W ogrodzie mojego domu rodzinnego, obok innych drzew, rósł wspaniały modrzew, który zasadzony został najpewniej w okresie, kiedy murator ukończył budowę i wręczył właścicielom klucze od domu.
A był to ostatni rok wieku XIX.
Lubiłam to drzewo bardzo, za to, że było takie proste, smukłe, wysokie, za ptaki, które buszowały w jego gałęziach, za te delikatne igiełki, a nawet za te śliczne, malutkie szyszeczki, które najpierw służyły mi do zabawy, a później, gdy dorosłam, malowane na złoto i srebrno, były moimi ulubionymi dekoracjami bożonarodzeniowymi.
Kolejny, dorodny, stary modrzew rósł jakieś 2 metry od willi "Adaś", w której mieszkaliśmy przez długi czas.
Willa "Adaś" to był jeden z tych paskudnych bloków, które montowano według najlepszych radzieckich wzorców we wszystkich zdaje się, tzw. demoludach.
Miał 4 piętra, 24 mieszkania i przerażającą studnię-klatkę schodową, której bałam się do ostatniego dnia naszego tam zamieszkiwania.
Miano willi blok otrzymał od jednego ze znajomych, który również tam się wprowadzał, i jeszcze przed oddaniem domu do użytku chodził przypatrywać się postępowi robót. Któregoś dnia wrócił z tej inspekcji z wiadomością, że ktoś wymalował kulfonami na szybach drzwi wejściowych duży napis: ADAŚ.
- Więc wprowadzamy się do willi "Adaś" - oznajmił sarkastycznie. Śmialiśmy się serdecznie.
I chociaż nazwę naszej "willi" zmazano, zanim się wprowadziliśmy, zapamiętaliśmy to zabawne zdarzenie.
Wybraliśmy mieszkanie na 4 piętrze (mimo, że nie było windy), chyba głównie ze względu na to drzewo. Z naszych okien można było niemal sięgać gałęzi, a ptaki zaglądały nam do loggii.
Kiedy siedziało się na kanapie widać było tylko to drzewo i nic więcej, żadnych pięter, żadnych lokatorów.
Opuszczając "willę" najbardziej żałowałam tego modrzewia.
Kiedy znów zmieniliśmy adres, w pilnej kolejności postanowiliśmy posadzić kilka drzew w ogrodzie.
Zaraz pierwszej jesieni mąż zrobił mi niespodziankę: kupił modrzewik, ale drzewko miało z 50-60 cm wysokości.
- Boże, kiedy on wyrośnie?
- Potrwa lata, zanim stanie się dużym drzewem - mardziłam trochę.
W pewnym ogrodzie na tym terenie zobaczyliśmy śliczny modrzew, wysokości człowieka. Wypytaliśmy o drzewo właściciela, okazało się, że rośnie tam od 10 lat.
Wydało mi się to strasznie długo, ale cóż, czekać trzeba.
Tymczasem nasz modrzewik, posadzony w przedogródku, zamiast rabatek, doskonale się przyjął, choć gleba tu ciężka, gliniasta, i pędził w górę.
A kiedy nas przerósł zacząłam się martwić, żeby go wiatr nie złamał, żeby go szkodniki jakieś nie dopadły, wreszcie, żeby nie rozrósł się za bardzo, i o przewody elektryczne nie zahaczał.
Widzę to drzewo z prawie każdego miejsca w domu, lubię podziwiać latem krople deszczu na gałązkach i gałązki okryte szadzią późną jesienią.
Obserwuję ptaki, które przysiadają, żeby odpocząć, czasem zaśpiewać. Niektóre coś poskubują, inne energicznie wyszukują kąski dla siebie.
Co rok, gdy modrzew w zielone igły się stroi, to wiadomo, że już na pewno wiosna nastała, a gdy je, zrudziałe całkiem, tracić zaczyna, to znak nieomylny, że zima za pasem.
Z tych trzech modrzewi, ten właśnie jest najbardziej nasz, ulubiony, a wyższy jest od domu, którego progu strzeże jedenasty rok.
I chcę, aby rósł długo, aby stał tu także wtedy, gdy nas już nie będzie.
Modrzwie są piękne. Szczególnie na wiosnę - cudo!
OdpowiedzUsuńMusi być piękny ten twój modrzew. Gdzieś widziałam wiosną (nie pamiętam dokładnie) tak ogromny modrzew wypuszczający dopiero igiełki, tego widoku chyba już nie zapomnę. Majestatyczne drzewo... Ale się rozmarzyłam...
Pozdrawiam.
Cześć Rybko! Jaki jest, to widać na zdjęciu (chyba), bo to właśnie nasz modrzew jest sfotografowany. Może nie jest jeszcze tak królewski, jak dwa poprzednie, ale także zapowiada się nieźle.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia dla wszystkich.
Wbrew pozorom modrzewie rosną bardzo szybko. My też mamy kilka sztuk w ogrodzie i teraz z "nowych" drzewek chyba są najwyższe. Czasem dopadają je jakieś gąsienice, ale wtedy ptaszyn jakby więcej. :)
OdpowiedzUsuńWitam Niebieskooką! Już myślałam, że jesienią dopiero się spotkamy a tu proszę, niespodzianka.
OdpowiedzUsuńOgródek nasz maleńki jest, więc drzew nie za dużo, po jednym egzemplarzu najwyżej. A chciałoby się choć kawałeczek lasu prawdziwego.
Będę zaglądać co jakiś czas. :) Teraz kiszę sie w mieście i strasznie cierpię.
OdpowiedzUsuńCzasem w małym ogródku może byc znacznie ciekawiej i przytlulniej niż w wielkim... Przede wszystkim mały wymaga mniej nakładów finansowych i mniej pracy od wiosny do jesieni. :)
Witam Błękitne Oczko!
OdpowiedzUsuńNa razie nie mam głowy do kolejnych wpisów, bo ciężko pracuję; maluję, szoruję, szlifuję, co się tylko da. Nawet jestem zadowolona.
Ogródek zaś sam musi się o siebie starać (to ogródek ekologiczny), bo ja ogrodniczką wcale a wcale nie jestem. Co prawda mąż twierdzi, że nic samo nie rośnie, że to on wszystkiego dogląda. Ale ja mu nie wierzę.
Co do kiszonki miejskiej to myślę sobie, że potrzebna jest, aby tym lepiej docenić rozkosze wsi.
Serdeczności.
Cudownie się czyta Twoje opowiadania. :)
OdpowiedzUsuń