okropnie strumienia gorącego powietrza. Więc, jeżeli już się tak zdarzy, że muszę kota wykąpać, że nie da się tego uniknąć, nigdy nie używam do osuszania go suszarki. Wycieram zwierzątko ręcznikami, sadzam w cieple i czekam, aż doschnie, w czym ono pomaga sobie samo, bardzo energicznie operując własnym języczkiem.

Z zasady kota się nie kąpie, chociaż spotkałam kiedyś weterynarza zalecającego (!) cotygodniową kąpiel wszystkim kotom. To była oczywiście moja pierwsza i ostatnia wizyta u tego "specjalisty".

Właściwie wszystkie urządzenia domowe, głośno pracujące, wibrujące, warkoczące, świszczące, i jakie tam jeszcze, wydające nieprzyjemne również dla człowieka dźwięki, koty obchodzą z daleka nawet wtedy, gdy są one wyłączone.

Jedynym wyjątkiem, jaki znam było zachowanie naszego kota Karola, który czekał, co prawda z udręczoną miną, ale cierpliwie na wyłączenie miksera, a wtedy on, Karol dostanie do wylizania te maślano-śmietankowo-czekoladowe resztki składników, jakich użyto do przygotowania wypieków. Natomiast, co ciekawe, za upieczonym już ciastem wcale tak nie przepadał. Chociaż, o ile w grę wchodził tort czekoladowy, nie miał w zwyczaju odmawiać kawałeczka (sporego).

Karol, kot zupełnie wyjątkowej urody, niczym egipski faraon, był bratem i mężem Lolity, naszej uroczej koteczki. Para ta od urodzenia za sobą przepadała, nie mogła się bez siebie obyć, wszystko robiła razem. No właśnie:
Ich synek Gucio, niestety już nieżyjący, był też kotem wyjątkowym.

A jednak Karol opuścił Lolitę, swój dom i nas. Nie wiem dlaczego, tylko się domyślam. W każdym razie pewna jestem, że Karol świadomie tak postąpił i jakby zawczasu na to nas przygotowywał. Najpierw zniknął z domu na 3 tygodnie.Aż któregoś poranka kocie nawoływania spowodowały, że wypadliśmy na dwór, aby sprawdzić co się stało. To Karol oznajmiał, że jest, że wrócił; tulił się, gryzł nam ręce, i radośnie witał się z pozostałymi kotami. Cieszyliśmy się strasznie. A Karol zupełnie przestał się włóczyć po sąsiedztwie. Przykładnie siedział w domu i w ogrodzie.Wieczorami śledził z wysokości szafy, na której miał legowisko, wszystko co działo się niżej. I wydawało mi się, że co chwila wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia.

Ta sielanka trwała już od miesiąca, aż pewnego bardzo późnego wieczoru kilka razy podchodziłam do Karola, aby go pogłaskać i zagadać. A on leżał niedbale wyciągnięty na progu domu, w ciszy i cieple letniej nocy 2004 roku. Kiedy pół godziny później znów wyjrzałam Karola nie było. I nie ma go od tamtej pory.
Zrozumiałam wtedy, że tamtego ranka, przed miesiącem, Karol przyszedł się pożegnać, i że to pożegnanie po prostu trochę się przedłużyło.

Tęsknimy za nim i pamiętamy go, tak jak pamiętamy wszystkie koty, które kiedykolwiek były, mieszkały, albo tylko przewinęły się przez nasz dom.

7 stycznia 2008

Gustaw



Źle zaczął się nowy rok. Nadeszła wiadomość, że tuż przed Bożym Narodzeniem Gucio odszedł na zawsze. Do Krainy Wiecznych Łowów.

Nie doczekał nawet swoich urodzin, czwartych zaledwie.

Trafił do nowego domu jako rozkoszny, 3-miesięczny kociak, cały puchaty i śliczny w tym swoim popielatym futerku.

Był już wtedy po przejściach: Miał 2 miesiące, kiedy wyjechał od nas do pewnych znajomych na wsi. Byłam przekonana, że będzie mu tam dobrze, że będzie miał dużo bezpiecznej przestrzeni życiowej, której koty przecież tak bardzo pożądają.
Niestety, okazało się co innego. Ilekroć zadzwoniłam, aby dowiedzieć się, jak Gucio adaptuje się do nowych warunków, tyle razy słyszałam, że kotek właśnie śpi. Zupełnie jakbym chciała, aby zawołali go do telefonu. Zaniepokoiło mnie to do tego stopnia, że rozpoczęłam śledztwo i ustaliłam, że zwierzątko bezmyślnie przekazywane jest z rąk do rąk. Natychmiast pojechałam i zabrałam Gucia stamtąd. Ale dla takiego malucha, to musiał być koszmarny tydzień - całe 7 dni poniewierki.

