1 grudnia 2007
Cisza nocna
Około godziny dwudziestej drugiej nasza uliczka cichnie, a pół godziny później zasypia. Starsi państwo, wiadomo, wcześnie są znużeni trudami dnia, więc i wcześnie się kładą.
A w oknach dzieci i ich rodziców też szybko gasną światła, bo nazajutrz trzeba zdążyć do szkoły i do pracy.
Kiedy tu się sprowadziliśmy, mieliśmy obawy, że mieszkańcy wielkiego bloku, który stoi z tyłu ulicy, wzdłuż ogrodów, będą hałasowali do późnych godzin. Jednak okazało się, że jeszcze długo przed północą wszelkie odgłosy milkną i krzątanina ustaje. Czasami tylko w którymś mieszkaniu odbywają się imieniny, chrzciny czy inne uroczystości rodzinne. Wówczas rozlegają się, co słychać zwłaszcza latem, przy otwartych oknach, toasty, okrzyki i wiwaty. Dopiero nad ranem wszystkie "kaczuszki-krzywe nóżki" i "rybki w jeziorze", i wszyscy "górale, którym żal", ochrypli i z ciężkimi zapewne głowami, dają za wygraną. Więc co najmniej do południa mamy urzekającą ciszę. Na szczęście, mimo, że blok ma wiele klatek, tego typu spotkania towarzyskie są raczej sporadyczne.
W ogóle jest to miasteczko, w którym bodajże dwa razy do roku zdarza się mieszkańcom nie spać do białego rana. Pierwszy przypadek to Nowy Rok, z okazji którego pan burmistrz wydaje na Rynku coś w rodzaju przyjęcia sylwestrowego i wszyscy mogą podziwiać pokaz sztucznych ogni. Następnie, pół roku później, przyjeżdżają zespoły folkowe z kraju, a nawet z zagranicy. Za nimi ciągną młodzi ludzie, wielbiciele tej muzyki, których zjeżdża wcale niemało. Jak co roku biorą w posiadanie ruiny XIV- wiecznego zamku, i tu grają, śpiewają i bawią się. A wraz z nimi całe miasto, jako, że zamek położony jest w samym centrum grodu.
Poza tym publicznego życia nocnego nie ma. Jedyny lokal, na sąsiedniej ulicy, chełpiący się mianem dyskoteki, już parę lat temu został zamknięty. Okoliczni mieszkańcy nie wytrzymali powtarzających się co noc większych i mniejszych burd, urządzanych przez powracających z zabawy, a co bardziej wrażliwi nie mogli już dłużej słuchać rozlegającej się stamtąd muzyki, która, nie dość, że była przez małe "m", to jeszcze chyba przez "u" kreskowane.
Tak więc miasto, jak pół Polski pewnie, co noc śpi spokojnie, aby rano móc stawić czoła nowemu dniowi.
Nam taki stan bardzo odpowiada, choć wydaje mi się, że nie jest dobra ta postępująca izolacja, zamykanie się ludzi we własnych czterech ścianach.
Nasze własne późne wieczory przeznaczane są na lekturę, czasem film, wiadomo bowiem, że publiczna TV wartościowsze rzeczy zwykła nadawać około 24.oo, właśnie wtedy, gdy statystyczni Kowalscy przewracają się na drugi bok. Może teraz się to zmieni, wszak tyle się mówi o misji publicznych mediów?
Wśród tego nocnego spokoju lubię także posiedzieć sobie w kuchni i poczytać przepisy. Czasem tak przemówią do mojej wyobraźni, że z miejsca decyduję się na ich realizację. Właśnie postanowiłam upiec bułeczki według staropolskiego przepisu, nie skomplikowanego wcale, za to naprawdę zadawalającego podniebienie:
Rozrabiam pół kostki (5 dkg) drożdży w 3 łyżkach śmietany (18%) i 2 łyżkach cukru. W misce łączę pół kg mąki pszennej z 15 dkg miękkiego masła. Dodaję 2 jaja i 2 żółtka, rozrobione drożdże i sporą szczyptę soli. Mieszam wszystko dokładnie, a jeśli ciasto jest zbyt "luźne", dosypuję nieco mąki.
Zamiast długiego wyrabiania, na które nie mam siły, stosuję metodę, którą przeczytałam chyba w "Kuchni Kryszny", skoro należy przy niej powtarzać mantrę. Kulę ciasta podnoszę nad głowę i rzucam nią o blat tyle razy, ile wyrazów jest w mantrze:
Hare Kryszna Hare Kryszna
Kryszna Kryszna Hare Hare
Hare Rama Hare Rama
Rama Rama Hare Hare.
Zawsze jest świetnie wyrobione! Teraz ciasto dzielę na 10 kulek - bułeczek. Na każdą, rozpłaszczoną palcami, nakładam łyżeczkę konfitury lub dżemu. Dziś dałam dżem z pigwy, która bardzo dorodna wyrosła w naszym ogrodzie, a w tym roku dodatkowo cierpiała klęskę urodzaju.
Zalepiam bułeczki i układam na blasze, wyłożonej papierem do pieczenia. Teraz czekam 20 - 30 minut, aż wyrosną. Smaruję każdą pędzlem moczonym w lekko ubitym białku i wstawiam do nagrzanego piekarnika na pół godziny. Temperatura 8 (około 210 st.)
Ponieważ jest już około wpół do drugiej, to oczywiście nie zjemy 10 bułeczek, najwyżej po jednej. Reszta będzie na jutrzejsze śniadanie. Ażeby zapewnić im smak "prosto z pieca", mój mąż (łasuch), który wziął na siebie ten obowiązek, zamraża bułeczki kiedy tylko wystygną. Rano wkłada je do kuchenki mikrofalowej na 3x (odwraca) 30 sekund, moc 750. Są naprawdę świeżutkie. I pyszne.
Jeśli nie lubimy śniadania na słodko, to możemy przygotować nadzienie bardziej treściwe, na przykład przesmażając z cebulą i pieczarkami mięso mielone, dobrze doprawione vegetą, pieprzem, chili, oregano, czosnkiem, itp. Tę masę miksuję, dodaję surowe jajko, drobno posiekaną pietruszkę i nadziewam bułeczki. Przy tej wersji trzeba pamiętać, aby do ciasta dodać nie 2 łyżki, ale tylko 1 łyżeczkę cukru. Kiedy na blasze bułeczki wyrosną i posmaruję je białkiem, każdą posypuję dodatkowo kilkoma nasionkami kminku.
Dwie takie bułeczki na głowę całkowicie zaspakajają nasz poranny apetyt.
Koty też jedzą, ale bądźmy szczerzy - wyłącznie nadzienie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wizytę;)