![]() |
grafika: Karen Watson
W
Nowym Roku 2015 kochajmy się i bądźmy
zdrowi!
Tyle wystarczy, aby przez kolejne 365 dni czuć się człowiekiem szczęśliwym, czego życzę sylwestrowo Sympatykom Dwunastu Kotów |
31 grudnia 2014
Na Nowy Rok 2015
23 grudnia 2014
Boże Narodzenie 2014
4 grudnia 2014
Dla miłośników Gór Izerskich

Kromnów to wieś pod Jelenią Górą, w gminie Stara Kamienica. A Artystyczna Galeria Izerska funkcjonuje (i świetnie funkcjonuje) w starym kościele ewangelickim.
Dużo się tam dzieje. Będzie też bożonarodzeniowy jarmark, o którym Galeria ( to znaczy Violetta Pietrzak) tak pisze:
"Izerski Jarmark Rękodzieła i Sztuk Wszelakich to impreza, na której promowane jest lokalne rękodzieło i dobra żywność. Jarmark odbywa się we wnętrzu dawnego ewangelickiego kościoła - dzisiaj galerii sztuki. Wyjątkowa przestrzeń, piękne przedmioty, uśmiechnięci ludzie, smakowite i zdrowe jadło - to wszystko sprawia, że jest to jeden z najbardziej klimatycznych jarmarków w okolicy, który z edycji na edycję przyciąga coraz więcej osób - zarówno wystawców, jak i odwiedzających,
Bożonarodzeniowa edycja to absolutne święto! Przyjedzie na nią około 50 wystawców z całego Dolnego Śląska - od Wrocławia, przez Legnicę. Lubin, Jelenią Górę po Zgorzelec czy Bolesławiec. To będzie niezwykły przekrój twórców i producentów żywności, którzy pracują, tworzą i po prostu żyją tuż obok nas.
Stoły uginać się będą od świątecznych stroików, wianków, bombek, różnorodnych ozdób, pierników, świec. Dzieci będą mogły także same ozdobić bombki podczas warsztatów.
Nie zabraknie rzeczy, które idealnie nadadzą się na prezenty, a te jak wiadomo, każdy lubi inne, dlatego dokładamy wszelkich starań, aby wybór był szeroki. Będzie więc biżuteria w wielu odsłonach, ubiory, nakrycia głowy, ceramika, lalki, przytulanki, maskotki, wilkina papierowa, obrazy na łupku, rysunki, zakladki do książek i same książki, ręcznie robione kartki, a nawet naturalne mydła i wiele wiele innych cudowności.
Będzie także coś dla podniebienia: chleby, pasty do pieczywa, mąki, oleje, kasze, przetwory, miody, ciasta, bezcukrowe słodycze, swojskie wędliny, pyszne sery, yerba mate, gorąca czekolada, grzane wino.
Świąteczną atmosferę dopełnią śpiewane na żywo kolędy i życzliwa atmosfera ".
Więc spotkajmy się w Kromnowie. 13 grudnia 2014:) Fajnie będzie.
2 listopada 2014
Kto o śmierci rozważa
![]() |
"Wyobrażenia Śmierci" cykl drzeworytów - Hans Holbein (1497-1543) |
No właśnie, czy tylko ludzie chorzy, albo starcy, albo poeci, albo malarze snują o śmierci rozważania?
W czasach kultu młodości, zdrowia, urody, które to walory do rangi dominujących wartości w naszym życiu podniesione zostały, kto, no kto, zajmuje się sprawą tak przecież nierozerwalnie z życiem związaną?
Śmierć? To coś ostatecznego, brzydkiego, niezdrowego, w ogóle fatalnego. Może filozof tylko zastanawia się nad tą tajemnicą, której nawet religie wystarczająco opisać nie potrafią.
Przeczytałam właśnie w Newsweeku świetny tekst Zbigniewa Mikołejki, profesora w PAN, którego sam wspaniały, choć przerysowany portret jest jakby wyrazem jednostkowego przemijania, zbliżania się do nieuniknionego.
Profesor sięga po cytaty, od starożytności, po dzień dzisiejszy; przywołuje słowa Wisławy Szymorskiej:
Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.
Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.
Co prawda wiersz ten zwykło się uważać za 'miłosny' ale...
Byłam na miejskim cmentarzu; odwiedzałam 'nasze' groby. Przyglądałam się
i przysłuchiwałam tłumowi. Moje wrażenie jakieś chyba durne jest: Cały cmentarz to nagrobki: Lastriko, granit, marmur, rzadko, bardzo rzadko grób ziemny. A na każdym tysiąc donic z chryzantemami i dwa tysiące zniczy; najchętniej wielgachnych. Wiele sztucznych kwiatów i wieńców.
Całe rodziny, w najlepszch, 'niedzielnych" ciuchach, salwy śmiechu, nawoływania z daleka znajomych, radość ze spotkania dawno nie widzianych, rozmowy o dniu dzisiejszym, planach, cenach, itp. Nie słyszałam ani razu najlżejszego wspomnienia o tych, dla których (rzekomo) tu się przybyło.