W piękny letni dzień, 23 czerwca 2004 r. Gucio zameldował się już na stałe w Jeleniej Górze. Zmęczony upałem i stukilometrową podróżą nie pozwolił sobie jednak na sen, ani nawet na drzemkę. Badał uważnie, czy przyjęty będzie jako wróg, czy jako przyjaciel psa i królika, mieszkańców tego domu. I został członkiem rodziny.

Kiedy ostatni raz widziałam Gucia miał 2 latka i od dawna nazywano go Gustawem.

Był szczęśliwym kotem, kochanym przez opiekunów. A pan domu po prostu go uwielbiał.
Tylko za krótko, za krótko to życie szczęśliwe trwało!
Maleńkie serduszko nie wytrzymało.

Lolitka nic nie wie, że jej jedyny synek już nie żyje.
Dunieczka nic nie wie, że jej jedyny wnuczek już nie żyje.
Ja im nie powiem.

12 grudnia 2007

Kocie serca




Kotka Fela, zwana pieszczotliwie Feluszką, tak nam się znakomicie wykurowała po operacji
i tak przytyła, że teraz jest przezywana Felą - belą. Kiedy wydaje nam się, że ona rozumie te prześmiewki, to prędziutko z beli robi się Bella, głaskana i hołubiona. Z tymi swoimi spasionymi, czarno-białymi boczkami faktycznie przypomina holenderkę (krówkę). Nic dziwnego; apetyt jej dopisuje, wychodzi rzadko i niechętnie. Szybko wraca i zaszywa się w sypialni pana domu, gdzie wyleguje się całymi dniami. A w nocy, kiedy jest pewna, że wszyscy już śpią, pakuje się do jego łóżka.
Przedtem ten przywilej przysługiwał ukochanicy mojego męża, Lolisi, która musiała ustąpić pola Feli. Fela zaś boi się, aby nie utracić dachu nad głową. Przecież przez pół roku mieszkała na dworze. Zresztą może i dłużej, nie wiemy, co się z nią działo jeszcze wcześniej.

Przed laty podobnie zachowywał się kocur Rudolf, także bał się straty domu. Zakopywał się w piernatach swojego koszyka. Spał i jadł. Jadł i spał, albo udawał, że śpi. Jeśli w ogóle wychodził, to nie dalej, niż na próg domu. Miska, kąt i spokój - to były jedyne jego wymogi.

Mimo, że upłynęły już miesiące od wprowadzenia się do nas Feli z kociakami, nasze kotki w dalszym ciągu jej nie tolerują. Tylko na dworze Fela czuje się "u siebie" i przepędza wszystkich. Ale w domu Dunia z Lolitą nie dają spokojnie żyć Feli, tu one są u siebie.
Z kolei maluchy nic sobie z wrogości kocic nie robią. Zresztą innej sytuacji nie znają. Tu przyszły na świat i uważają takie zachowanie za normalne.

Martwimy się tylko, że Fela, naśladując kocice, syczy i warczy na swoje własne dzieci i nieraz grzmoci je łapą. Trochę jeszcze zajmuje się Filipkiem, który jest mniejszy, słabszy i jakiś taki bardziej dziecinny od brata, ale Bazylem już się nie przejmuje i traktuje go jak pozostałe koty. Chyba jednak za szybko uznała je za dorosłe. Przecież mają dopiero piąty miesiąc i są niesamowitymi pieszczochami. Filipek nadstawia brzuszek do głaskania, mruczy donośnie, na cały regulator, i w ogóle jest całuśnikiem: bez przerwy przytula mordkę do mojej twarzy, dotyka mnie tym swoim mokrym noskiem, i stale mam wrażenie, że chce mnie wylizać,a też nie miałby nic przeciwko wylizaniu jego.
Bazyl z kolei najbardziej lubi całymi kwadransami wylegiwać się na brzuchu swojego żywiciela i uwielbia być noszonym przez niego za pazuchą.

Od dnia, w którym odeszła do kociego nieba maleńka Lucky, przestaliśmy szukać dla kociaków nowych domów, w obawie, aby nie trafiły gorzej, niż mają teraz. Ale to był chyba błąd. Przecież pozostała trójka trafiła bardzo dobrze.

