Być może prawdą jest twierdzenie mojego męża, że ja nie mam żadnego pojęcia o prawdziwym życiu wsi, o ludziach tam mieszkających, o atmosferze, o stosunkach między sąsiadami.
Być może nie myli się również sądząc, że obraz mój to idealne sioło, nieistniejąca faktycznie społeczność, a moja wiedza pochodzi z literatury głównie, i to tej sławiącej uroki wsi.
Rzeczywiście, nie licząc jakiś okazjonalnych sytuacji, trwających kilka czy kilkanaście godzin, byłam na wsi tylko dwukrotnie. Kiedy miałam 12 lat mieszkałam u „przyszywanych” powinowatych przez całe wakacje z okładem, bo wróciłam do domu w połowie września, kiedy rok szkolny trwał już w najlepsze.
Drugi raz, to było po maturze, kiedy to mama mojej przyjaciółki zafundowała nam tygodniowy pobyt w podgórskiej, sudeckiej wsi.
Oczywiście oba te okresy zaliczają się już do prehistorii, ale moje wspomnienia są stale żywe, i to te właśnie przypadki rozbudziły we mnie chęć zamieszkania na wsi, trwającą zresztą do dzisiaj.
Pierwszy mój pobyt, na kujawskiej wsi, to było niesamowicie silne przeżycie dla nastolatki. Tam wszystko było inne i wszystko inaczej się działo niż w moim dotychczasowym doświadczeniu.
Ze stacyjki kolejowej jechało się jeszcze parę kilometrów bryczką zaprzężoną w tego konia, który codziennie pracował w polu.
Gospodarstwo było duże, stuhektarowe, chociaż okrojone znacznie po reformie rolnej.
Zabudowania stały w czworoboku; rozległy dom mieszkalny zamykał ten prostokąt z jednej strony, a olbrzymia drewniana stodoła ze strony przeciwległej. Na dłuższe boki składały się stajnie, obory, chlewy, kurniki i szopy na maszyny rolnicze i narzędzia.
Na środku tego ogromnego podwórza, wybrukowanego „kocimi łbami” była studnia, a dalej buda dla psa, uwiązanego na łańcuchu, którego bałam się okropnie, bo łańcuch był długi.
Jakoś w ogóle nie pamiętam kotów, a przecież musiały być, choćby ze względu na tępienie myszy w stodole.
Dom miał kilka wejść, od frontu wchodziło się przez park, jak nazywali go właściciele,bo rosły tam stare drzewa, ozdobne krzewy oraz palmy w wielkich drewnianych donicach, a żwirowe ścieżki wysypywane były co jakiś czas świeżym piachem.
Po prawej, za wiatą z maszynami było przejście, zamykane furtką, prowadzące do ogrodu warzywnego. Dalej był staw i łączka dla kaczek, a jeszcze dalej rozpoczynał się sad.
Zaraz pierwszego dnia po przyjeździe ciotka wydała mi polecenie: pojedziesz z wujkiem w pole, narwiesz mi groszku, zrobię na obiad. Pojechaliśmy wozem, koniecznie chciałam powozić, ale lejce były takie długie i ciężkie, nie miałam pojęcia, co się z nimi robi. Wuj instruował: - Nie rób nic, konie znają drogę.
Pole z groszkiem wprawiło mnie w osłupienie; wszędzie, jak okiem sięgnąć na tej równinie nic, tylko groszek i groszek. - Rwij do tego, wuj przyniósł wiadro z wozu.- Wrzucaj sam groszek, strąki zostaw na ziemi. - Ile narwać, spytałam.- Jak to ile? Pełne wiadro.Wiadro groszku? Bez strąków? No to będę tu siedzieć do wieczora – poczułam się jak Kopciuszek.
Ale szybko okazało się, że nie było tak źle. Zielonych, pachnących słodko kulek szybko przybywało. I tak długo jeszcze siedziałam z tym pełnym wiadrem, grając w kamyki i czekając na wuja, aby mnie stamtąd zabrał.