I zastanawiałam się przez całą drogę powrotną do domu: Źle to? Czy dobrze?
Etykiety:
filozof,
Wisława Szymborska,
Zaduszki,
Zbigniew Mikołejko
19 października 2014
Drogie sąsiedztwo
Nasze drzewa znów sąsiadom przeszkadzały tak bardzo, że w ruch poszły piły i sekatory. Tym razem to już nie tylko było obcinanie gałęzi nad granicą działki, ale postanowiono ‘nauczkę’ dać i brzozom i świerkom; dwa metry od płotu drzewa gałęzie potraciły. Więc nie wytrzymałam i w naszym Echu Tygodnia tekst na ten temat zamieściłam, p.t. Żyje Kargulowe plemię:
Boki zrywaliśmy oglądając filmy Sylwestra Chęcińskiego, obśmiewającego przywary chłopów przesiedlonych po wojnie z Kresów Wschodnich na tak zwane Ziemie Odzyskane. Przesiedleńcy, prości ludzie, w niedostatku przez pokolenia żyjący, pewnie z tej biedy za miedzę, na trzy palce naruszoną przez sąsiada, zabić potrafiący, charakterów swoich wraz z przeprowadzką przecież nie zmienili. Dalej sąsiad to był nieprzyjaciel. Co prawda własny – ale jednak wróg. Do śledzenia i jak najczęstszego odwetu za każde uchybienie, niechby tylko w imaginacji sąsiedzkiej istniejące.
Boki zrywaliśmy oglądając filmy Sylwestra Chęcińskiego, obśmiewającego przywary chłopów przesiedlonych po wojnie z Kresów Wschodnich na tak zwane Ziemie Odzyskane. Przesiedleńcy, prości ludzie, w niedostatku przez pokolenia żyjący, pewnie z tej biedy za miedzę, na trzy palce naruszoną przez sąsiada, zabić potrafiący, charakterów swoich wraz z przeprowadzką przecież nie zmienili. Dalej sąsiad to był nieprzyjaciel. Co prawda własny – ale jednak wróg. Do śledzenia i jak najczęstszego odwetu za każde uchybienie, niechby tylko w imaginacji sąsiedzkiej istniejące.
Kargulowe dzieci w zgodzie i miłości chciały żyć. Ale to chyba tylko dla potrzeb scenariusza filmowego. Bo w prawdziwym życiu kolejne pokolenie ‘kargulopodobnych’ zachowuje się identycznie jak bohaterowie „Samych Swoich”.
Jednak ich sąsiadom wcale do śmiechu nie jest:
Miejskie ogródeczki, wiadomo, maleńkie są i wąskie. W naszym przetrwało kilka drzew owocowych, starych, po kilkadziesiąt lat mających. Sami też przed kilkunastu laty posadziliśmy parę drzew i krzewów, wzdłuż granicy działki. Żeby trochę tlenu produkowały, zdobiły i schronienie innym gatunkom dawały.
I co się stało? każda gałązka zwieszająca się na sąsiedzką stronę, czyli na tę miedzę Kargulową, odczytywana jest jak jej zbrodnicze naruszenie. Każdy listek, który spadł nie po własnej stronie płotu to zamach na sąsiedzką, świętą własność. A więc ukarany być musi, przykładnie i ostatecznie. Bierze się sekator, albo wynajmuje jakiegoś bezrobotnego z takim sprzętem i bezlitośnie tnie i ciacha, tnie i ciacha, kikuty pozostawiając, raniąc bezmyślnie świerki, brzozy czy wiśnie albo dziki bez.
I oczywiście to nie płot tę miedzę w mniemaniu sąsiada wyznacza, nie. Niech drzewo wie, że moje, czyli sąsiedzkie, obejmuje jeszcze co najmniej 2 metry od granicy działki. Czyli sąsiad-drwal do naszego ogrodu, nie zapraszany, musiał (przez płot?) chyba się wedrzeć, bo inaczej nie dałby rady drzew tak poharatać.
Najsmutniejsze jest to, że przy tym sąsiedzkim płocie nie rośnie nic, czemu przeszkadzałoby drzewo, nie ma jakiś wyjątkowych, kolekcjonerskich nasadzeń, rzadkich roślin. Ot, zwyczajne żywotniki. Ale my nie ośmielilibyśmy się obciąć im ani gałązeczki.
Dlaczego więc tak ta nasza roślinność przeszkadza, zawadza, boli po prostu sąsiada?
Czy to drzewa winne są ludzkiej bezmyślności (eufemizm), czy to krzewy odpowiadają za sąsiedzką wrogość, nienawiść wręcz, która karmi się chyba… no właśnie: czym się karmi, kto wie?
