30 marca 2008

Takie są koty


Wybraliśmy się do Kłodzka. Pogoda była nie najgorsza, więc połaziliśmy trochę po starej części miasta. Ślady dawnej świetności jeszcze są widoczne, bo nie wszystko udało się dyktaturze robotniczo-chłopskiej doprowadzić do ruiny, a następnie rozebrać.
Jest tam odchodząca od rynku urocza uliczka, lokalny deptak, przy której zachowała się w całości stara zabudowa, piękne kamienice, w ich parterach ulokowały się najelegantsze w mieście sklepy i różne usługi.

Właściwie wszystkie dolnośląskie miasta i miasteczka mogą pochwalić się swoją architekturą, choć bezmyślnych zniszczeń jest masa. Najgorszymi i nieodwracalnymi zbrodniami PRL na miejskich organizmach było burzenie domów, często pamiętających XVIII wiek, a nawet i wcześniejszych, i stawianie na ich miejscu ohydnych, "nowoczesnych" bloków. Zwłaszcza rażące są przykłady takiego wandalizmu w obrębie rynków głównych, gdzie nierzadko wyburzano całe pierzeje albo i kwartały, które następnie straszyły koszmarnymi betoniakami, lub latami były, czasem nadal są, odrażającymi, niezagospodarowanymi placami.

Dziś rekonstrukcja stanu pierwotnego jest sprawą nierealną ze względu na koszty takich przedsięwzięć. Jednak niektóre z władz samorządowych starają się zniwelować ten dysonans choćby przez zadbanie o dobry stan techniczny owych bloków oraz o taką zmianę ich elewacji, która możliwie najlepiej przystaje do zabudowy historycznej.
Lepsze to, niż nic. A nic, to właśnie jest prezentowane w naszym miasteczku, które również na przełomie lat 50. i 60. w ramach tzw. radosnej twóczości komunistycznej doczekało się betoniaka w południowej pierzei. Maszkarna ta budowla odrzucać będzie co najmniej jeszcze parę kolejnych pokoleń mieszkańców.

Kiedy my dzieliliśmy się uwagami na te tematy, przechadzając się po kłodzkim rynku, nasze koty samopas biegały po ogrodzie i grasowały po okolicy.
W domu została tylko dwójka - Lolisia i ten maleńki chudziaczek Filipek.
Ilekroć wyjeżdżamy z domu, zawsze mamy ten sam dylemat, czy lepiej zostawić koty w domu, czy lepiej (dla nich), aby czekały na nas na dworze. Problem ten jest oczywiście związany z kwestią: wrócimy, czy nie wrócimy szczęśliwie do domu?
Jatki na drogach, które wcale się nie zmniejszają, a wręcz przeciwnie, czynią to pytanie nie pozbawionym sensu. Droga nr 8, po której najczęściej jeździmy, to jedna z bardziej niebezpiecznych i ruchliwych.
Stale myślę o tym, aby przygotować coś w rodzaju zawiadomienia dla służb ratowniczych i wozić je na widocznym miejscu, aby w razie potrzeby mogły zająć się zwierzętami zamkniętymi, czyli uwięzionymi w naszym domu.

Koty powitały nas przy furtce. Trochę już były zmarznięte, i potwornie głodne.Asystowały przy wyładowaniu bagażnika, doskonale się orientując, że wszystko co w środku, to dla nich. Biegały od auta do kuchni i z powrotem, okropnie się niecierpliwiąc i poganiając nas pomiaukiwaniem, jakimiś półokrzykami i piskami: no, kiedy nareszcie jedzonko będzie w miskach?
Filipek i Lolita, po tym wielogodzinnym siedzeniu w domu, wypadły na dwór, wcale nie chciały jeść. Chodziłam za nimi z miską po ogrodzie i namawiałam: Filipuś, musisz coś zjeść! Lolisia, popatrz jakie pyszne. Przepraszam, że tak długo nas nie było!
Wreszcie udało mi się je przekonać, aby przekąsiły. Filip chwilę jeszcze pobiegał i wrócił do domu, aby znów rozłożyć się do drzemki.
Lolita długo szalała po wszyskich drzewach, a zwłaszcza po moreli, która stoi cała w kwiatach, i nagle gdzieś zniknęła.
Czekałam na nią do 24.oo. Kotka widać postanowiła nas ukarać za to zamknięcie. Noc była z głowy. Schodziłam "tylko" sześć razy, aby ją wołać. Niebo było pogodne, wspaniale rozgwieżdżone. Ale wiał bardzo zimny, przeszywający na wskroś wiatr.
Lolita zjawiła się, jakby nigdy nic, o ósmej rano.
Nie miałam serca jej rugać. A ona wskoczyła mi do łóżka, oczekując należnej porcji pieszczoty. To oznaczało, że już nam przebaczyła, że już się nie gniewa.

