Wybraliśmy się do Kłodzka. Pogoda była nie najgorsza, więc połaziliśmy trochę po starej części miasta. Ślady dawnej świetności jeszcze są widoczne, bo nie wszystko udało się dyktaturze robotniczo-chłopskiej doprowadzić do ruiny, a następnie rozebrać.
Jest tam odchodząca od rynku urocza uliczka, lokalny deptak, przy której zachowała się w całości stara zabudowa, piękne kamienice, w ich parterach ulokowały się najelegantsze w mieście sklepy i różne usługi.
Właściwie wszystkie dolnośląskie miasta i miasteczka mogą pochwalić się swoją architekturą, choć bezmyślnych zniszczeń jest masa. Najgorszymi i nieodwracalnymi zbrodniami PRL na miejskich organizmach było burzenie domów, często pamiętających XVIII wiek, a nawet i wcześniejszych, i stawianie na ich miejscu ohydnych, "nowoczesnych" bloków. Zwłaszcza rażące są przykłady takiego wandalizmu w obrębie rynków głównych, gdzie nierzadko wyburzano całe pierzeje albo i kwartały, które następnie straszyły koszmarnymi betoniakami, lub latami były, czasem nadal są, odrażającymi, niezagospodarowanymi placami.
Dziś rekonstrukcja stanu pierwotnego jest sprawą nierealną ze względu na koszty takich przedsięwzięć. Jednak niektóre z władz samorządowych starają się zniwelować ten dysonans choćby przez zadbanie o dobry stan techniczny owych bloków oraz o taką zmianę ich elewacji, która możliwie najlepiej przystaje do zabudowy historycznej.
Lepsze to, niż nic. A nic, to właśnie jest prezentowane w naszym miasteczku, które również na przełomie lat 50. i 60. w ramach tzw. radosnej twóczości komunistycznej doczekało się betoniaka w południowej pierzei. Maszkarna ta budowla odrzucać będzie co najmniej jeszcze parę kolejnych pokoleń mieszkańców.
Kiedy my dzieliliśmy się uwagami na te tematy, przechadzając się po kłodzkim rynku, nasze koty samopas biegały po ogrodzie i grasowały po okolicy.
W domu została tylko dwójka - Lolisia i ten maleńki chudziaczek Filipek.
Ilekroć wyjeżdżamy z domu, zawsze mamy ten sam dylemat, czy lepiej zostawić koty w domu, czy lepiej (dla nich), aby czekały na nas na dworze. Problem ten jest oczywiście związany z kwestią: wrócimy, czy nie wrócimy szczęśliwie do domu?
Jatki na drogach, które wcale się nie zmniejszają, a wręcz przeciwnie, czynią to pytanie nie pozbawionym sensu. Droga nr 8, po której najczęściej jeździmy, to jedna z bardziej niebezpiecznych i ruchliwych.
Stale myślę o tym, aby przygotować coś w rodzaju zawiadomienia dla służb ratowniczych i wozić je na widocznym miejscu, aby w razie potrzeby mogły zająć się zwierzętami zamkniętymi, czyli uwięzionymi w naszym domu.
Koty powitały nas przy furtce. Trochę już były zmarznięte, i potwornie głodne.Asystowały przy wyładowaniu bagażnika, doskonale się orientując, że wszystko co w środku, to dla nich. Biegały od auta do kuchni i z powrotem, okropnie się niecierpliwiąc i poganiając nas pomiaukiwaniem, jakimiś półokrzykami i piskami: no, kiedy nareszcie jedzonko będzie w miskach?
Filipek i Lolita, po tym wielogodzinnym siedzeniu w domu, wypadły na dwór, wcale nie chciały jeść. Chodziłam za nimi z miską po ogrodzie i namawiałam: Filipuś, musisz coś zjeść! Lolisia, popatrz jakie pyszne. Przepraszam, że tak długo nas nie było!
Wreszcie udało mi się je przekonać, aby przekąsiły. Filip chwilę jeszcze pobiegał i wrócił do domu, aby znów rozłożyć się do drzemki.
Lolita długo szalała po wszyskich drzewach, a zwłaszcza po moreli, która stoi cała w kwiatach, i nagle gdzieś zniknęła.
Czekałam na nią do 24.oo. Kotka widać postanowiła nas ukarać za to zamknięcie. Noc była z głowy. Schodziłam "tylko" sześć razy, aby ją wołać. Niebo było pogodne, wspaniale rozgwieżdżone. Ale wiał bardzo zimny, przeszywający na wskroś wiatr.
Lolita zjawiła się, jakby nigdy nic, o ósmej rano.