W bliskiej odległości od domu, przy drodze dojazdowej, stały czworaki. Przed wojną mieszkali tam robotnicy rolni wynajmowani sezonowo do pracy w majątku. Teraz czworaki były „państwowe” a dzieci ludzi w nich mieszkających rzucały kamieniami za dziećmi właścicieli (i za mną). Były to niestety bardzo trudne czasy walki państwa, rzekomo ludowego, z kapitalizmem
i „resocjalizacji” wszelkiego kułactwa.
Ciekawiło mnie wszystko i chętnie przypatrywałam się wszelkim zajęciom i pracy w gospodarstwie. Do ciotki, oprócz prowadzenia domu i wychowywania małych wówczas dzieci, należało jeszcze dojenie krów, chów drobiu, przygotowywanie karmy dla świń, uprawianie warzyw i doglądanie sadu.
Niezależnie od tego brała udział we wszystkich pracach polowych: sianokosach, żniwach, sadzeniu ziemniaków i wykopkach.
Oddzielnym, rytualnym niemal zajęciem, było pieczenie chleba. Jego smaku i wyglądu nie zapomnę do końca życia. Okrągłe, wielkie bochny, z przypieczoną skórką, czarne, pachnące niepowtarzalnie, dopiero co wyjęte z chlebowego pieca, owijało się w białe lniane ręczniki, każdy oddzielnie i zanosiło do „loszku”. Loszek to była duża piwnica pod kuchnią i izbą czeladną, do której schodziło się po kilkunastu stopniach, otwierając najpierw żelazne drzwi w przedsionku kuchni. Tam, na półkach z różnymi wiktuałami, układało się te bochenki, w miarę potrzeby przynoszone do kuchni. Po pewnym czasie skórka była już tak stwardniała, że nie dało się jej ugryźć,więc była odkrawana, a miąższ krojony na ogromne, ale cieniutkie pajdy, dalej smakował wybornie.
Do takiej kromki, posmarowanej prawdziwym masłem, dopiero co ubitym w kierzance, naprawdę nie potrzeba było już niczego więcej.
Wuj, młody, żylasty człowiek, z ciemną czupryną i zupełnie białym czołem w ogorzałej twarzy (chodził całe lato w kaszkiecie, który zdejmował wyłącznie w domu),w zasadzie w pojedynkę uprawiał cały ten areał. Wszak „kułakowi” niezmiernie trudno było zdobyć ludzi do pomocy. Oboje zresztą harowali od świtu do nocy, ponad ludzkie siły, żeby tylko utrzymać tę ojcowiznę, czy raczej jej część.
Niewyobrażalny dziś dla mnie był ten ich wysiłek, zwłaszcza jeśli dodatkowo weźmie się pod uwagę, że nie było wówczas na tym terenie prądu, bieżącej wody ani kanalizacji. Maszyny rolnicze miały silniki spalinowe. Wszystkie prace w domu wykonywało się ręcznie, a oświetlenie było naftowe. Kto dziś wyobraża sobie, co oznacza umyć naftowy żyrandol, ba, co znaczy wyczyścić klosz od zwykłej, naftowej lampki?
Rozrywki? Żadne. Moi gospodarze nie mieli na to ani czasu, ani ochoty. Ziemia i zwierzęta hodowlane nie pozwalały na żadne leniuchowanie.
Ale kiedy przychodziła niedziela, ci ludzie tradycyjnie, jak od pokoleń, starannie się ubierali, pucowali swoje dzieci, zaprzęgali najlepszą parę koni do najlepszej bryczki i jechali na mszę do kościoła. Kościółek był niewielki, ale miał co trzeba; piękny ołtarz, ambonę i kilkanaście (dwadzieścia?) wspaniałych ław dębowych. Każda z ławek zaopatrzona była tabliczką z nazwiskiem rodziny, która miała prawo w niej się modlić.