13 marca 2008

Koty na wierzbie


Leon, kot nazwany tak przez nas w roku ubiegłym, kiedy się pojawił się w ogródku, w stanie, jakby go wyciągnięto dopiero z kubła na śmieci, zniknął gdzieś około listopada. Byliśmy niemal pewni, że już po nim. Aż tu, tak w końcu stycznia, Leon pojawił się znowu. Ale jaki! Panisko istne: futro nie obszarpane, boki nie zapadnięte, morda - całkiem sympatyczna.
Widać, że Leon znalazł zimowe przytulisko, 
jakąś piwnicę luksusową, może nawet ogrzewaną, i jakąś duszę litościwą, która pełną miską go częstowała. 
W każdym razie pan Leon od razu  obsikał nasz (swój?) próg i wprowadził się na ganek, domagając się, w sposób  dość bezczelny, miski tylko dla siebie. No i dostał. Pewnie. Nawet ucieszyliśmy się na widok Leona. Tylko dlaczego nie został na stałe tam, gdzie zimował?!

Leon wrócił chyba nie tylko dla miski. Zdaje się, że głównie dla kocicy Feli.
Pogoda zdziwaczała, ciepła od samego środka zimy, spowodowała, że kociska "marcują" już od dawna.
Feluszka nie będzie mieć już dzieci, ale zaloty, umizgi, pomruki, rzewne śpiewki zarówno Leona, jak i kotów z sąsiedztwa przyjmuje bez wstrętu. Nawet z zadowoleniem.
Siedzą sobie razem z Leonem na ogrodowym stole, albo na ławce. Przytulone. W milczeniu. Albo bawią się w berka. Gdzieś znikają razem. W naprawdę złą pogodę przesiadują  na stryszku komórki. Tam mają rozstawione kartonowe pudła.

Kiedyś, zanim się tu wprowadziliśmy, dom stał przez pewnien czas pusty, komórkę zamieszkiwała rodzina łasiczek - przepięknych zwierzątek, tylko nadzwyczaj płochliwych. Bardzo chcieliśmy, aby  zwierzątka zostały. Jednak były to przecież  stworzenia dzikie całkiem, więc ruch, roboty budowlane, gromada ludzi, a pewnie nawet i nasza ukochana kotka Murka, były przyczyną  opuszczenia przez nie tego miejsca.
Komórka obrośnieta była bujnie winoroślą, tak więc w okresie owocowania łasiczki prawdopodobnie i winogronami się żywiły, o czym świadczyły pozostawione przez nich ślady. Chociaż różnych szczątków było więcej, na przykład skorupki jaj ptasich czy drobne kostki, może myszy.
W pozostałych porach roku winorośl była doskonała do wspinania się po niej i do ukrywania przed niebezpieczeństwem.

Przykro, że je wypłoszyliśmy. Obawialiśmy się nawet, że mogły wyginąć, bo nie bardzo miały dokąd się przeprowadzić. W bliskości nie było więcej opuszczonych miejsc. Wszędzie ludzie i zwierzęta domowe. Ale wolimy sądzić, że jednak przetrwały. Jeszcze przez jakiś czas śmigały przez nasz ogród.

Tak więc Fela wysłuchuje sentymentalnych zwierzeń kota Leona, ktory wodzi za nią wzrokiem rozkochanym i wszędzie jej towarzyszy.
Kiedy Fela ma dosyć tej adoracji wskakuje na wierzbę rosnąca pod oknem kuchennym. Stamtąd na parapet okna, no i nierzadko jest wpuszczana do środka.

