Nie nad smakowymi walorami żywności chciałam się rozwodzić, choć to temat także miły do roztrząsania jest. Ale nad tym, w jaki sposób, za pomocą jakich metod, producenci zmuszają nas do kupowania ich produktów.
Wiadomo, że towary najlepiej opakowania sprzedają. No tak. Takie, na przykład, słodycze. Teraz już nie sięgamy po nie, ale kurier właśnie dostarczył naszym kotom przesyłkę znad Renu, z jedzonkiem od Schatz, to i my się załapaliśmy; trochę słodkości i dla ludzi się w niej znalazło.
Więc koty z ganku zgoniliśmy i sami się rozsiedli: Cappuccino sobie zrobiliśmy, i po czekoladce, no może po dwie skosztowaliśmy. Dobre, pyszne nawet były, takie z odrobiną chili. Ale co tam czekoladki, popatrzmy raczej w czym zostały sprzedane? We wzorek uformowane, a każda z osobna w folię złotą zawinięta, potem do ślicznej kopertki ją włożono i całość w kartonik zapakowano. A ten? Dobrym przykładem sztuki graficznej być może. Dobór kolorów - czarny, złoty, czerwony, kształt i wypukłość czcionek, wielkość, rozmieszczenie... Dla oczu naszych - mniam, mniam.
Tak samo zachwycać się można słoiczkiem z malinowym dżemem, jego kształtem, zakrętką, nalepką, banderolą. Albo puszką kawy czy herbaty, gdzie nostalgiczne scenki namalowano, rodzaj i gatunek herbaty opisano, recepturę zamieszczono. Pudełeczka z serami, kartoniki z kaszami, szklaneczki z musztardami, i tysiące podobnych, urodą swoją zaskakują. I to podwójnie zaskakują, bo przecież z definicji, opakowania są rzeczami jednokrotnego użytku, a żywot ich kończy się wraz z ostatnią łyżeczką kawy, czy ostatnią malinką ze słoika wyjedzoną.Potem trafiają na wysypisko. Jak i opakowania alkoholi.
Tu kształty butelek (płaskie, wysmukłe, baryłki, owale,kwadraty, prostokąty), kolory szkła(przeźroczyste, zielone, brązowe, czerwone, białe, opalizujące), korki, nakrętki, nalepki, folie, druciki, sznureczki, plakietki i dziesiątki innych zdobień walczą o spojrzenie klienta. Kuszą i do zakupu zachęcają.
I nie dotyczy to wcale najwyższych półek, jakiś Harrodsów czy innych sklepów dla bogaczy, tylko zwykłych produktów, w zwykłych supermarketach, dla zwykłych konsumentów.
A przecież nie tak dawno jeszcze, to znaczy dla mnie nie tak dawno, bo młodzież ani to zna, ani pamięta, niebem w gębie dla dzieciaka, i młodszego i starszego, parę deko landrynek było. Tak naprawdę, to była zbita, sklejona masa słodko-kwaśnych cukierków,którą najpierw sprzedawczyni w sklepie obtłukiwała i dźgała aluminiową łopatką, do szarej, z makulatury, ze trzy numery w stosunku do zawartości za dużej torby wpychała, na szalkę wagi uchylnej rzucała, oznajmiając: złoty dwadzieścia, i z okrzykiem - następny, kolejnego malucha uszczęśliwiała. I faktycznie byliśmy szczęśliwi. Tego smaku przecież nikt, kto to cudo jadał, nigdy, przenigdy nie zapomni.
Takim samym wzięciem oranżada w proszku się cieszyła. Porcjowana już, w papierowych torebkach, smakowała identycznie, jak te landrynki właśnie. Przeznaczona do rozpuszczenia w szklance wody, rzadko kiedy doczekała spożycia w charakterze płynu musującego. Z reguły jeszcze pod sklepem w buzi nabywcy lądowała.
