W tym roku wcale nie zapowiadała się klęska morelowego urodzaju, bo wiosną przecież pszczół nie było, aby nasze drzewo, co to ma już ze czterdziści parę lat, zapylić. Ale jednak zawiązki owoców się pokazały, no i teraz jest ich w bród. Niestety, ostatnie nawałnice, to znaczy grad przed paru dniami, wichury i wczorajsza burza, strącają morele na ziemię. A ponieważ drzewo wysokie jest, a owoce miękkie, co dzień leży pod nim dywan z "plaskatych" morelek. Część z nich jest do uratowania, więc zbieramy je i przetwarzamy.
Stoję nad zlewozmywakiem i myślę, ile to wody dodatkowo do kanalizacji miejskiej, niewydolnej już, płynie. Dosłownie hektolitry się zużywa, aby wypłukać morelki z ziemi, trawy i patyczków. Jakby tej z nieba spadającej mało było. W dodatku za wodę i ścieki słono zapłacić trzeba.
Dżemy robię ze zwykłym cukrem, bo mój mąż jest zdania, że ten żelujący powoduje zatracenie prawdziwego smaku owoców. No nie wiem, czy do końca tak jest, ale kiedy przypaliły mi się już dwa garnki od tego długotrwałego gotowania, postanowiłam jednak te fixy kupić.
Z piętnaście kilo moreli już mam, a kolejne dalej spadają. Więc są marmolady, kompot bez przerwy się gotuje, i oczywiście ciasto morelowe wczoraj wieczorem upiekłam. Od razu pół tortownicy pochłonęliśmy, takie było dobre, choć morelki tego lata kwaśnie, jak nigdy.
Żaden kot ciasta spróbować nawet nie chciał, przyglądając się nam, jedzącym, z niejakim politowaniem. A w lodówce dalej gary obranych już owoców na przerób czekają.
Wcześniej zrobiłam dżemy z wiśni-szklanek. Parę słoiczków tylko, bo resztę te skrzydlate złodziejaszki, kosy głównie, skonsumowały. Z zadziwiającą precyzją potrafią najdojrzalsze wisienki wybierać, i dokładnie objadają drzewko, od góry poczynając.
Pod wiśnią, na piechotę, pisklak kosa się przechadzał, a z odległości dwóch kroków obserwowała go Lolita. Kiedy mąż to zauważył, porwał małego na ręce, czym wywołał awanturę nie lada: kosica, która widać czuwała nad swoim dzieckiem nieopodal, istne piekło zrobiła. Tak wrzeszczała, podlatywała, pikowała, sądząc, że mały napadnięty został i niebezpieczeństwo mu grozi, że "napastnik" na koniec ogrodu pognał i tam młodego kosa, podrzucając go do góry, wypuścił. Ptaszek poleciał, ale nieporadnie jeszcze bardzo. A Lolisia zawiedziona była, oj zawiedziona.
Roboty różne domowe, rozgrzebane w połowie leżą, bo to za gorąco, albo za deszczowo jest, i nie wiadomo dokładnie, kiedy doczekają się finału.Wolimy obserwować, jak Kubuś-jeż, w biały dzień, bo o dziewiątej rano, Kubusiową przyprowadził do misek z jedzeniem, które w nocy dla Leona i Łaciaka wystawiłam. Kocury w piórka zaczynają chyba obrastać, bo z misek zniknęła kocia konserwa, ale domieszany do niej makaron został nietknięty.
Jeże z jednej miski wyjadały z zapałem wielkim te kluski i dopiero, kiedy z aparatem podbiegłam, aby ten niebywały dla mnie widok utrwalić, jeden ze zwierzaków czmychnął pod auto (żona?), ale drugi (mąż?), wcale nie spłoszony moim widokiem, dalej wcinał śniadanko.
Oczekując wizyty naszych Nadreńczyków, z których jedno jest zagorzałym kibicem sportowym, zdecydowaliśmy się na instalację videostrady, aby Schatz pozbawiony nie był swoich transmisji ulubionych.