I tak się zastanawiam, czy dla świętego spokoju nie warto byłoby po każdej stronie płotu na dwa metry wyciąć wszystko w pień, ziemię zaorać, czyli zrobić czterometrowy pas zdemilitaryzowany, powiesić liczne monitory i niechby teren 24 godziny na dobę monitorowały. I biada temu, kto na ziemi niczyjej stopę czy łapkę swoją by odcisnął (Bнимание! Мина!)
Jak znam nasze drogie sąsiedztwo, przyklasnęłoby temu projektowi. Warunek jest tylko jeden: strefa zdemilitaryzowana musi być po NASZEJ stronie ogrodu. I wyłącznie po naszej; przecież to oczywiste:)
Czy to coś pomoże? Może, może; aż do kolejnego, sąsiedzkiego rajdu z siekierą czy piłą.
Pelargonie na ganku dalej sobie kwitną |
Jeszcze dużo zieleni |
Filipek tylko się włóczy po całych dniach (i nocach) |
Dunia łapie ostatnie ciepłe promyki |
Etykiety:
drzewa,
Dunia,
Echo Tygodnia,
Filip,
Sąsiedzi,
Żyje Kargulowe plemię
5 lipca 2014
Kiszenie buraczków
Buraczki kiszone |
Człowiek coraz starszy się robi i zdrowiem coraz mniej
szlachetnym zaczyna się przejmować. A, że chciałoby się umrzeć w miarę zdrowo (nie, nie
tak zaraz jeszcze), to pomyślałam sobie, że czas najwyższy, aby optymalnie
zacząć się odżywiać.
Ale co to znaczy optymalnie? Jak zwykle trzeba dużo, albo nawet bardzo dużo przeczytać, aby wyrobić sobie opinię i dać się przekonać autorowi danej diety, czy
w ogóle określonego trybu życia, i oczywiście zacząć go stosować.
Niestety, proste to nie jest. Obok złych nawyków żywieniowych, u mnie to zdecydowanie za mało ruchu; żadnej gimnastyki, żadnych ćwiczeń, żadnych (prawie) spacerów, że
o wycieczkach jakiś dalszych, to już wcale nie wspomnę.
Więc zdecydowanie wprowadzam zmiany. Wybieram mianowicie dietę wegetariańską, i choć w zasadzie sporo elementów takiej diety od dawna stosuję, to jednak nie przestrzegam jej rygorystycznie. I to błąd, który zamierzam jak najprędzej eliminować.
Mam już plan: od 1 sierpnia do 15 września tego roku wprowadzam sześciotygodniowe odtruwanie organizmu, w oparciu o dietę dr Ewy Dąbrowskiej, której argumentacja absolutnie mnie przekonuje.
Po tym okresie będę prowadziła, jak długo zdołam, kuchnię witariańską (prawie), czyli wszystko co się tylko da, zjadamy na surowo.
Czy się uda? Dużo zależy, sądzę, od tych 6 tygodni. Jeśli to odtruwanie się powiedzie
i faktycznie odczuwać będziemy zdecydowaną poprawę fizyczną (i psychiczną, na co także należy liczyć wg autorki diety), to oczywiście warto zrobić wysiłek, aby na stałe wyprowadzić ze swojego jadłospisu nabiał, mięso i przetwory (to raczej łatwe, bo już od dawna tylko okazjonalnie się u nas jada, i to bez entuzjazmu), no i głównie cukier, wroga nr 1 naszego żywienia. Z eliminacją cukru przewiduję największe problemy; mój mąż bowiem jest dżemojadem, ciastojadem i w ogóle słodycze uwielbia.
Teraz robię pierwsze przymiarki do tych zmian. Już się kiszą buraczki na zakwas, do codziennego wypijania po szklaneczce. Zaraz nastawię jabłka na ocet jabłkowy, zrobię kiszonki z ogórków, kapusty i innych warzyw.
Znalazłam certyfikowane gospodarstwo, produkujące ekologiczne warzywa, bo takie powinny być zjadane.
Wyrzucam całą tę chemię gospodarczą; do sprzątania tylko woda, ocet i soda oczyszczona. Do higieny zwierząt wyłącznie rozmaryn, woda i cytryna. I tak dalej.
W zasadzie problem mam tylko z tym, że nie posiadam wyciskarki do soków ani dehydratora. Niestety, ich ceny (+/- po 2 tys. PLN) są dziś dla mnie zaporoweL
Polecam świetną, moim zdaniem, witrynę Marleny Bhandari p.t. Akademia Witalności, na której cała ta idea jest doskonale wyłożona;)
I przepis na kiszone buraczki:
- buraki ( z uprawy ekologicznej) dokładnie szorujemy szczotką, obcinamy 'piętki' i szatkujemy na małe kawałki,- wrzucamy do słoja, kamionki, butli i zalewamy wodą niegazowaną, posoloną (dałam bardzo czubatą łyżę na każdy litr wody)- dodajemy kilka ząbków obranego i przekrojonego czosnku, pokrojoną cebulę, liście laurowe, ziele angielskie, ziarna pieprzu, nasiona kminku (pół łyżeczki), szczyptę chili, otartą skórkę z połówki cytryny, i z innych przypraw co kto lubi,- zamykamy korkiem, zakręcamy zakrętkę, albo zawiązujemy bawełnianą serwetkę, aby ochronić naczynie przez nieproszonymi gośćmi, stawiamy w ciepłym, zacisznym miejscu i czekamy 4-5 dni, codziennie mieszając całość wyparzoną kopystką (ja nie mieszam, bo nastawiłam w dużej butli, którą po prostu codziennie poruszam).