Handlowa rzeczywistość PRL bardzo długo zgrzebna była. Liznąć kolorów tego "zgniłego" kapitalistycznego świata mogliśmy dopiero, kiedy pierwsze sklepy Pekao i Baltony otworzono. Bynajmniej nie zaspakajaniu konsumpcyjnych apetytów rodaków służyć miały, ale bardziej prozaicznemu celowi - ściąganiu od mieszkańców posiadanych przez nich walorów dewizowych.I chociaż dzieckiem już nie byłam zapamiętałam,a jakże, wygląd pierwszej mojej puszki z Coca-Colą. I ten syk towarzyszący jej otwieraniu. I te bąbelki w nosie kręcące. Nie szkodzi, że od lat tego napitku nie tykam, i nie uznaję. Przecież wówczas wygląd, zapach i smak były zniewalajace.
Właściwie dopiero "za Gierka" zaczęły się bardziej masowe wyjazdy na Zachód, no a tam to już prawdziwy szok każdego obywatela demoludów dopadał.
Choć, pamiętam dobrze, że i nasz pierwszy wyjazd do Budapesztu, a była to połowa lat sześćdziesiątych, także Zachodem zapachniał. Świat całkiem inny (ach, ta Vaci ut), jakże piękny i kolorowy pokazywał. I nie tylko w Budapeszcie, czy nadbalatońskich miejscowościach, ale w jakimś maleńkim Mosonmagyarovar, zachwycające były knajpki, winiarnie, i sklepy.
Czyż więc można się dziwić, że i my dziś tak perfidnie mamieni, na pokuszenie na każdym kroku wodzeni, skacząc do sklepu po mąkę "tylko" czy karton mleka, wychodzimy objuczeni torbami, wypakowanymi ponad miarę.
Tym bardziej, że i pieniądze nie są potrzebne. Którąś z kart przecież zapłacimy.
Więc na zakupy chodzę zawsze bez karty, za to obowiązkowo z kartką. A na niej spisane potrzebne artykuły. Ale i tak "z torbami" już dawno poszłam.
Wiadomo, że towary najlepiej opakowania sprzedają. No tak. Takie, na przykład, słodycze. Teraz już nie sięgamy po nie, ale kurier właśnie dostarczył naszym kotom przesyłkę znad Renu, z jedzonkiem od Schatz, to i my się załapaliśmy; trochę słodkości i dla ludzi się w niej znalazło.
Więc koty z ganku zgoniliśmy i sami się rozsiedli: Cappuccino sobie zrobiliśmy, i po czekoladce, no może po dwie skosztowaliśmy. Dobre, pyszne nawet były, takie z odrobiną chili. Ale co tam czekoladki, popatrzmy raczej w czym zostały sprzedane? We wzorek uformowane, a każda z osobna w folię złotą zawinięta, potem do ślicznej kopertki ją włożono i całość w kartonik zapakowano. A ten? Dobrym przykładem sztuki graficznej być może. Dobór kolorów - czarny, złoty, czerwony, kształt i wypukłość czcionek, wielkość, rozmieszczenie... Dla oczu naszych - mniam, mniam.
Tak samo zachwycać się można słoiczkiem z malinowym dżemem, jego kształtem, zakrętką, nalepką, banderolą. Albo puszką kawy czy herbaty, gdzie nostalgiczne scenki namalowano, rodzaj i gatunek herbaty opisano, recepturę zamieszczono. Pudełeczka z serami, kartoniki z kaszami, szklaneczki z musztardami, i tysiące podobnych, urodą swoją zaskakują. I to podwójnie zaskakują, bo przecież z definicji, opakowania są rzeczami jednokrotnego użytku, a żywot ich kończy się wraz z ostatnią łyżeczką kawy, czy ostatnią malinką ze słoika wyjedzoną.Potem trafiają na wysypisko. Jak i opakowania alkoholi.
Tu kształty butelek (płaskie, wysmukłe, baryłki, owale,kwadraty, prostokąty), kolory szkła(przeźroczyste, zielone, brązowe, czerwone, białe, opalizujące), korki, nakrętki, nalepki, folie, druciki, sznureczki, plakietki i dziesiątki innych zdobień walczą o spojrzenie klienta. Kuszą i do zakupu zachęcają.
I nie dotyczy to wcale najwyższych półek, jakiś Harrodsów czy innych sklepów dla bogaczy, tylko zwykłych produktów, w zwykłych supermarketach, dla zwykłych konsumentów.