Kilka dni temu dostaliśmy dekoder i postanowiliśmy dziś go podłączyć. Niestety, okazało się, że nasze stare Panasoniki nie mają odpowiednich wejść na jakieś tam kable scarty. Telemaniakami to raczej nie jesteśmy i za wiele się tym nie interesujemy. Ale oczywiście zaraz dostało mi się, że zamawiam, nie zasięgając informacji o szczególach. Ach, te chłopy!
Wcale się nie zdenerwowałam tylko zadzwoniłam po pomoc techniczną. Okazało się, że trzeba dokupić "przejściówkę" za parę złotych w sklepie z kablami i wszystko będzie grało, dosłownie i w przenośni.
No to zrobiliśmy kawę i zjedliśmy drugą połówkę tego ciasta z morelami, i już.
Stoję nad zlewozmywakiem i myślę, ile to wody dodatkowo do kanalizacji miejskiej, niewydolnej już, płynie. Dosłownie hektolitry się zużywa, aby wypłukać morelki z ziemi, trawy i patyczków. Jakby tej z nieba spadającej mało było. W dodatku za wodę i ścieki słono zapłacić trzeba.
Dżemy robię ze zwykłym cukrem, bo mój mąż jest zdania, że ten żelujący powoduje zatracenie prawdziwego smaku owoców. No nie wiem, czy do końca tak jest, ale kiedy przypaliły mi się już dwa garnki od tego długotrwałego gotowania, postanowiłam jednak te fixy kupić.
Z piętnaście kilo moreli już mam, a kolejne dalej spadają. Więc są marmolady, kompot bez przerwy się gotuje, i oczywiście ciasto morelowe wczoraj wieczorem upiekłam. Od razu pół tortownicy pochłonęliśmy, takie było dobre, choć morelki tego lata kwaśnie, jak nigdy.
Żaden kot ciasta spróbować nawet nie chciał, przyglądając się nam, jedzącym, z niejakim politowaniem. A w lodówce dalej gary obranych już owoców na przerób czekają.
Wcześniej zrobiłam dżemy z wiśni-szklanek. Parę słoiczków tylko, bo resztę te skrzydlate złodziejaszki, kosy głównie, skonsumowały. Z zadziwiającą precyzją potrafią najdojrzalsze wisienki wybierać, i dokładnie objadają drzewko, od góry poczynając.
Pod wiśnią, na piechotę, pisklak kosa się przechadzał, a z odległości dwóch kroków obserwowała go Lolita. Kiedy mąż to zauważył, porwał małego na ręce, czym wywołał awanturę nie lada: kosica, która widać czuwała nad swoim dzieckiem nieopodal, istne piekło zrobiła. Tak wrzeszczała, podlatywała, pikowała, sądząc, że mały napadnięty został i niebezpieczeństwo mu grozi, że "napastnik" na koniec ogrodu pognał i tam młodego kosa, podrzucając go do góry, wypuścił. Ptaszek poleciał, ale nieporadnie jeszcze bardzo. A Lolisia zawiedziona była, oj zawiedziona.
Roboty różne domowe, rozgrzebane w połowie leżą, bo to za gorąco, albo za deszczowo jest, i nie wiadomo dokładnie, kiedy doczekają się finału.Wolimy obserwować, jak Kubuś-jeż, w biały dzień, bo o dziewiątej rano, Kubusiową przyprowadził do misek z jedzeniem, które w nocy dla Leona i Łaciaka wystawiłam. Kocury w piórka zaczynają chyba obrastać, bo z misek zniknęła kocia konserwa, ale domieszany do niej makaron został nietknięty.
Jeże z jednej miski wyjadały z zapałem wielkim te kluski i dopiero, kiedy z aparatem podbiegłam, aby ten niebywały dla mnie widok utrwalić, jeden ze zwierzaków czmychnął pod auto (żona?), ale drugi (mąż?), wcale nie spłoszony moim widokiem, dalej wcinał śniadanko.