Po ukiszeniu zlewamy sok do wyparzonych butelek, lekko zatykamy (aby w razie czego nie było wybuchu;) korkiem i odstawiamy do piwnicy. Barszcz na takim zakwasie tylko podgrzewamy, nie gotujemy, aby nie zmarnować witamin i drogocennych enzymów.
Ale co to znaczy optymalnie? Jak zwykle trzeba dużo, albo nawet bardzo dużo przeczytać, aby wyrobić sobie opinię i dać się przekonać autorowi danej diety, czy
w ogóle określonego trybu życia, i oczywiście zacząć go stosować.
Niestety, proste to nie jest. Obok złych nawyków żywieniowych, u mnie to zdecydowanie za mało ruchu; żadnej gimnastyki, żadnych ćwiczeń, żadnych (prawie) spacerów, że
o wycieczkach jakiś dalszych, to już wcale nie wspomnę.
Więc zdecydowanie wprowadzam zmiany. Wybieram mianowicie dietę wegetariańską, i choć w zasadzie sporo elementów takiej diety od dawna stosuję, to jednak nie przestrzegam jej rygorystycznie. I to błąd, który zamierzam jak najprędzej eliminować.
Mam już plan: od 1 sierpnia do 15 września tego roku wprowadzam sześciotygodniowe odtruwanie organizmu, w oparciu o dietę dr Ewy Dąbrowskiej, której argumentacja absolutnie mnie przekonuje.
Po tym okresie będę prowadziła, jak długo zdołam, kuchnię witariańską (prawie), czyli wszystko co się tylko da, zjadamy na surowo.
Czy się uda? Dużo zależy, sądzę, od tych 6 tygodni. Jeśli to odtruwanie się powiedzie
i faktycznie odczuwać będziemy zdecydowaną poprawę fizyczną (i psychiczną, na co także należy liczyć wg autorki diety), to oczywiście warto zrobić wysiłek, aby na stałe wyprowadzić ze swojego jadłospisu nabiał, mięso i przetwory (to raczej łatwe, bo już od dawna tylko okazjonalnie się u nas jada, i to bez entuzjazmu), no i głównie cukier, wroga nr 1 naszego żywienia. Z eliminacją cukru przewiduję największe problemy; mój mąż bowiem jest dżemojadem, ciastojadem i w ogóle słodycze uwielbia.
Teraz robię pierwsze przymiarki do tych zmian. Już się kiszą buraczki na zakwas, do codziennego wypijania po szklaneczce. Zaraz nastawię jabłka na ocet jabłkowy, zrobię kiszonki z ogórków, kapusty i innych warzyw.
Znalazłam certyfikowane gospodarstwo, produkujące ekologiczne warzywa, bo takie powinny być zjadane.
Wyrzucam całą tę chemię gospodarczą; do sprzątania tylko woda, ocet i soda oczyszczona. Do higieny zwierząt wyłącznie rozmaryn, woda i cytryna. I tak dalej.
W zasadzie problem mam tylko z tym, że nie posiadam wyciskarki do soków ani dehydratora. Niestety, ich ceny (+/- po 2 tys. PLN) są dziś dla mnie zaporoweL
Polecam świetną, moim zdaniem, witrynę Marleny Bhandari p.t. Akademia Witalności, na której cała ta idea jest doskonale wyłożona;)
I przepis na kiszone buraczki:
- buraki ( z uprawy ekologicznej) dokładnie szorujemy szczotką, obcinamy 'piętki' i szatkujemy na małe kawałki,- wrzucamy do słoja, kamionki, butli i zalewamy wodą niegazowaną, posoloną (dałam bardzo czubatą łyżę na każdy litr wody)- dodajemy kilka ząbków obranego i przekrojonego czosnku, pokrojoną cebulę, liście laurowe, ziele angielskie, ziarna pieprzu, nasiona kminku (pół łyżeczki), szczyptę chili, otartą skórkę z połówki cytryny, i z innych przypraw co kto lubi,- zamykamy korkiem, zakręcamy zakrętkę, albo zawiązujemy bawełnianą serwetkę, aby ochronić naczynie przez nieproszonymi gośćmi, stawiamy w ciepłym, zacisznym miejscu i czekamy 4-5 dni, codziennie mieszając całość wyparzoną kopystką (ja nie mieszam, bo nastawiłam w dużej butli, którą po prostu codziennie poruszam).