A przecież nie tak dawno jeszcze, to znaczy dla mnie nie tak dawno, bo młodzież ani to zna, ani pamięta, niebem w gębie dla dzieciaka, i młodszego i starszego, parę deko landrynek było. Tak naprawdę, to była zbita, sklejona masa słodko-kwaśnych cukierków,którą najpierw sprzedawczyni w sklepie obtłukiwała i dźgała aluminiową łopatką, do szarej, z makulatury, ze trzy numery w stosunku do zawartości za dużej torby wpychała, na szalkę wagi uchylnej rzucała, oznajmiając: złoty dwadzieścia, i z okrzykiem - następny, kolejnego malucha uszczęśliwiała. I faktycznie byliśmy szczęśliwi. Tego smaku przecież nikt, kto to cudo jadał, nigdy, przenigdy nie zapomni.
Takim samym wzięciem oranżada w proszku się cieszyła. Porcjowana już, w papierowych torebkach, smakowała identycznie, jak te landrynki właśnie. Przeznaczona do rozpuszczenia w szklance wody, rzadko kiedy doczekała spożycia w charakterze płynu musującego. Z reguły jeszcze pod sklepem w buzi nabywcy lądowała.
Handlowa rzeczywistość PRL bardzo długo zgrzebna była. Liznąć kolorów tego "zgniłego" kapitalistycznego świata mogliśmy dopiero, kiedy pierwsze sklepy Pekao i Baltony otworzono. Bynajmniej nie zaspakajaniu konsumpcyjnych apetytów rodaków służyć miały, ale bardziej prozaicznemu celowi - ściąganiu od mieszkańców posiadanych przez nich walorów dewizowych.I chociaż dzieckiem już nie byłam zapamiętałam,a jakże, wygląd pierwszej mojej puszki z Coca-Colą. I ten syk towarzyszący jej otwieraniu. I te bąbelki w nosie kręcące. Nie szkodzi, że od lat tego napitku nie tykam, i nie uznaję. Przecież wówczas wygląd, zapach i smak były zniewalajace.
Właściwie dopiero "za Gierka" zaczęły się bardziej masowe wyjazdy na Zachód, no a tam to już prawdziwy szok każdego obywatela demoludów dopadał.
Choć, pamiętam dobrze, że i nasz pierwszy wyjazd do Budapesztu, a była to połowa lat sześćdziesiątych, także Zachodem zapachniał. Świat całkiem inny (ach, ta Vaci ut), jakże piękny i kolorowy pokazywał. I nie tylko w Budapeszcie, czy nadbalatońskich miejscowościach, ale w jakimś maleńkim Mosonmagyarovar, zachwycające były knajpki, winiarnie, i sklepy.
Czyż więc można się dziwić, że i my dziś tak perfidnie mamieni, na pokuszenie na każdym kroku wodzeni, skacząc do sklepu po mąkę "tylko" czy karton mleka, wychodzimy objuczeni torbami, wypakowanymi ponad miarę.
Tym bardziej, że i pieniądze nie są potrzebne. Którąś z kart przecież zapłacimy.
Więc na zakupy chodzę zawsze bez karty, za to obowiązkowo z kartką. A na niej spisane potrzebne artykuły. Ale i tak "z torbami" już dawno poszłam.
Tak te kusąaco piękne opakowania towarów rozmaitych! W Polsce w sklepach osiedlowych nie jest to może jeszcze tak widoczne, ale i tu pojawiaja sie takie z mnóstwem pieknie opakowanych! Też zabieram sie z kartką. Ale prawie zawsze coś dokupię, jakies łakocie dla żony czy dziecka! Taka już reguła jest u mnie!Pozdrawiam;)
OdpowiedzUsuńOjej, trafiłaś w sedno moich namiętności! Uwielbiam pudełka metalowe po herbatkach i innych cudach wszelakich! A ten napis Marmelinchen! Sama słodycz brzmienia!Pamiętam swoje oszołomienie opakowaniami, gdy po raz pierwszy znalazłam się w raju niemieckiego domu towarowego. Ale z głebokiego peerelu mam wyłudzone od mamy cudne pudło po landrynkach, a na nim panie ślicznie umalowane i w klipsach. Muzy Cię dobrze natchnęły, żeby napisać o tym w chłodny i deszczowy dzień... Pozdrawiam gorąco
OdpowiedzUsuńSlavko, Twój zwyczaj dobierania łakoci dla najbliższych bardzo mi się spodobał.