Oczekując wizyty naszych Nadreńczyków, z których jedno jest zagorzałym kibicem sportowym, zdecydowaliśmy się na instalację videostrady, aby Schatz pozbawiony nie był swoich transmisji ulubionych.
Kilka dni temu dostaliśmy dekoder i postanowiliśmy dziś go podłączyć. Niestety, okazało się, że nasze stare Panasoniki nie mają odpowiednich wejść na jakieś tam kable scarty. Telemaniakami to raczej nie jesteśmy i za wiele się tym nie interesujemy. Ale oczywiście zaraz dostało mi się, że zamawiam, nie zasięgając informacji o szczególach. Ach, te chłopy!
Wcale się nie zdenerwowałam tylko zadzwoniłam po pomoc techniczną. Okazało się, że trzeba dokupić "przejściówkę" za parę złotych w sklepie z kablami i wszystko będzie grało, dosłownie i w przenośni.
No to zrobiliśmy kawę i zjedliśmy drugą połówkę tego ciasta z morelami, i już.
Klęski urodzaju zazdroszczę, bo uwielbiam morele, a od kotów nie należy wymagać, żeby lubiły ciasto z owocami;-) Moje koty uwielbiają serniki. Pozdrawiamy!
OdpowiedzUsuńJeszcze raz ja. Zauważyłam, ze porządnie zwiedziłaś Kuchnię Tymianka:-) Dziękuję za miłe komentarze. Ostatnio zaniedbałam Kuchnię karygodnie, ale zajrzyj do Pełni Lata, tam królują wszystkie moje stworzenia (kotów 6, wkrótce 8, psów 9) jeża nie mamy, niestety, a ten u Ciebie uroczy. serdeczności!
OdpowiedzUsuńno tak! sami sobie zjedli
OdpowiedzUsuńa ja????
buziaki nockowe
jasne, że ozdobna
OdpowiedzUsuńbuziaki
Ori, takie mini opowiadanko: miałam kiedyś fryzjerkę, która miała kota-jarosza, i to kompletnego! Nie cierpię fryzjera, ale do niej lubiłam chodzić, bo nie zajmowałyśmy się moją fryzurą tylko jej kotem, tzn. relacjonowała głównie skład kociego menu, w którym w ogóle mięs żadnych nie było.
OdpowiedzUsuńTak, że w kocim świecie także są oryginały zupełne.
Oczywiście bardzo życzyłabym sobie aby nasze kociska, jeśli już nie wegetariańskie, to chociaż wszystkożerne były. No, niestety.
Tak,Kuchnię od deski do deski potraktowałam; bardzo, bardzo przyjemna!
Pozdrawiam Cię serdecznie
Donata, moreli wciąż bardzo dużo (to duże drzewo jest), bo jeśli nie leje to wieje, i mnóstwo owoców spada.
OdpowiedzUsuńPrzy następnym cieście wielki kawał dla Ciebie zostawimy. To było naprawdę nie w porządku, że wszystko sami zjedliśmy :-)
A Twój ogród coraz ładniejszy!
buziaki
a taką hortensję też będę miała
OdpowiedzUsuńw jesieni dostanę od przyjacioł;-)
pamiętaj
kawałek zawsze dla mnie;-)
uwielbiam morele a teraz nie bardzo mogę jadać surowiznę bo pobolewa mnie żołądek
podobnie ze smakami jest u psów
OdpowiedzUsuńco prawda u mnie jaroszy nie ma
ale np. Dorcia zje kurczaka
obierze go ze skóry bo skóry nie lubi;-)
a warzywka zjadają w gęstej zupie;-)
.........
a Elizabeth uwielbia paprykę z chili;-)
śledzia w occie;-) itp.
Moje koty bywają wszystkożerne, o ile sobie to coś ukradną;-) Puszek wyzera mi ciasto drożdżowe z ręki.
OdpowiedzUsuńAle w gospodarstwie, w którym karmię stwory różne, są kury, które kochają kocią karmę! Chyba przesada?
I masz rację - nic na świecie śliczniejszego niż małe kotki!