Po ukiszeniu zlewamy sok do wyparzonych butelek, lekko zatykamy (aby w razie czego nie było wybuchu;) korkiem i odstawiamy do piwnicy. Barszcz na takim zakwasie tylko podgrzewamy, nie gotujemy, aby nie zmarnować witamin i drogocennych enzymów.
Etykiety:
dieta warzywno-owocowa,
dr Ewa Dąbrowska,
kiszenie buraków,
raw,
witarianizm
4 czerwca 2014
Sentymenty. Nietanie.
![]() |
grafika - Karen Watson |
W sypialni mojego domu rodzinnego wisiała śliczna, ceramiczna, biała tabliczka.
Z niej wyglądało czerwone serduszko i żółte słoneczko oraz napis w obramowaniu błękitnych niezapominajek, który nawoływał:
Hab Sonne im Herzen
Tabliczka ta była zawsze źródłem mojego pożądania, nawet wtedy, gdy z wieku dziecięcego zupełnie wyrosłam.
Nie wiem, co się ostatecznie z nią stało, ale kafelek ten będę zawsze pamiętała i zawsze napis na nim będę traktowała jak najlepsze życzenie dla osób mi bliskich.
Więc do Przyjaciółki naszej Nadreńskiej, w Jej Urodziny go kieruję:
Kochana !
Hab Sonne im Herzen -
zawsze, i na przekór wszelkim losu przeciwnościom.
Sto lat!
27 maja 2014
Muszle i muszelki
Muszle w łazience, no bo gdzie;) |
Zbierałam je od dziecka, od pierwszych swoich nad Bałtykiem wakacji. Ale kolekcji nigdy jakoś zebrać nie potrafiłam. Zwykle już w parę tygodni po wakacjach przestawały być specjalną atrakcją i lądowały gdzieś w zakamarkach szuflad.
Był czas, że wśród nas dzieci stanowiły swoistą walutę, za którą można było inne, ciekawe przedmioty wytargować, na przykład szklaną kulkę albo coś w tym rodzaju.
Była także moda wśród znajomych, że z urlopu przywoziło się co ciekawsze egzemplarze i rozdawało jako małe upominki.
Pamiętam również, że w siermiężnym PRL-u bałtyckie maleńkie muszelki były materiałem do wyrabiania przeróżnych ozdób i tak zwanych pamiątek. Z reguły koszmarnych.
Dziś też mam muszle; kilka dekoruje moją łazienkę. A z dwóch, przypadkiem w jakimś pudle z koralikami odkrytych, postanowiłam zrobić naszyjniki. Nie malowane, ani nie lakierowane nawet. Całkiem proste, na sutaszowych sznurkach.
Będą uzupełniały moją ofertę na regionalnych targach, w których zamierzam niebawem uczestniczyć.
Był czas, że wśród nas dzieci stanowiły swoistą walutę, za którą można było inne, ciekawe przedmioty wytargować, na przykład szklaną kulkę albo coś w tym rodzaju.
Była także moda wśród znajomych, że z urlopu przywoziło się co ciekawsze egzemplarze i rozdawało jako małe upominki.
Pamiętam również, że w siermiężnym PRL-u bałtyckie maleńkie muszelki były materiałem do wyrabiania przeróżnych ozdób i tak zwanych pamiątek. Z reguły koszmarnych.
Dziś też mam muszle; kilka dekoruje moją łazienkę. A z dwóch, przypadkiem w jakimś pudle z koralikami odkrytych, postanowiłam zrobić naszyjniki. Nie malowane, ani nie lakierowane nawet. Całkiem proste, na sutaszowych sznurkach.
Będą uzupełniały moją ofertę na regionalnych targach, w których zamierzam niebawem uczestniczyć.
Naszyjnik z muszli |
Wisiorek z naturalnej muszli morskiej |
19 maja 2014
Sublokatorka uciążliwa bardzo
Kiedy się wprowadziła trzy lata temu nic nie wskazywało na problemy. Mieliśmy osobne wejścia, więc sobie wzajemnie nie przeszkadzaliśmy. No i oczywiście lokum oddzielne. Ona zamieszkała nad nami. Nasze współistnienie układało się normalnie.
Ale po pewnym czasie zaczęły się perturbacje. Wracała do domu bardzo późno w nocy, właściwie nad ranem. I zachowywała się niezwykle głośno, budząc wszystkich. Hałasy ustawały dopiero po jakiś 2-3 kwadransach, jednak wybici ze snu, rano wstawaliśmy zmęczeni, z kwaśnymi minami.
Potem było tylko gorzej. Nocne hulanki się nasilały. Dobrze, że niemuzykalna jest, więc przynajmniej tego nam oszczędziła. Kiedy jednak zaczęła nam demolować dom byliśmy bardzo oburzeni i już, już zamierzaliśmy wymówić jej mieszkanie.