Pierwsza z ławek była z nazwiskiem wuja. Zasiedliśmy rzędem, ja cała zmieszana, do takich honorów nieprzywykła. Odezwały się dzwonki. Proboszcz wygłosił kazanie. Nie pamiętam o czym mówił. Moja fascynacja religią przyszła dopiero jakiś czas później, i trwała krótko. Jednak fascynacja kościółkami pozostała.
Być może nie myli się również sądząc, że obraz mój to idealne sioło, nieistniejąca faktycznie społeczność, a moja wiedza pochodzi z literatury głównie, i to tej sławiącej uroki wsi.
Rzeczywiście, nie licząc jakiś okazjonalnych sytuacji, trwających kilka czy kilkanaście godzin, byłam na wsi tylko dwukrotnie. Kiedy miałam 12 lat mieszkałam u „przyszywanych” powinowatych przez całe wakacje z okładem, bo wróciłam do domu w połowie września, kiedy rok szkolny trwał już w najlepsze.
Drugi raz, to było po maturze, kiedy to mama mojej przyjaciółki zafundowała nam tygodniowy pobyt w podgórskiej, sudeckiej wsi.
Oczywiście oba te okresy zaliczają się już do prehistorii, ale moje wspomnienia są stale żywe, i to te właśnie przypadki rozbudziły we mnie chęć zamieszkania na wsi, trwającą zresztą do dzisiaj.
Pierwszy mój pobyt, na kujawskiej wsi, to było niesamowicie silne przeżycie dla nastolatki. Tam wszystko było inne i wszystko inaczej się działo niż w moim dotychczasowym doświadczeniu.
Ze stacyjki kolejowej jechało się jeszcze parę kilometrów bryczką zaprzężoną w tego konia, który codziennie pracował w polu.
Gospodarstwo było duże, stuhektarowe, chociaż okrojone znacznie po reformie rolnej.
Zabudowania stały w czworoboku; rozległy dom mieszkalny zamykał ten prostokąt z jednej strony, a olbrzymia drewniana stodoła ze strony przeciwległej. Na dłuższe boki składały się stajnie, obory, chlewy, kurniki i szopy na maszyny rolnicze i narzędzia.
Na środku tego ogromnego podwórza, wybrukowanego „kocimi łbami” była studnia, a dalej buda dla psa, uwiązanego na łańcuchu, którego bałam się okropnie, bo łańcuch był długi.
Jakoś w ogóle nie pamiętam kotów, a przecież musiały być, choćby ze względu na tępienie myszy w stodole.
Dom miał kilka wejść, od frontu wchodziło się przez park, jak nazywali go właściciele,bo rosły tam stare drzewa, ozdobne krzewy oraz palmy w wielkich drewnianych donicach, a żwirowe ścieżki wysypywane były co jakiś czas świeżym piachem.
Po prawej, za wiatą z maszynami było przejście, zamykane furtką, prowadzące do ogrodu warzywnego. Dalej był staw i łączka dla kaczek, a jeszcze dalej rozpoczynał się sad.
Zaraz pierwszego dnia po przyjeździe ciotka wydała mi polecenie: pojedziesz z wujkiem w pole, narwiesz mi groszku, zrobię na obiad. Pojechaliśmy wozem, koniecznie chciałam powozić, ale lejce były takie długie i ciężkie, nie miałam pojęcia, co się z nimi robi. Wuj instruował: - Nie rób nic, konie znają drogę.
Pole z groszkiem wprawiło mnie w osłupienie; wszędzie, jak okiem sięgnąć na tej równinie nic, tylko groszek i groszek. - Rwij do tego, wuj przyniósł wiadro z wozu.- Wrzucaj sam groszek, strąki zostaw na ziemi. - Ile narwać, spytałam.- Jak to ile? Pełne wiadro.Wiadro groszku? Bez strąków? No to będę tu siedzieć do wieczora – poczułam się jak Kopciuszek.
