
Kiedy oglądam i czytam blogi, na których autorki przedstawiają różnorakie swoje prace, od garderoby dzierganej szydełkiem przez obrazy wyhaftowane milionem krzyżyków czy szycie patchworków, na wykonywaniu kart okolicznościowych lub bizuterii kończąc, dochodzę do wniosku, że twórczość, chęć własnoręcznego przedstwienia swojego widzenia rzeczy i świata, jest nam przypisana, a przynajmniej większości z nas, jako cecha konieczna do życia.
Wśród tych wszystkich prac są rzecz jasna prawdziwe perły, małe dzieła sztuki po prostu. A wśród autorów, prawdziwych artystów (artystek raczej, bo jedynie dziewczyny w roli twórców występują) doszukać się można.
I wcale nie szkodzi, że wiele, większość na pewno z tych poduszek, woreczków, obrazków, wianuszków, chusteczek, makatek, pudełeczek, serwetek, i czego tam jeszcze, to zwykłe, ręczne robótki są.
Radość z wytworzenia, wykonania ogromna jest, no i jak poprawia naszą samoocenę. A te kilkadziesiąt, kilkanaśnie, a niechby i jedna tylko, pochwała, ochy i achy nad naszym dziełem w komentarzach zostawione, są przecież dla nas cenniejsze, niż pieniądz. Podbudowują nasze ego. I o to przede wszystkim chodzi.
Sama żadnej tego typu umiejętności nie posiadam; przegapiłam po prostu lata, w których małe dziewczynki na drutach dłubią czapeczki. W szkole nie znosiłam zwyczajnie lekcji p.n. prace ręczne, na których klasa, podzielona na dwie grupy, stosownie do płci - albo wbijała gwoździe do desek, które miały się na końcu okazać domkiem dla ptaszka, a zazwyczaj żaden skrzydlaty w nim nie zamieszkał, albo liczyła oczka w jakimś wymamlanym, krzywym okrutnie, wełnianym zwitku, jakiego nigdy na szyi młodej dziewiarki się nie zobaczyło.
Dziś, jeżeli już coś muszę lub chcę sama zrobić, to zaopatruję się w stosowną literaturę, studiuję ją, następnie staram się instrukcje dosłownie wykonywać. Albo 'gugluję', wynajduję tutoriale, które dosyć licznie i chętnie wiele osób udostępnia i uparcie, przez naśladownictwo, jakiś tam woreczek albo poszewkę uszyję.
Jeżeli się uda, to znaczy praca w sposób rażący od oryginału nie odbiega, to cieszę się oczywiście, przekonana, że jednak prawdziwe jest powiedzonko: Nie ma rzeczy niemożliwych.
Ale bardzo szybko, za szybko, nudzą mnie te roboty, przy trzeciej poszewce lub piątej serwetce nie mam już ochoty dalej się tym zajmować. Na dłużej zatrzymałam się tylko przy decoupage'u. Zrobiłam nawet więcej niż kilka rzeczy tą techniką. Jednak i ona dzisiaj mnie znużyła i zmęczyła, opatrzyły mi się przedmioty w taki sposób dekorowane, powiem nawet i to - po prostu przestały mi się podobać.
Teraz to już nie za bardzo nawet wiem, co począć z tą rozgrzebaną szafą w sypialni, która jedne drzwi ma tak pomalowane, ale pięć zostało, i czeka, czy z tą ramą do lustra, z kwiatkami ponaklejanymi, a co gorsza, już przylakierowanymi, których ponownego szlifowania mój mąż kategorycznie odmówił: - Przecież dopiero co prosiłaś, abym ci tę ramę do żywego drewna odczyścił, bo dekupażować ją będziesz! Opraw lustro i powieś jak jest, bo koty znów rozbiją!
I owszem, Dunia właśnie skazała na kubeł do śmieci jeden z moich ulubionych 'rosenthali' - deserowy talerzyk stanowiący komplet śniadaniowy z filiżanką i podstawką.
Wczorajszej nocy tak się tłukła po domu, tak bez ustanku zmieniała miejsca drzemki, aż wylądowała na tym talerzyku. A gdzie stał talerzyk? A na TV. A dlaczego tam stał? A bo tam go postawiłam. Więc do kogo pretensje?
Podła Dunia. Natychmiast wygoniłam ją na dwór, choć dochodziła dopiero piąta. I o to Duni chodziło, od dwóch mniej więcej godzin.
A na świecie jesień. Skąd wiem? W ogródku właśnie pokazały się grzyby.