Myślę jednak, że prawdziwie szczęśliwy jest tylko ten zwierzak, który jest jedynakiem. To znaczy jest jedynym kotem w domu, bo inne zwierzęta, na przykład psy, nie przeszkadzają mu, i prawdopodobnie nie jest o nie zazdrosny.

U nas, niestety, takiego luksusu mieć nie mogą. Staramy się wszystkie nasze koty obdarzać jednakową miłością, uwagą i czułościami, bo one, zupełnie jak dzieci, potrafią doskonale wyczuć najdrobniejsze różnice w traktowaniu. Ale czy to się w stu procentach udaje? Na pewno, jak i w ludzkiej rodzinie, koty wiele mogłby nam zarzucić.

Czy w tę noc wigilijną odezwą się ludzkim głosem? Obawiam się, że wówczas Szkaradziej powie: -Nigdy nie kochaliście mnie tak, jak Lolity! A Rudolf: -Wciąż muszę się z kimś dzielić swoimi chrupkami! Fela: -Nie zapomnę wam tego, że oddaliście obcym czworo moich dzieci!

Jednak jest nadzieja, że chociaż maluchy powiedzą, tak po prostu: -Kochamy was.
I tyle.

12 listopada 2007

Pierwszy śnieg


Bura pogoda - ziemiste niebo i przeszywający wiatr - przyniosła wczoraj pierwszy śnieg tej jesieni. Dosłownie w ciągu pół godziny wszystko było szczelnie okryte grubą białą watą. Zielone jeszcze całkiem ligustry, a też brzozy, które wciąż stoją w swoich rdzawych liściach, pod nawisami śniegu wyglądają na całkiem przemarznięte. Temperatura gwałtownie obniżyła się z kilkunastu stopni ciepła do zera. W nocy musiał być przymrozek.

Maluchy, to znaczy dwaj synkowie kotki Feli, były niesamowicie zaskoczone tą nagłą zmianą aury. Najpierw, na zasypanym ganku, a potem w ogrodzie badały łapkami uważnie tę pierzynkę, mięciutką bardzo, ale jaką zimną! Wąchały puch, lizały go, i dziwiły się bardzo. Urodziły się w końcu czerwca, a więc to ich pierwszy śnieg. Biegały jak opętane, usiłowały łapać padające wielkie płatki. Całe mokre, cienko popiskiwały, coś tam wołały, ślizgały się, i po kilkunastu minutach,zmęczone tym dziwnym widowiskiem i zmarznięte, galopowały do domu. Wytarte i ogrzane przed kominkiem znów były gotowe do gonitw i zabawy w śniegu. W obawie przed przeziębieniem nie chcieliśmy kocurków więcej puszczać na dwór, ale nasze dorosłe koty ciągle się kręcą, wchodzą i wychodzą, więc malcy po prostu z tego korzystają i uciekają nam, czatując gdzieś w kącie na moment otworzenia drzwi.

Kiedy zmienia się pora roku, a właściwie zawsze wtedy, gdy pogoda jest paskudna, to znaczy leje deszcz, pada śnieg, albo jest dojmująco zimno, do naszych obowiązków wobec tego kociego towarzystwa dochodzi jeszcze bardzo uciążliwa rola, mianowicie rola odźwiernego. Niestety bez przynależnych jej napiwków. Dosłownie po kilkadziesiąt razy dziennie wpuszcza się i wypuszcza zwierzaki, z domu, i do domu.

Szkaradziej, mimo, że jest rezydentem od 9 lat, zanim do nas trafił większość swego życia musiał spędzić pod gołym niebem, o czym świadczą jego przyzwyczajenia. Od początku więc było wiadomym, że musi być wypuszczany na dwór zawsze, kiedy sobie tego życzy. A że życzy sobie często, toteż często trzeba zejść z piętra, aby go wypuścić. Potem, zwłaszcza przy złej aurze, człowiek martwi się, że biedne zwierzę zmarzło, więc rzuca wszystko i idzie go wpuścić. A Szkaradziejek, jak to on, przybiega na wołanie na ganek, ale nie wchodzi, bo nie ma ochoty. Albo siedzi na progu i daje do zrozumienia, że częste otwieranie drzwi przeszkadza mu w kontemplowaniu świata, więc zamykasz szybko i przepraszająco. I za 15 minut znów wyglądasz, bo może już mu się znudziło, a może biedaczek zgłodniał?