Ale szybko okazało się, że nie było tak źle. Zielonych, pachnących słodko kulek szybko przybywało. I tak długo jeszcze siedziałam z tym pełnym wiadrem, grając w kamyki i czekając na wuja, aby mnie stamtąd zabrał.
W bliskiej odległości od domu, przy drodze dojazdowej, stały czworaki. Przed wojną mieszkali tam robotnicy rolni wynajmowani sezonowo do pracy w majątku. Teraz czworaki były „państwowe” a dzieci ludzi w nich mieszkających rzucały kamieniami za dziećmi właścicieli (i za mną). Były to niestety bardzo trudne czasy walki państwa, rzekomo ludowego, z kapitalizmem
i „resocjalizacji” wszelkiego kułactwa.
Ciekawiło mnie wszystko i chętnie przypatrywałam się wszelkim zajęciom i pracy w gospodarstwie. Do ciotki, oprócz prowadzenia domu i wychowywania małych wówczas dzieci, należało jeszcze dojenie krów, chów drobiu, przygotowywanie karmy dla świń, uprawianie warzyw i doglądanie sadu.
Niezależnie od tego brała udział we wszystkich pracach polowych: sianokosach, żniwach, sadzeniu ziemniaków i wykopkach.
Oddzielnym, rytualnym niemal zajęciem, było pieczenie chleba. Jego smaku i wyglądu nie zapomnę do końca życia. Okrągłe, wielkie bochny, z przypieczoną skórką, czarne, pachnące niepowtarzalnie, dopiero co wyjęte z chlebowego pieca, owijało się w białe lniane ręczniki, każdy oddzielnie i zanosiło do „loszku”. Loszek to była duża piwnica pod kuchnią i izbą czeladną, do której schodziło się po kilkunastu stopniach, otwierając najpierw żelazne drzwi w przedsionku kuchni. Tam, na półkach z różnymi wiktuałami, układało się te bochenki, w miarę potrzeby przynoszone do kuchni. Po pewnym czasie skórka była już tak stwardniała, że nie dało się jej ugryźć,więc była odkrawana, a miąższ krojony na ogromne, ale cieniutkie pajdy, dalej smakował wybornie.
Do takiej kromki, posmarowanej prawdziwym masłem, dopiero co ubitym w kierzance, naprawdę nie potrzeba było już niczego więcej.
Wuj, młody, żylasty człowiek, z ciemną czupryną i zupełnie białym czołem w ogorzałej twarzy (chodził całe lato w kaszkiecie, który zdejmował wyłącznie w domu),w zasadzie w pojedynkę uprawiał cały ten areał. Wszak „kułakowi” niezmiernie trudno było zdobyć ludzi do pomocy. Oboje zresztą harowali od świtu do nocy, ponad ludzkie siły, żeby tylko utrzymać tę ojcowiznę, czy raczej jej część.
Niewyobrażalny dziś dla mnie był ten ich wysiłek, zwłaszcza jeśli dodatkowo weźmie się pod uwagę, że nie było wówczas na tym terenie prądu, bieżącej wody ani kanalizacji. Maszyny rolnicze miały silniki spalinowe. Wszystkie prace w domu wykonywało się ręcznie, a oświetlenie było naftowe. Kto dziś wyobraża sobie, co oznacza umyć naftowy żyrandol, ba, co znaczy wyczyścić klosz od zwykłej, naftowej lampki?
Rozrywki? Żadne. Moi gospodarze nie mieli na to ani czasu, ani ochoty. Ziemia i zwierzęta hodowlane nie pozwalały na żadne leniuchowanie.
Ale kiedy przychodziła niedziela, ci ludzie tradycyjnie, jak od pokoleń, starannie się ubierali, pucowali swoje dzieci, zaprzęgali najlepszą parę koni do najlepszej bryczki i jechali na mszę do kościoła. Kościółek był niewielki, ale miał co trzeba; piękny ołtarz, ambonę i kilkanaście (dwadzieścia?) wspaniałych ław dębowych. Każda z ławek zaopatrzona była tabliczką z nazwiskiem rodziny, która miała prawo w niej się modlić.
