12 sierpnia 2008

Ten wspaniały Internet


Mniej więcej dwa i pół roku temu postanowiłam przestać odstawać od naszego nowoczesnego, informatycznego społeczeństwa, i kupić sobie komputer. Wybrałam się więc do Media-Markt, aby dokonać stosownego wyboru. Na półkach stały dziesiątki różnych maszyn, a ja nawet nie wiedziałam o co pytać sprzedawców. Żadnego, absolutnie żadnego pojęcia o tym nie miałam i lekko przerażały mnie te skrzynki z niewiadomą zawartością, jakieś takie wielkie i nieporęczne.

Już chciałam zrezygnować, jednak widok laptopów, ładnych, małych i zgrabnych urządzeń, ostatecznie zachęcił mnie do zakupu. Sprzedawcy zręcznie „doposażyli” mnie w dodatkową mysz, kamerkę internetową i słuchawki, czyli sprzęty, które kompletnie mi się nie przydały, i do dziś nie są używane. Zadowolona byłam tylko, że namówili mnie na drukarkę. Z własnej inicjatywy dokupiłam torbę na notebooka (leży sobie do teraz, nowiutka, w szafie), kompaktowy aparat cyfrowy z akcesoriami, i podniecona sprawunkami, z portfelem lżejszym o pięć tysięcy, wróciłam do domu.
Notabene dziś zapłaciłabym 1/3 sumy wówczas wydanej, ale przyjemność i praktyczność posiadania dostępu do Internetu jest dla mnie po prostu bezcenna. Mój żal dotyczy raczej faktu, że tak późno zainteresowałam się tę możliwością komunikacji.

A w domu – zawód okropny. Otóż myślałam, że otworzę laptopa, wyjmę instrukcję, i krok po kroku zapoznam się z działaniem tego urządzenia. Nic bardziej mylnego! Mimo, że system operacyjny był już zainstalowany, dla kogoś, kto nie wie nawet co znaczy polecenie „kliknij”, kilkukartkowa instrukcja, przetłumaczona z chińskiego na angielski, a następnie na polski (ale przez Chińczyka?), w której klikanie określano mianem „puknij” bądź „stuknij”(!) była kompletnie niezrozumiała i nieprzydatna, tym bardziej, że odnosiła się wyłącznie do „martwej” maszyny, a nie do programów, które ją ożywiają.

Więc co robić? Nie ma kogo prosić o pomoc, bo w nowym miejscu zna się mało osób, w dodatku nie wiadomo, kto ma komputer w domu i potrafi się nim posługiwać.
Trzeba czym prędzej zapisać się na kurs. Natychmiast obdzwoniłam wszelkie możliwe instytucje i placówki, ale w tak małym miasteczku najbliższy termin kursu był za trzy miesiące, albo „jak się zbierze grupa chętnych”.
Jasne, że nie miałam zamiaru się poddać. Pobiegłam do księgarni, gdzie też nie umiałam wybrać stosownej literatury, a więc kierując się tytułami i spisem treści, zaopatrzyłam się w pierwszy podręcznik.

Prawdziwy cyrk rozpoczął się dopiero, kiedy pani z TP (bo oczywiście momentalnie zamówiłam sobie Neostradę), usiłowała poinstruować mnie przez telefon w jaki sposób skonfigurować pocztę. Żadną miarą nie potrafiła zrozumieć, że w tym kraju uchował się jeszcze ktoś nie potrafiący obsłużyć komputera. Tak jak ja żadną miarą nie mogłam pojąć, czego dotyczą jej polecenia.

Ale kiedy wysłałam swój pierwszy list elektroniczny, i dostałam odpowiedź, cieszyłam się jak dziecko. Tak samo zadowolona byłam po wydrukowaniu pierwszej, zrobionej kompaktem fotografii, którą przechowuję pieczołowicie do dzisiaj.

W każdym razie po jakimś miesiącu przedzierania się z wypiekami na twarzy przez podręcznik rozszyfrowujący tajniki komputera, w którym autor co krok powtarza czytelnikowi, że to proste, wcale nie skomplikowane, łatwizna, czym mnie osobiście wpędzał w kompleksy, bo dla mnie było to właśnie bardzo trudne, nagle zaczęłam jako tako posługiwać się tym ustrojstwem.

Jednak po tej lekturze, ja – kompletne beztalencie techniczne, przez dłuższy czas nosiłam się z całkiem poważnym zamiarem napisania własnego e-booka, adresowanego do starszych państwa, p.t. Jak łatwo nauczyć się obsługi komputera. Poradnik dla seniorów.

Przeszła mi ochota poszukiwania kursu, za to kupiłam kolejny podręcznik, stałam się nałogową czytelniczką pism komputerowych, mimo że rozumiałam najwyżej 10% ich treści, i buszowałam po Internecie w poszukiwaniu stron z instrukcjami, definicjami, wyjaśnieniami, słownikami.

A dziś, choć poziom mojej znajomości tych zagadnień nie wykracza poza ten najbardziej podstawowy, wszystkie rachunki płacę przez Internet, rzadko już pisuję „papierowe” listy, potrafię kupić i sprzedać przedmiot na internetowej aukcji, dać ogłoszenie o zaginięciu kota, umieścić swoje zdjęcia w publicznej galerii, ściągnąć i wysłać potrzebne pliki, założyć blog i robić w nim wpisy.

No właśnie – mimo tej praktyki, kiedy coś „nawali”, na przykład ucieknie mi okno z komentarzami na tym blogu, robię się bezradna. I zła, że nie potrafię jednym kliknięciem w odpowiednim miejscu przywrócić poprzedniego stanu. I, że nie rozumiem, dlaczego tak się stało.
Wciąż się zastanawiam: może jednak należało zapisać się na kurs?

Ale z drugiej strony nie mam sobie przecież za złe, że nie potrafię samodzielnie naprawić TV, kiedy ucieknie mi obraz; wołam do tego fachowca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za wizytę;)