Z Rudolfem nie ma takiego kłopotu. Kiedy nastają pierwsze chłody, ten podstarzały kocur namiętnie wyleguje się w cieple kominka. Uwielbia to, a kiedy już za bardzo go przygrzeje, cały rozpalony, z rozpiętym rudym futrem, wywala się na dywanie, albo idzie się położyć do pańskiego łóżka. Czasem też żąda, aby go wypuścić na dwór. Daleko nie idzie. Siada na progu i po dosłownie 5 minutach bardzo chce wracać do domu. Czasem ma melodię, i chodzi tam i z powrotem. To bardzo denerwujące i uciążliwe. Dla nas. Jemu to się podoba.

Natomiast nasze kocice, przy takiej paskudnej jak teraz pogodzie, wychodzą rano, gdzieś około wpół do ósmej. Nie mamy potrzeby, aby wstawać tak wcześnie, więc Lolita biegnie na dół i pod drzwiami wejściowymi rozpoczyna swój poranny koncert. Zaczyna nawoływać: otwórz mi, chcę wyjść. Jeśli się nie reaguje, wtedy zaczyna z innej beczki: biegnie znów na górę, do sypialni, i bada, czy się śpi. O ile stwierdzi, że chrapiesz w najlepsze, podczas gdy ona jest już na nogach, wtedy rozpoczyna zawodzenie prosto do twojego ucha. Jeśli złapie cię na tym, że masz oczy otwarte, natychmiast zbiega na dół i tam znów nawołuje. Teraz rozpoczyna się wojna nerwów - kto kogo przetrzyma? Zwykle daję za wygraną, schodzę i mówię: Lolisia, jeśli zjesz śniadanie, to cię puszczę. A Lolisia, w zależności od humorku, zje, albo nie zje, najczęściej udaje, coś tam poliże i już leci. Idzie polować.
Jednak trzeba przyznać, że Lolita czasem odnosi się z pewnym zrozumieniem do porannego lenistwa człowieka, odstępuje od zamiaru wyjścia i wraca na swoje posłanie jeszcze na jakieś pół godzinki.

Ale nie Dunia. Od Duni żadnego zrozumienia nigdy się nie oczekuje. Jeśli Dunia chce wyjść, nic i nikt od tego jej nie odwiedzie. Urządza pod drzwiami takie piekielne wrzaski, jest taka wściekła, że musi prosić, ba, żądać, a nikt nie reaguje natychmiast, rzuca w nas takimi kocimi obelgami, że po prostu nie masz wyjścia: zwlekasz się ciężko z łóżka, człapiesz na dół, rozbijając się po drodze o meble, i wypuszczasz na dwór "ukochaną Duniaszkę", naszą "najmilszą Buraskę".
Po godzinie zaczyna się wołanie kocic, aby wróciły, bo "na pewno zmarzły", albo "na pewno zgłodniały". Oczywiście śladu po kocicach nie ma. Więc po 15 minutach znów otwierasz drzwi, bo "na pewno zmokły". Jednak kocic, twoich ukochanych, nie ma. Więć po kolejnych 15 minutach... I ten cały cyrk trwa najczęściej parę godzin. Może o tym innym razem.

25 września 2007

Fela poluje

Bazyl

Obie nasze kocice, Dunia i Lolitka są zawołanymi myśliweczkami. Stale obnoszą przeróżne trofea, od much poczynając, przez myszy czy żaby, na ptakach, często całkiem sporych, kończąc.

Dunia poluje po to, żeby zdobycz przynieść do ogrodu, a jeszcze lepiej, okropieństwo, do domu, podzielić się z nami swoim łupem, i oczywiście oczekuje należnych pochwał i podziękowań. Jeśli niemądry i niewdzięczny człowiek nie potrafi docenić takiego gestu i starania o wspólny stół, to trudno, jego strata. Więc zdobycz zostaje przez Dunię zjedzona, a przynajmniej nadgryziona i to najprzyjemniej w obecności zgromadzonych i zazdroszczących, pozostałych kotów.

Lolita tak nie postępuje. Lolita poluje głównie dla sportu. Lolita to uwielbia. Jest zdolna do tropienia, podchodzenia i wielogodzinnego czatowania na upatrzoną ofiarę. A za największą zdobycz uważa upolowanie ptaka, i to złowienie go wśród gałęzi, wysoko, nad ziemią. Zapewne uważa, że jej kunszt łowiecki osiąga wówczas najwyższy poziom.
Lolita potrafi także upolowaną mysz, żywą jeszcze, rzucić kociakom Feli, chociaż ich nie cierpi, albo obserwować, jak podkradają się do łupu nasze dwa kocury, te safanduły, którym rzadko udaje się coś złowić. Przypuszczam, że są zbyt wygodne i leniwe. Aby coś upolować trzeba się przecież co nieco natrudzić. A po co? I tak dadzą coś zjeść, a uganiać się za myszą zamiast leżeć na słoneczku - czysty nonsens!

