Nostalgia mnie dzisiaj ogarnęła. Dziwne, bo to chyba pierwszy raz od 11 lat. W dodatku z powodu czegoś, czego od dawna już nie ma, mianowicie tramwajów w mieście, w którym przeżyłam większą część życia.
Przeglądałam wpisy na stronach o Jeleniej Górze i tak sobie pomyślałam: Mój Boże, to przecież kilkadziesiąt lat minęło, a dokładnie czterdzieści, od czasu, kiedy tramwaje przestały tam być środkiem publicznej lokomocji.
Niestety, władze ówczesne chciały bardzo świat wokół siebie „unowocześnić” (zasłużyć na pochwały KC za inicjatywę?) i zarządziły ich zastąpienie rzekomo bardziej nowoczesną komunikacją autobusową. Było to równie niemądre posunięcie „ludowej władzy”, jak niemal wszystkie ich decyzje w ciągu trwania PRL-u.
Tabor samochodowy, zbudowany wg polskiej myśli technicznej przez rodzimych wykonawców, nie był jak wiadomo światowym osiągnięciem w tej dziedzinie. Obsługa MPK miała olbrzymie problemy z zapewnieniem ciągłości ruchu: autobusy nieustannie się psuły, niemiłosiernie kopciły, okropnie hałasowały, nigdy nie były punktualne, ale za to brudne w środku i na zewnątrz oraz wiecznie przepełnione.
Oczywiście większości tych mankamentów nie miały tramwaje. I, mimo że linii autobusowych było z czasem znacznie więcej niż tych zlikwidowanych tramwajowych, jestem przekonana, że dla miasta, mieszkańców i środowiska lepsze byłoby rozbudowanie komunikacji tramwajowej. Tym bardziej, że torowiska, remiza, sprzęt, przystanki, itp. przejęte były od Niemców w doskonałej przecież kondycji. Wystarczyło pracować nad utrzymaniem stanu posiadania oraz rozwijać go w miarę potrzeb.
Linie tramwajowe prowadziły od głównego dworca kolejowego, ulicami śródmieścia, aż do Cieplic, i dalej do Sobieszowa oraz do Podgórzyna. A najciekawsza była ta, która przebiegała w dół ulicą Konopnickiej, potem w lewo, ostry skręt pod przewiązką Ratusza, przez plac, i dalej ulicą Długą, która zresztą wcale długa nie była.
Przejażdżka tramwajem dla nas, dzieci wówczas, to było coś. Pamiętam czasy, kiedy całą rodziną, z koszami piknikowymi, jechaliśmy tramwajem do przystanku końcowego, na przykład w Sobieszowie, który był wtedy odrębnym, uroczym jak wszystkie w tej karkonoskiej kotlinie, miasteczkiem. Następnie szliśmy pieszo zwiedzać ruiny XIV-wiecznego zamku Chojnik. Nazywał się jeszcze wtedy Kynast.
Często także jeździliśmy do Podgórzyna, skąd również piechotą wyprawialiśmy się do lasu albo na łąki lub maszerowaliśmy do następnej wsi, podziwiając krajobraz, zachwycając się licznie jeszcze w tamtych czasach przemykającymi po polach dzikimi zwierzętami, zatrzymując się w co bardziej urokliwych miejscach na popas.
Przepadałam za tymi wycieczkami, tym bardziej, że podróż tramwajem (o ile siedziałam przodem do kierunku jazdy) znosiłam dość dobrze, podczas gdy w samochodzie zawsze dopadała mnie choroba lokomocyjna.
Później, kiedy zaczęłam chodzić do szkoły zazdrościłam dzieciom, które dojeżdżały tramwajem – były takie dorosłe. Na mojej trasie niestety, linii tramwajowej nie było.
W szkole średniej, do której miałam kawał drogi, na lekcje chodziłam pieszo, ale po zajęciach dość często wracałam wraz z innymi uczniami tramwajem. Wszyscy pakowaliśmy się do jednego wagonu. Przejeżdżaliśmy kilka przystanków, a po każdym grupa malała i cichła, stale kogoś ubywało.
Czasem wysiadaliśmy w samym centrum, aby zobaczyć co „idzie” w kinach albo wpaść do Domu Książki, obejrzeć nowe tytuły, a później popisywać się przed klasą i profesorami. Celował w tym nasz kolega Marek. Nie widziałam go, jak zresztą wielu, wielu innych od pół wieku. Ale do dziś noszę na kostce nadgarstka, niczym tatuaż, grafitowy ślad po tym, kiedy w dziesiątej bodaj klasie ukłuł mnie do krwi zaostrzonym ołówkiem. Śmieszne, że tak długo pamiętam takie drobiazgi, a nie pamiętam (paskudne oznaki starzenia?) nazwiska profesorki od historii. Kobieta ta autentycznie prześladowała mnie przez trzy lata, do samej matury. Notabene zdałam ją najlepiej z historii właśnie.