Spokój mieliśmy jedynie wówczas, gdy znikała i wcale nie pojawiała się na noc, dwie albo i trzy. Ostatnio to nawet całe tygodnie potrafiła przebywać poza domem. Ale wczoraj niespodziewanie wróciła. I znowu zachowywała się skandalicznie. Przez pół nocy nad naszymi głowami wyczyniała straszne brewerie.
Rano powiedziałam do męża: - Musisz pójść na strych i ocenić wszystkie szkody. I w ogóle to coś trzeba zrobić.
Ale co? - opowiedział. - Zastanów się, przecież nie wyrzucisz kamionki z jej własnego domu, bo za taki go na pewno uważa.
Słusznie, nie wyrzucę. Bo nawet gdybym się zdecydowała to jak to zrobić? Wypowiedzieć jej umowę najmu na piśmie? Czy jak? P.S. Bez foto (ochrona wizerunku;)
Ale po pewnym czasie zaczęły się perturbacje. Wracała do domu bardzo późno w nocy, właściwie nad ranem. I zachowywała się niezwykle głośno, budząc wszystkich. Hałasy ustawały dopiero po jakiś 2-3 kwadransach, jednak wybici ze snu, rano wstawaliśmy zmęczeni, z kwaśnymi minami.
Potem było tylko gorzej. Nocne hulanki się nasilały. Dobrze, że niemuzykalna jest, więc przynajmniej tego nam oszczędziła. Kiedy jednak zaczęła nam demolować dom byliśmy bardzo oburzeni i już, już zamierzaliśmy wymówić jej mieszkanie.
Spokój mieliśmy jedynie wówczas, gdy znikała i wcale nie pojawiała się na noc, dwie albo i trzy. Ostatnio to nawet całe tygodnie potrafiła przebywać poza domem. Ale wczoraj niespodziewanie wróciła. I znowu zachowywała się skandalicznie. Przez pół nocy nad naszymi głowami wyczyniała straszne brewerie.
Rano powiedziałam do męża: - Musisz pójść na strych i ocenić wszystkie szkody. I w ogóle to coś trzeba zrobić.
Ale co? - opowiedział. - Zastanów się, przecież nie wyrzucisz kamionki z jej własnego domu, bo za taki go na pewno uważa.
Słusznie, nie wyrzucę. Bo nawet gdybym się zdecydowała to jak to zrobić? Wypowiedzieć jej umowę najmu na piśmie? Czy jak? P.S. Bez foto (ochrona wizerunku;)
9 maja 2014
Obszywanie kulek - prawie instrukcja
W ramach wykorzystania końcówek koralików, to znaczy zagospodarowania kilkunastu czy kilkudziesięciu sztuk resztek z danego koloru, postanowiłam spróbować jak poradzę sobie z obszywaniem kulek.
Ponieważ moja przygoda z beadingiem rozpoczęła się względnie niedawno, to oczywiście do wielu, podstawowych nawet technik, dotąd się nie przymierzyłam.
Rozpoczęłam, jak zwykłe od ‘literatury’, czyli przeszukałam Sieć pod kątem informacji o kulkach i ściegach. Jest tego mnóstwo. Zapoznałam się z tutorialem Weraph, ale szycie połówek i potem zszywanie ich wydało mi się zanadto skomplikowane. Co prawda wiele instrukcji, np. czeska czy francuska, ten sposób preferuje, więc dla zainteresowanych są linki.
Ostatecznie skorzystałam z porad handmade4u.art przy oplataniu pereł wielkości 12 mm oraz z rewelacyjnego tutorialu węgierskiego przy oplataniu perełek 8 mm koralikami 15/0. Ten tutorial natchnął mnie też aby opleść drewnianą kulę 20 mm koralikami 11/0, którą to próbę uważam za całkiem udaną. Tym bardziej, że to pierwsza.
Do tutoriali wtrąciłam obowiązkowo swoje trzy grosze: zamiast drutów, baranków, itp. oplataną kulkę zwyczajnie nadziewam na wykałaczkę; świetnie się trzyma, łatwo manewrować kulką, no i bez zachodu.
Natomiast aby rzędy się nie myliły zrobiłam prosty zabieg: przed oplataniem przygotowałam sobie ‘kupki’ koralików, przykładowo: 4 teal, 4 teal, 8 teal, 8 white, 8 white, 12 w, 12 w, 12 w, 12 teal, 12 w, 12 w, 12 w, 8 w, 8 w, 8 t, 4 t, 4 t. Czyli robię rząd 4 teal i rozpoczynam następną kupkę. Po siedemnastej kupce wiadomo: kulka obszyta;)
Oplecione perełki 12 mm powiesiłam na biglach, czyli wyszły kolczyki. Przez kulę 20 mm przeciągnęłam czarny sznurek sutasz i w ten sposób zrobił się naszyjnik - wisior. A co zrobię z perełek 8 mm jeszcze nie wiem. Może po prostu dorobię jeszcze kilka kulek i powstanie bransoletka;)
W każdym razie oplatanie to miła, łatwa i dość szybka metoda ‘koralikowania’, którą mogę polecić jako formę zdumiewającego relaksu.