Całej myśliwskiej wyprawy kota prześledzić się nie da, ale obserwowanie fragmentów polowania (chociaż ze względu na finał jest z gatunku thrillerów) pozwala na ocenę fizycznych możliwości człowieka. W porównaniu z kotem jesteśmy po prostu zwykłymi niedołęgami: nasze reakcje są dużo za wolne, nasze skoki o wiele za niskie, nasz bieg zbyt ślamazarny.
Zwykło się mawiać, że tylko w człowieku tkwi bestia; potrafi zabijać bez powodu. Natomiast zwierzę zabija wyłącznie wtedy, gdy jest głodne, wyłącznie po to, aby przeżyć.

W przypadku kotów domowych to nie do końca jest prawdą. Po pierwsze, one z zapałem i energią polują wówczas, gdy są syte. Po drugie, nie tak znów często swoje ofiary zjadają. Zwykle je porzucają. Kochają za to sam rytuał łowów.
Ich ofiary, z reguły wielokrotnie mniejsze i słabsze, wprawiają je w duże niezadowolenie: tak słabo się bronią i tak szybko umierają! Więc co robi kot, aby sobie przedłużyć przyjemność polowania? On tego biednego mysiego trupka jeszcze przez kwadranse całe potrafi podrzucać, ciągnąć i przewracać. On go bez przerwy ożywia! I chowa po różnych zakamarkach. A nuż mysz znowu zacznie uciekać? Wówczas zabawa zacznie się od nowa.

Natomiast kocica Fela, która przecież ma dla kogo łowić, bo jeszcze dwa maluchy są pod jej kuratelą, na polowanie udaje się bardzo zwyczajnie, za płot. Za płotem bowiem stoi długi na jakieś 150 metrów i wysoki na 4 piętra blok, którego mieszkańcy, przynajmniej niektórzy, mają mało chwalebny zwyczaj wyrzucania przez okna różnych przedmiotów, w tym i resztek żywności.
Fela patroluje pas trawy pod blokiem i kiedy wypatrzy kawałek, nadający się jej zdaniem do zjedzenia, niesie go błyskawicznie w pyszczku swoim dzieciom, nawołując je przeraźliwym głosem już z daleka. Zdobycz im oddaje, wycofuje się i z pewnej odległości obserwuje, jak się z nią maluchy rozprawiają. Jeżeli zdobyczą jest świeży plaster szynki, to fajnie. Gorzej kiedy biedna Felunia, prawdopodobnie karmiona kiedyś paskudnymi resztkami, przynosi na przykład zatęchły kawał solonego boczku. Oczywiście ani maluchy, ani nasze dorosłe koty tego nie ruszą. Ale my musimy sprzątać.
Zastanawiające jest jednak to, że w porze karmienia Fela pierwsza pcha się do misek, swoim dzieciom miejsca wcale nie ustępuje i nigdy nie widziałam, aby jakieś smakowite kąski, które dostała ze stołu, oddawała swoim pociechom. Tu zasady polowania już nie obowiązują. I prawidłowo - miska w domu każdemu kotu się przecież słusznie należy. A przy misce, wiadomo, kto pierwszy, ten lepszy!

Bazyla i Filipka, dwa kochane kocurki oraz kocicę Felę można oglądać w mojej galerii, w Google, adres:
http://picasaweb.google.pl/manetka07

Kto chciałby podzielić się własnym domem z jednym z tych zwierzątek, tego proszę o kontakt.

7 września 2007

Dunia - mama Lolity

Dunia



Dunieczka przyszła na świat w naszym domu, w październiku 2001 roku. Jako maleńki kociak strasznie piszczła i pokrzykiwała. Te jej przenikliwe piski do szału doprowadzały nasze dorosłe koty, a już zwłaszcza Szkaradzieja, który albo lał ją łapą, albo zwyczajnie uciekał z domu. Trwało to całymi tygodniami. Ponieważ kociak był zdrowy więc postanowiliśmy ten stan po prostu przeczekać. Aż któregoś dnia Dunia przestała wydawać te denerwujące dźwięki i nawet zaprzyjaźniła się ze Szkaradziejem, który odtąd zawsze ustępował jej miejsca przy swojej misce.