Ale tramwaj jedzie dalej: Na następnej mijance musiałam już wysiąść. Vis a vis tej mijanki mieszkała Hanka – moja przyjaciółka od czasów szkoły podstawowej. Nierzadko, zwłaszcza w poniedziałki, wypadałyśmy z tego tramwaju i wpadałyśmy do niej, na górę. A tam – raj: Jej mama zwykle w niedzielę wykupywała dosłownie pół kiosku Ruchu. Były wszystkie chyba kolorowe pisma i tygodniki, jakie się wówczas ukazywały, od Dookoła Świata do Przekroju. Tonęłyśmy w tej lekturze, wymieniały uwagami, komentowały. No cóż, było to całkiem co innego niż Prus i Żeromski. To były naprawdę fajne chwile.
Od tramwaju jeszcze spory kawałek biegłam do domu. Po co więc jeździłam tym wehikułem, skoro nie docierałam szybciej niż piechotą, w dodatku tramwajem było trochę naokoło? Chyba po to, aby się przejechać i popatrzeć na miasto przez szyby wagonu. I aby pobyć trochę dłużej z osobami z tej uczniowskiej grupy, ale już poza szkolnymi murami, bez bacznych spojrzeń ciała pedagogicznego.
Nie wiem, czy tramwaje wówczas, jak w tym szlagierze sprzed lat „mknęły” po szynach. Na pewno nie były niebieskie. Jeździły raczej dostojnie, statecznie. Ale zawsze na czas i bezpiecznie.
Bez wątpienia te tramwajowe dzwonki, zgrzyty kół po szynach rozlegające się daleko, a zwłaszcza widok oświetlonych wagonów po zmroku, z pasażerami w środku, należały do krajobrazu tego miasta.
Sądzę, że dziś mieszkańcy na pewno nie zgodziliby się na taką zamianę, broniliby tramwajów. Jednak, cóż. Wówczas nie było społeczeństwa obywatelskiego. Rządzący wiedzieli lepiej i ustalali sami, co dla miasta jest najlepsze. Szkoda. Bardzo szkoda.
Przeglądałam wpisy na stronach o Jeleniej Górze i tak sobie pomyślałam: Mój Boże, to przecież kilkadziesiąt lat minęło, a dokładnie czterdzieści, od czasu, kiedy tramwaje przestały tam być środkiem publicznej lokomocji.
Niestety, władze ówczesne chciały bardzo świat wokół siebie „unowocześnić” (zasłużyć na pochwały KC za inicjatywę?) i zarządziły ich zastąpienie rzekomo bardziej nowoczesną komunikacją autobusową. Było to równie niemądre posunięcie „ludowej władzy”, jak niemal wszystkie ich decyzje w ciągu trwania PRL-u.
Tabor samochodowy, zbudowany wg polskiej myśli technicznej przez rodzimych wykonawców, nie był jak wiadomo światowym osiągnięciem w tej dziedzinie. Obsługa MPK miała olbrzymie problemy z zapewnieniem ciągłości ruchu: autobusy nieustannie się psuły, niemiłosiernie kopciły, okropnie hałasowały, nigdy nie były punktualne, ale za to brudne w środku i na zewnątrz oraz wiecznie przepełnione.
Oczywiście większości tych mankamentów nie miały tramwaje. I, mimo że linii autobusowych było z czasem znacznie więcej niż tych zlikwidowanych tramwajowych, jestem przekonana, że dla miasta, mieszkańców i środowiska lepsze byłoby rozbudowanie komunikacji tramwajowej. Tym bardziej, że torowiska, remiza, sprzęt, przystanki, itp. przejęte były od Niemców w doskonałej przecież kondycji. Wystarczyło pracować nad utrzymaniem stanu posiadania oraz rozwijać go w miarę potrzeb.
Linie tramwajowe prowadziły od głównego dworca kolejowego, ulicami śródmieścia, aż do Cieplic, i dalej do Sobieszowa oraz do Podgórzyna. A najciekawsza była ta, która przebiegała w dół ulicą Konopnickiej, potem w lewo, ostry skręt pod przewiązką Ratusza, przez plac, i dalej ulicą Długą, która zresztą wcale długa nie była.