OdpowiedzUsuńTym bardziej, że jak zdążyłam w sklepach zauważyć, zwłaszcza ci panowie z kartką przysłani, listy ściśle się trzymają. I wyobraźnia nic im już nie podpowiada. A to taki brak czułości jest.
Więc brawa dla takich, jak Ty, wyjątków!
Pozdrawiam
Ori, a co powiesz o flakonikach, w które producenci swoje perfumy pakują?! I to wcale o żadne lalique'i mi nie chodzi, tylko o "zwykłego" Armaniego czy Diora, albo o te poczciwe damy - Chanel lub Arden. Albo Picasso. Też niezłe buteleczki mają, co?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Was wszystkich
Witaj :)
OdpowiedzUsuńAleż miło było poczytać o latach, które ja też pamiętam. Smak landrynek faktycznie mam do dzisiejszego dnia głęboko zakodowany. Gdy byłam dzieckiem, zbierałam piękne opakowania po słodkościach. Papierki po batonikach, czekoladach, cukierkach. Znajomi, którzy dostawali regularnie paczki "z zachodu" raczyli się tym, o czym ja nawet bladego pojęcia nie miałam. Wszyscy wiedzieli, że zbieram "śmieci", więc zostawiali dla mnie papierki. Ale dobre i to, przynajmniej wiedziałam jak "żyje zachód" :)
Jako starsza nastolatka wszystkie zbiory wyrzuciłam. I to był błąd!!!
Wśród pięknych opakowań, niczym arcydzieła malarskie, były egzemplarze z czasów I i II Wojny Św. Dzisiaj byłyby dla mnie niczym skarb.
Ale jak to dziecko, nie myśli takimi kategoriami.
Ech, trudno :(
Pozdrawiam z deszczowej krainy :)
Alexo, każdy z nas chyba czegoś, jakiś swoich decyzji z przeszłości żałuje. Ja także miałam pasję wyrzucania różnych rupieci, które dziś mogłyby być częściami przeróżnych kolekcji. No, ale podobno człowiek uczy się przez całe życie, a i tak...
OdpowiedzUsuńPozdrowienia dla Jego Wysokości. I dla Ogonka również.
Ha, ha, ha..................
OdpowiedzUsuńAle się uśmiałam z tej "Jego Wysokości" ha, ha, ha...
Od razu wiedziałam, że chodzi o Ramzeska :)
Kochana, u mnie zimno, 6 stopni, cały czas siąpi deszczyk.
Tak lubię wyjść na spacer, ale w taką pogodę? Nie ma mowy!
Ponoć, w przyszłym tygodniu ma być cieplej, zobaczymy...
Pozdrawiam całą Twoją rodzinkę :)
PS.
Chciałabym kiedyś poczytać, jak wygląda u Was zimowy, mroźny dzień, kiedy wszyscy domownicy siedzą razem w ciepłym domciu. Chyba zabawom szaleńczym nie ma końca? Musi być strasznie wesoło :)
Kochana! - rozgrzałaś wspomnieniami wszystkich do Ciebie zaglądających.Któż z nas nie miał takich wysublimowanych wspomnień?
OdpowiedzUsuńJa mam syna z 81 roku.Mleko musiałam dla niego kupować, a przydziały były za małe.Natomiast mleko w proszku sprzedawano w dużych ilościach tym, którzy małe świnki hodowali.W Kielcach sklep był dla takich osób wydzielony.I co robiłam? - chodziłam tam i kupowałam dziecku mleko od kobiet z przydziałami z przebitką nawet dziesięciokrotną.Tym sposobem i mój Maciek miał mleko i świnki też chyba głodne nie były. W każdym razie pomysłowość ludzi nie miała granic.
Pozdrawiam serdecznie>))
Jolu, wcale pojęcia nie miałam, że hodowcy świnek jakieś specjalne, mleczne przydziały mieli.