Pierwsza z ławek była z nazwiskiem wuja. Zasiedliśmy rzędem, ja cała zmieszana, do takich honorów nieprzywykła. Odezwały się dzwonki. Proboszcz wygłosił kazanie. Nie pamiętam o czym mówił. Moja fascynacja religią przyszła dopiero jakiś czas później, i trwała krótko. Jednak fascynacja kościółkami pozostała.
Faktycznie Twój zapamiętany obraz wsi zupełnie jak wyjęty z okresu Młodej Polski. :) Piękny.
OdpowiedzUsuńA wieś bywa różna. Zapyziała, zacofana, pijana, okrutna, zawistna, biedna, leniwa. Mimo tego chętnie jeżdżę nawet na taką "najgorszą" wieś, bo i tak jest po stokroć lepsza od betonu, hałasu, ciągłego pędu...
Witam Błękitne Oczko!
OdpowiedzUsuńWłaśnie tak podejrzewałam, że mimo wszystko, mimo wielu tych minusów, życie na wsi i tak lepsze jest, pogodniejsze jakieś, od życia w mieście. A przede wszystkim rytm jego chyba w dalszym ciągu pory roku wyznaczają. I problemy, choć na pewno nie mniejsze, gatunkowo różne są od tych, które już mamy.
Pozdrowień dużo.
O tak, mnie właśnie urzeka życie w zgodzie z porami roku. To przynosi spokój i jakby przemijanie nie jest takie straszne. Bliżej natury można się nieco z tym pogodzić.
OdpowiedzUsuńPoza tym niezauważalne w mieście zjawiska tam staja się tak intensywne, że chce się chłonać je wszystkimi zmysłami.
Ech rozmarzyłam się... A w życiu taki dół, że tylko w mysią dziurę się schować...
Pozdrawiam całą ferajne. :)
Myślenie o przemijaniu, Niebieskie Oczko, dobre jest - ale może trochę później, za jakieś 30 lat powiedzmy.
OdpowiedzUsuńZa marzeniami natomiast opowiadam się od zawsze (i do zawsze).
Ale mysie dziury; stanowczo nie!
Przecież życie nasze w większości z "dołów" właśnie się składa, bardzo subiektywnie, rzecz jasna, pojmowanych. W takich chwilach pomaga mi zdanie sobie sprawy, że inni mają jeszcze gorzej, a przecież trwają.
W ogóle najważniejsi to ci, którzy od nas całkowicie uzależnieni są(dzieci,zwierzaki). A resztę to... o kant stołu!
Serdecznie pozdrawiam
Z pewnością jestem spore co nieco młodsza od Ciebie, bo wychowywałam się na wsi z prądem i bieżącą wodą. Ale do 12 roku mojego życia tylko zimną i odpływu tej wody nie było. Do podgrzewania wody, jak i w ogóle gotowania czy ogrzewania domu, paliło się w piecach kaflowych. Wychowywałam się na wsi liczącej około 20 domów.
OdpowiedzUsuńNie było to miejsce idealne, ludzie w oknach, plotki, pozory, przemoc wobec zwierząt. Później, całkiem niedawno, bo 2-3 lata temu, wynajmowałam domek na wsi (ze względu na koty, wspominałam o tym), zupełnie inny koniec Polski niż miejsce mojego pochodzenia. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że 40 km od dużego miasta, można żyć w takim zacofaniu, w negatywnym tego słowa znaczeniu. To drugie miejsce nie pozostawiło we mnie żadnych dobrych wspomnień, pierwsze też niewiele. Ale jednak wierzę w istnienie lepszych miejsc i nieustannie marzę o łąkach, lasach, sadzawkach, strumykach, o ciszy, ciemności nocy, niebie pełnym gwiazd, "graniu" świerszczy letnimi wieczorami i "śpiewie" żab.