Przejażdżka tramwajem dla nas, dzieci wówczas, to było coś. Pamiętam czasy, kiedy całą rodziną, z koszami piknikowymi, jechaliśmy tramwajem do przystanku końcowego, na przykład w Sobieszowie, który był wtedy odrębnym, uroczym jak wszystkie w tej karkonoskiej kotlinie, miasteczkiem. Następnie szliśmy pieszo zwiedzać ruiny XIV-wiecznego zamku Chojnik. Nazywał się jeszcze wtedy Kynast.
Często także jeździliśmy do Podgórzyna, skąd również piechotą wyprawialiśmy się do lasu albo na łąki lub maszerowaliśmy do następnej wsi, podziwiając krajobraz, zachwycając się licznie jeszcze w tamtych czasach przemykającymi po polach dzikimi zwierzętami, zatrzymując się w co bardziej urokliwych miejscach na popas.
Przepadałam za tymi wycieczkami, tym bardziej, że podróż tramwajem (o ile siedziałam przodem do kierunku jazdy) znosiłam dość dobrze, podczas gdy w samochodzie zawsze dopadała mnie choroba lokomocyjna.
Później, kiedy zaczęłam chodzić do szkoły zazdrościłam dzieciom, które dojeżdżały tramwajem – były takie dorosłe. Na mojej trasie niestety, linii tramwajowej nie było.
W szkole średniej, do której miałam kawał drogi, na lekcje chodziłam pieszo, ale po zajęciach dość często wracałam wraz z innymi uczniami tramwajem. Wszyscy pakowaliśmy się do jednego wagonu. Przejeżdżaliśmy kilka przystanków, a po każdym grupa malała i cichła, stale kogoś ubywało.
Czasem wysiadaliśmy w samym centrum, aby zobaczyć co „idzie” w kinach albo wpaść do Domu Książki, obejrzeć nowe tytuły, a później popisywać się przed klasą i profesorami. Celował w tym nasz kolega Marek. Nie widziałam go, jak zresztą wielu, wielu innych od pół wieku. Ale do dziś noszę na kostce nadgarstka, niczym tatuaż, grafitowy ślad po tym, kiedy w dziesiątej bodaj klasie ukłuł mnie do krwi zaostrzonym ołówkiem. Śmieszne, że tak długo pamiętam takie drobiazgi, a nie pamiętam (paskudne oznaki starzenia?) nazwiska profesorki od historii. Kobieta ta autentycznie prześladowała mnie przez trzy lata, do samej matury. Notabene zdałam ją najlepiej z historii właśnie.
Ale tramwaj jedzie dalej: Na następnej mijance musiałam już wysiąść. Vis a vis tej mijanki mieszkała Hanka – moja przyjaciółka od czasów szkoły podstawowej. Nierzadko, zwłaszcza w poniedziałki, wypadałyśmy z tego tramwaju i wpadałyśmy do niej, na górę. A tam – raj: Jej mama zwykle w niedzielę wykupywała dosłownie pół kiosku Ruchu. Były wszystkie chyba kolorowe pisma i tygodniki, jakie się wówczas ukazywały, od Dookoła Świata do Przekroju. Tonęłyśmy w tej lekturze, wymieniały uwagami, komentowały. No cóż, było to całkiem co innego niż Prus i Żeromski. To były naprawdę fajne chwile.
Od tramwaju jeszcze spory kawałek biegłam do domu. Po co więc jeździłam tym wehikułem, skoro nie docierałam szybciej niż piechotą, w dodatku tramwajem było trochę naokoło? Chyba po to, aby się przejechać i popatrzeć na miasto przez szyby wagonu. I aby pobyć trochę dłużej z osobami z tej uczniowskiej grupy, ale już poza szkolnymi murami, bez bacznych spojrzeń ciała pedagogicznego.
Nie wiem, czy tramwaje wówczas, jak w tym szlagierze sprzed lat „mknęły” po szynach. Na pewno nie były niebieskie. Jeździły raczej dostojnie, statecznie. Ale zawsze na czas i bezpiecznie.
Bez wątpienia te tramwajowe dzwonki, zgrzyty kół po szynach rozlegające się daleko, a zwłaszcza widok oświetlonych wagonów po zmroku, z pasażerami w środku, należały do krajobrazu tego miasta.
Sądzę, że dziś mieszkańcy na pewno nie zgodziliby się na taką zamianę, broniliby tramwajów. Jednak, cóż. Wówczas nie było społeczeństwa obywatelskiego. Rządzący wiedzieli lepiej i ustalali sami, co dla miasta jest najlepsze. Szkoda. Bardzo szkoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wizytę;)