Mama Duni była kociczką bardzo rozrywkową i najchętniej przebywała na dworze, gdzie miała swoje rozliczne sprawy, często nie pokazywała się w domu przez wiele godzin. Musieliśmy w związku z tym przejąć obowiązek wyżywienia kociaka. Dunia rosła więc najpierw na marchewce z rosołkiem, a później na marchewce z kurczakiem. I tylko mama Duni nie mogła się nadziwić, skąd ten kolorek marchwiowy na buzi jej dziecka, którego nawiasem mówiąc nie udawało się jej nigdy do końca wypucować.
Któregoś dnia Dunia odmówiła zdecydowanie dalszej konsumpcji marchewki. Pozostała przy mięsie, i tak jej zostało do dziś.

Nie chcieliśmy mieć więcej kotów, więc kiedy Dunia wyrosła na dorodną pannę, zaczęliśmy podawać jej środki antykoncepcyjne. To jednak nie uchroniło kotki przed amorami.
Nie miała jeszcze dwóch lat, gdy w czerwcu 2003 roku urodziła trójkę kociąt. Jedno z nich nie przeżyło, a z dwójki pozostałych jest z nami tylko Lolitka. Jej brat, Karol opuścił nas jako niespełna roczny, piękny kocur. Urodę wziął po mamie.
Dunieczka - mama tej parki zachowywała się naprawdę wspaniale. Nigdy nie widziałam takiej opiekuńczej troski; karmienia, mycia, a później nauki. Otulała te swoje dzieci, ciągnąc kocyk zębami, obejmowała łapkami, śledziła każdy ich ruch i przybiegała na każde wołanie o pomoc.
Wczesną jesienią, kiedy maluchy trochę podrosły, wyprowadzała je do ogrodu i uczyła polować. Przynosiła myszy i owady, pilnowała kiedy wdrapywały się na drzewa. Podnosiła niesamowity alarm i przybiegała do ludzi o pomoc, kiedy jej dzieci przełaziły przez ogrodzenie do sąsiedniego ogrodu, gdzie był pies, złośliwy i gorliwy tępiciel kotów, którego zęby Dunia poznała na własnej skórze.
A najbardziej zdumiewające było to, że maluchy miały już po jakieś trzy miesiące a Dunia w dalszym ciągu zachęcała je do ssania. Zresztą od dawna mleka już nie miała, a i kociaki też od dawna zajadały mięso i gotową karmę. Jednak chodziło o tę rodzinną więź, zupełnie jak u ludzi.

Zaobserwowaliśmy też wyjątkowo silne przywiązanie między rodzeństwem. Wszędzie, dosłownie wszędzie chodziły razem, razem jadły, razem się bawiły, razem psociły (strasznie), i jedno bez drugiego nie zasnęło. Była to więź silna do tego stopnia, że kiedy Lolitka urodziła jako 9-miesięczna kociczka swoje jedyne dziecko - pięknego synka Gucia, tylko brat towarzyszył jej przy trudnym porodzie; lizał ją po główce, miauczał, mruczał i nie odstępował, a potem, nadzwyczaj zdumiony pojawieniem się nowego członka kociego klanu, bacznie go obserwował i obwąchiwał.
Pozostałe koty, w tym i Dunia, nawet nie zajrzały, one takie ciekawskie, nie przybiegły popatrzeć, udając, że przecież nic się nie dzieje.


W jakiś czas później Dunia poddana została sterylizacji. Była przez dwa tygodnie bardzo chora, ale miała naprawdę dobrą opiekę weterynaryjną i czułą opiekę w domu, więc i ta przykrość minęła.
I chociaż w tej chwili bardzo ją złości i denerwuje sześcioro maluchów, które się ostatnio w domu pojawiły, jest dziś Dunia stateczną, mądrą kocicą. Lubi spokój i dobre jedzenie. Lubi się bawić, lubi wychodzić w swoich kocich sprawach i trochę się powłóczyć.
Czasem się jej zdarza nie wrócić do domu na noc. Ale komu z nas nie zdarzają się chwile szaleństwa?

Kto chciałby obejrzeć maluchy kotki Feli, tego zapraszam do Galerii:
http://picasaweb.google.pl/manetka07
Kto chciałby zająć się losem jednego z nich, tego proszę o kontakt e-mailowy.