19 kwietnia 2014
Wielkanoc
![]() |
grafika od Karen Watson |
![]() |
grafika od Karen Watson |
dużo zdrowia,
dużo miłości,
dużo pogody, głównie ducha:)
z okazji Wielkanocy, i nie tylko, wszystkim p.t. Znajomym, Sympatykom, Krytykom, Wrogom Dwunastu Kotów
życzy szczerze
ma.ol.su
st. referent tego bloga
A zwierzakom, jak zwykle, misek pełnych i dobrych serc opiekunów!
18 marca 2014
Beading - nowe moje szaleństwo
Te półtoramilimetrowe i dwumilimetrowe drobiny trafiły mnie prosto w serce. Każdy grosik uciułany na koraliki przeznaczam. I nici markowe. Te są paskudnie drogie, ale jak dla mnie nie do zastąpienia. Robótki fason trzymają, pięknie się układają, są miękkie a zarazem wytrzymałe. Zainwestowałam co prawda jakiś pieniądz w bardzo polecane przez niektóre bloggerki, mistrzynie beadingu, żyłki wędkarskie, jednak po licznych próbach do wniosku doszłam, że na żyłkach najlepiej właśnie wędkarze wychodzą. No bo przecież nie ryby.
A wracając do koralików: poświęciłam już wiele, wiele godzin na oglądanie stron pod wspólnym tytułem - beadwork, oczywiście ze szczególnym uwzględnieniem biżuterii. Upodobałam sobie zwłaszcza Pinterest, gdzie owszem, konto założyłam, ale jeszcze jakoś niczego nie przyszpiliłam. Czasu nie mam, bo tylko uczę się i uczę: Dzień bez nowego ściegu koralikowego to dzień stracony. A ściegów są dziesiątki, setki, a może i tysiące. Tak, na pewno tysiące. Wystarczy otworzyć kilka stron, parę blogów, wejść do niektórych sklepów z akcesoriami do wyrobu biżuterii, aby stwierdzić, że wszystkie prześcigają się w udostępnianiu free tutoriali, pokazują, uczą, zachęcają do podejmowania prób, a w dodatku nie grożą zesłaniem za powielenie ich wzoru. Inaczej niż to w RP się przedstawia. Do łez (ze śmiechu) doprowadziła mnie pewnego razu pani, która na blogu jednego z rodzimych naszych sklepów pokazywała jak należy dosztukować kończącą się nitkę. I oczywiście nie omieszkała zaznaczyć, że ten spoób to jej własność intelektualna, itp. Nawet nie chce mi się dodawać komentarza:(
A przecież koraliki, hafty, ozdoby, biżuteria, tak stare są jak cywilizacja. I ścieg taki lub inny dawno już przez jakieś ręce był robiony, przez jakieś głowy modyfikowany. Mało jest oryginalnych, autorskich pomysłów i metod, o których stanowczo twierdzić można, że są absolutnie nowatorskie. Sama znam tylko jedną taką autorkę (pewnie, że nie osobiście): biżuterię z sutaszu wymyśliła, czyli Dori Csengeri z Izraela. Setki tysięcy kobiet ją naśladuje a jakoś nie słychać o tysiącach procesów sądowych, jakie za to im wytoczyła. Jest wielka i w historii artystycznego rękodzieła ma już swoje miejsce niepoślednie.
Biżuteria z metką Dori jest piękna (i kosztowna), tak jak i piękne rzeczy robi wiele jej naśladowczyń. Sama podjęłam próby, ale czy to sznurki nie były wystarczająco markowe, czy zwyczajnie cierpliwości i umiejętności zabrakło, jednak mnie to nie zafascynowało.
W przeciwieństwie do koralików. A te niby zwykłe są, szklane, malutkie. Ale na wiele pozwalają. Mistrzynie robią tak przepiękne rzeczy, tak misterne, tak wysmakowane, że aż dech zapiera.
I człowiek się zastanawia: Jak one to zrobiły? Ile poświęciły czasu? Skąd taki artyzm się wydobywa i któregoś dnia ujawnia?
Ponieważ koraliki tak mnie urzekły to podejrzewam, że nie znudzą mi się tak prędko jak inne moje rękodzielnicze fascynacje, przejściowe, oj przejściowe. I wobec tego może zdążę, po latach ćwiczeń rzecz jasna, także do niejakiej wprawy w tej sztuce dojść.