OdpowiedzUsuńNo, ale okazuje się, że dzięki nim, to znaczy małym świnkom, Maciuś na Macieja zdrowo wyróśł!
Ale tak bez żartów, to okres ten, chociaż nie po raz pierwszy w naszym pięknym kraju kartkami ograniczany, w sumie niełatwy był. Jednak daliśmy radę, no nie? I dziś ze śmiechem raczej go wspominamy.
Pozdrawiam serdecznie
No właśnie, opakowania. Tony niepotrzebnych śmieci...
OdpowiedzUsuńPamiętacie jak mówiono - cały zachód używa plastikowych butelek, a my tylko szklanych...
I Ptyś też w zielonych albo brązowych był. A ten smak?
Tego lata kupiłam dziecku oranżadkę w proszku. Co za bubel! Tego się palcem wyjeść nie dało. A Vibovit? Teraz jakiś bananowy, pomarańczowy - ohyda.
Nie mówię, że było lepiej. Od tego stwierdzenia jestem bardzo, bardzo daleka. Ale wtedy ludzi cieszyło cokolwiek, a teraz? Ciągle gonimy, więcej, lepiej, drożej. I co z tego mamy? Kupę emulgatorów, wypełniaczy, benzoesanów, gum, mączek i innych specyfików. Przecież to nie jest zdrowe dla naszych wnętrzności, co akurat mam okazję doświadczać.
Oj, to prawda Błękitna!
OdpowiedzUsuńPotrafiliśmy się cieszyć byle czym, bo i wymagań wielkich nie mieliśmy. To zresztą było dość dawno, więc nie możesz pamiętać:)
Co do żywności, fakt, że coraz więcej paskudztwa nam wytwórcy serwują. Ale choć nie kupuję w ogóle żadnych gotowych sosów, zup, majonezów, itp. to i tak nie potrafię wielu wyeliminować np. kostek bulionowych. Bo jak,codziennie bulion gotować?
Chyba na niektóre artykuły (i wcale ich niemało) jesteśmy jednak skazani. Więc nic dziwnego, że gastryczne przypadłości miewamy.
Zdrówka Ci życzę
Pamiętam, pamiętam. :)
OdpowiedzUsuńJakiś czas temu "przerabiałam" branżę dodatków spożywczych (cóż, po prostu chemia spożywcza) i to czego się naczytałam... włos się jeży! Sformułowania - doskonale maskuje tłuszcz, smak i aromat mortadeli (szynki babuni, schabu, kurczaka pieczonego, śląskiej, krakowskiej itp.), poprawia strukturę miąższu pieczywa z niskiej jakości mąk, użyć 6kg proszku i 4l wody (ciasta, lody) są zupełnie czymś normalnym. Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy co je. Zazwyczaj nie ma w produkcie tego czego byśmy oczekiwali. Straszne to.
Boże, Błękitna! To naprawdę straszme. Zwłaszcza receptura produkcji lodów mnie oburzyła (oj, lubię), a nie sposób przecież wszystkiego w domu zrobić. Choć lody jogurtowo-truskawkowe, samodzielnie wykonane, całkiem, całkiem są.
OdpowiedzUsuńcała prawda o przeszłości i teraźniejszości
OdpowiedzUsuńco pół roku mam nieżyty żołądka;-(
buziaki nockowe
dzisiaj u mnie ogłoszenie
dzisiaj dopiero mieliśmy od wiatru spokój
OdpowiedzUsuń.........
przez kilka dni wiało
mało co łbów nie urywało ...ech
buziaki nockowe
Donata, i pomyśleć, że takie byle co, jak sami jemy, i naszym podopiecznym dajemy. U mnie przynajmniej tak jest; na codzień gotową karmę dostają, a w niej - nie chcę nawet myśleć - ile chemii szkodliwej. Nic dziwnego więc, że zwierzaki na choróbska różne zapadają, co dla nich tym gorsze, że powiedzieć o nich nie potrafią. Doktor Dolittle, niestety, tylko w książkach dla dzieci leczy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię
Pozdrawiam zimowo,niestety...
OdpowiedzUsuń:))