Nie miałam serca jej rugać. A ona wskoczyła mi do łóżka, oczekując należnej porcji pieszczoty. To oznaczało, że już nam przebaczyła, że już się nie gniewa.
Jest tam odchodząca od rynku urocza uliczka, lokalny deptak, przy której zachowała się w całości stara zabudowa, piękne kamienice, w ich parterach ulokowały się najelegantsze w mieście sklepy i różne usługi.
Właściwie wszystkie dolnośląskie miasta i miasteczka mogą pochwalić się swoją architekturą, choć bezmyślnych zniszczeń jest masa. Najgorszymi i nieodwracalnymi zbrodniami PRL na miejskich organizmach było burzenie domów, często pamiętających XVIII wiek, a nawet i wcześniejszych, i stawianie na ich miejscu ohydnych, "nowoczesnych" bloków. Zwłaszcza rażące są przykłady takiego wandalizmu w obrębie rynków głównych, gdzie nierzadko wyburzano całe pierzeje albo i kwartały, które następnie straszyły koszmarnymi betoniakami, lub latami były, czasem nadal są, odrażającymi, niezagospodarowanymi placami.
Dziś rekonstrukcja stanu pierwotnego jest sprawą nierealną ze względu na koszty takich przedsięwzięć. Jednak niektóre z władz samorządowych starają się zniwelować ten dysonans choćby przez zadbanie o dobry stan techniczny owych bloków oraz o taką zmianę ich elewacji, która możliwie najlepiej przystaje do zabudowy historycznej.
Lepsze to, niż nic. A nic, to właśnie jest prezentowane w naszym miasteczku, które również na przełomie lat 50. i 60. w ramach tzw. radosnej twóczości komunistycznej doczekało się betoniaka w południowej pierzei. Maszkarna ta budowla odrzucać będzie co najmniej jeszcze parę kolejnych pokoleń mieszkańców.
Kiedy my dzieliliśmy się uwagami na te tematy, przechadzając się po kłodzkim rynku, nasze koty samopas biegały po ogrodzie i grasowały po okolicy.
W domu została tylko dwójka - Lolisia i ten maleńki chudziaczek Filipek.
Ilekroć wyjeżdżamy z domu, zawsze mamy ten sam dylemat, czy lepiej zostawić koty w domu, czy lepiej (dla nich), aby czekały na nas na dworze. Problem ten jest oczywiście związany z kwestią: wrócimy, czy nie wrócimy szczęśliwie do domu?
Jatki na drogach, które wcale się nie zmniejszają, a wręcz przeciwnie, czynią to pytanie nie pozbawionym sensu. Droga nr 8, po której najczęściej jeździmy, to jedna z bardziej niebezpiecznych i ruchliwych.
Stale myślę o tym, aby przygotować coś w rodzaju zawiadomienia dla służb ratowniczych i wozić je na widocznym miejscu, aby w razie potrzeby mogły zająć się zwierzętami zamkniętymi, czyli uwięzionymi w naszym domu.
Koty powitały nas przy furtce. Trochę już były zmarznięte, i potwornie głodne.Asystowały przy wyładowaniu bagażnika, doskonale się orientując, że wszystko co w środku, to dla nich. Biegały od auta do kuchni i z powrotem, okropnie się niecierpliwiąc i poganiając nas pomiaukiwaniem, jakimiś półokrzykami i piskami: no, kiedy nareszcie jedzonko będzie w miskach?
Filipek i Lolita, po tym wielogodzinnym siedzeniu w domu, wypadły na dwór, wcale nie chciały jeść. Chodziłam za nimi z miską po ogrodzie i namawiałam: Filipuś, musisz coś zjeść! Lolisia, popatrz jakie pyszne. Przepraszam, że tak długo nas nie było!
Wreszcie udało mi się je przekonać, aby przekąsiły. Filip chwilę jeszcze pobiegał i wrócił do domu, aby znów rozłożyć się do drzemki.
Lolita długo szalała po wszyskich drzewach, a zwłaszcza po moreli, która stoi cała w kwiatach, i nagle gdzieś zniknęła.
Czekałam na nią do 24.oo. Kotka widać postanowiła nas ukarać za to zamknięcie. Noc była z głowy. Schodziłam "tylko" sześć razy, aby ją wołać. Niebo było pogodne, wspaniale rozgwieżdżone. Ale wiał bardzo zimny, przeszywający na wskroś wiatr.
Lolita zjawiła się, jakby nigdy nic, o ósmej rano.
Nie miałam serca jej rugać. A ona wskoczyła mi do łóżka, oczekując należnej porcji pieszczoty. To oznaczało, że już nam przebaczyła, że już się nie gniewa.