U nas okna jak w parowozie; już nic przez nie nie widać. Ogólnie można powiedzieć, że stajnie Augiasza klinicznie czyste mogły się wydawać w porównaniu do stanu mojego domu. A ja nic, tylko koralikuję;)
A wracając do koralików: poświęciłam już wiele, wiele godzin na oglądanie stron pod wspólnym tytułem - beadwork, oczywiście ze szczególnym uwzględnieniem biżuterii. Upodobałam sobie zwłaszcza Pinterest, gdzie owszem, konto założyłam, ale jeszcze jakoś niczego nie przyszpiliłam. Czasu nie mam, bo tylko uczę się i uczę: Dzień bez nowego ściegu koralikowego to dzień stracony. A ściegów są dziesiątki, setki, a może i tysiące. Tak, na pewno tysiące. Wystarczy otworzyć kilka stron, parę blogów, wejść do niektórych sklepów z akcesoriami do wyrobu biżuterii, aby stwierdzić, że wszystkie prześcigają się w udostępnianiu free tutoriali, pokazują, uczą, zachęcają do podejmowania prób, a w dodatku nie grożą zesłaniem za powielenie ich wzoru. Inaczej niż to w RP się przedstawia. Do łez (ze śmiechu) doprowadziła mnie pewnego razu pani, która na blogu jednego z rodzimych naszych sklepów pokazywała jak należy dosztukować kończącą się nitkę. I oczywiście nie omieszkała zaznaczyć, że ten spoób to jej własność intelektualna, itp. Nawet nie chce mi się dodawać komentarza:(
A przecież koraliki, hafty, ozdoby, biżuteria, tak stare są jak cywilizacja. I ścieg taki lub inny dawno już przez jakieś ręce był robiony, przez jakieś głowy modyfikowany. Mało jest oryginalnych, autorskich pomysłów i metod, o których stanowczo twierdzić można, że są absolutnie nowatorskie. Sama znam tylko jedną taką autorkę (pewnie, że nie osobiście): biżuterię z sutaszu wymyśliła, czyli Dori Csengeri z Izraela. Setki tysięcy kobiet ją naśladuje a jakoś nie słychać o tysiącach procesów sądowych, jakie za to im wytoczyła. Jest wielka i w historii artystycznego rękodzieła ma już swoje miejsce niepoślednie.
Biżuteria z metką Dori jest piękna (i kosztowna), tak jak i piękne rzeczy robi wiele jej naśladowczyń. Sama podjęłam próby, ale czy to sznurki nie były wystarczająco markowe, czy zwyczajnie cierpliwości i umiejętności zabrakło, jednak mnie to nie zafascynowało.
W przeciwieństwie do koralików. A te niby zwykłe są, szklane, malutkie. Ale na wiele pozwalają. Mistrzynie robią tak przepiękne rzeczy, tak misterne, tak wysmakowane, że aż dech zapiera.
I człowiek się zastanawia: Jak one to zrobiły? Ile poświęciły czasu? Skąd taki artyzm się wydobywa i któregoś dnia ujawnia?
Ponieważ koraliki tak mnie urzekły to podejrzewam, że nie znudzą mi się tak prędko jak inne moje rękodzielnicze fascynacje, przejściowe, oj przejściowe. I wobec tego może zdążę, po latach ćwiczeń rzecz jasna, także do niejakiej wprawy w tej sztuce dojść.
U nas okna jak w parowozie; już nic przez nie nie widać. Ogólnie można powiedzieć, że stajnie Augiasza klinicznie czyste mogły się wydawać w porównaniu do stanu mojego domu. A ja nic, tylko koralikuję;)
naszyjnik z japońskich koralików Toho |
Etykiety:
beading,
hobby,
naszyjnik z koralików Toho,
szaleństwo
23 stycznia 2014
Ach, ci Japończycy
Na odjezdnym pozwolono mi zabrać kilka garstek tych skarbów. Czułam się po królewsku obdarowana.
Kiedy po latach przeczytałam opowiadanie mistrza F.S. Fitzgeralda p.t. Diament wielki jak góra, skojarzenie z tym wydarzeniem z dzieciństwa było oczywiste. I choć w obu przypadkach - realu i fikcji literackiej - te ‘skarby’ okazywały się zwykłymi szkiełkami, to jednak czar chwili ich posiadania był przemożny;)
I tak samo, no, prawie tak samo poczułam się, kiedy rozpakowywałam paczuszkę z koralikami, jakie zamówiłam w jednym ze sklepów internetowych; Te kuleczki maleńkie, tak uroczo żywe, rozsypujące się przy lada ruchu, mieniące wspaniałymi barwami, zachwyciły mnie, zaczarowały.
Zaczęłam szyć z nich kolczyki i bransoletki. Po prostu wróciłam w krainę dzieciństwa.
Jasne, wiem; niektórzy powiedzą - ot, zdziecinnienie. Ale co tam - lubię dziecinnieć:)
A swoją drogą Japończycy to nawet koraliki lubią mieć najlepsze. Na świecie.
Etykiety:
Diament wielki jak góra,
Fitzgerald,
koraliki,
koraliki japońskie
Subskrybuj:
Posty (Atom)