Wdrapanie się na wierzbę, skok na parapet, przejście przez kuchnię, zwłaszcza, kiedy można spodziewać się smakowitego kąska oraz wyjście drzwiami  na ganek, po to, aby za chwilę znów znaleźć się na wierzbie, to ulubiona rozrywka wszystkich naszych kotów.

Nawet kilkunastoletni Szkaradziej, już lata czujący w kościach, ubiegłego lata zaskoczył nas całkowicie. Ponieważ całe kocie towarzystwo skacze sprawnie, niczym wiewiórki, Szkaradziejek postanowił też się sprawdzić. Wleźć na drzewo, żadna sztuka, nawet dla starzyka, ale oddać taki skok? Siedział więc Szkarad bardzo długo na gałęzi, i bardzo długo się przymierzał. Nagle zdecydował się, skoczył i ... wylądował na parapecie. Udowodnił sobie, i wszystkim, że jeszcze sprawny jest i odważny.
Ale to był jeden, jedyny raz. Więcej już nie próbował, zresztą po co? Przecież statecznemu kotu łatwiej wejść do kuchni przez  drzwi niż przez okno.

A że skoki z wierzby są naprawdę trudne można łatwo zorientować się po tym, że od czasu do czasu któryś z  młodzieży z jękiem ląduje na ziemi, około 2 metrów poniżej parapetu. To boli.

5 marca 2008

Lubię krokusy


Zima odpuściła, ale w dalszym ciągu jest chłodno, najczęściej w okolicach zera. Dziś w nocy spadł śnieg, nie bacząc, że w ogrodku kwitną przebiśniegi i krokusy, moje ulubione, a zawiązki listków na gałęziach drzew lada chwila mają pęknąć.

A my już 10 dni temu wyłączyliśmy piec c. o. i ogrzewamy tylko kominkiem. Astronomiczne rachunki za ogrzewanie zmusiły nas do tego i chociaż drewno też drogie, jeszcze, odpukać, znacznie tańsze od gazu. Słyszałam też przez radio, że ceny znów podskoczą, w II półroczu nawet o 25%. Nic więc dziwnego, że naród się burzy i coraz to nowe grupy zawodowe strajkują i żądają wyższych płac. Do czego to wszystko prowadzi, nie potrafię się zorientować. I jakoś nie mam przekonania, że do czegoś dobrego.

Więc ostatnio często myślę o tym, czy można byłoby dziś jeszcze gdzieś na świecie znaleźć dobre miejsce do osiedlenia się na stałe. Miejsce stabilne politycznie, przyjazne społecznie, łagodne klimatycznie. Przecież człowiekowi wiele do szczęśliwego życia nie potrzeba, tylko ciepła, trochę jedzenia i dobrych uczuć. I już może całkiem nieźle funkcjonować.

Mimo brania pod uwagę różnych adresów, na różnych kontynentach, nie udało mi się takiego punktu na mapie świata odszukać: Afryka nie, bo głód, wojny, przewroty. Ameryka Północna nie, bo ustawiczny wyścig o więcej, i o lepiej. Ameryka Południowa nie, bo nędza i niepokoje. Azja nie, ze względu choćby na na różnice kulturowe, nie do pokonania. Europa nie, to już przerobiliśmy.

Dłużej można zastanawiać się nad Australią i Oceanią. Tak, Nowa Zelandia, to chyba byłoby to! Klimat dobry, krajobrazy fantastyczne, politycznie i gospodarczo bez zastrzeżeń. Wszystkie nacje są tam podobno jednakowo traktowane, wobec czego można założyć, że Polacy raczej nie są nielubiani. Tamtejsza polonia malutka, to może nawet obywa się bez większych niesnasek. Język? Uczyć się trzeba, i tyle.
Właściwie znalazłam tylko jeden szkopuł, mianowicie, za co tam się utrzymywać?

Ciekawe, czy polska przeciętna emerytura, po przeliczeniu na nowozelandzkie dolary, okazałaby się wystarczająca, aby przeżyć, miesiąc w miesiąc, aż do śmierci?
Wynotowałam sobie ceny z aucklandzkiego supermarketu: chleb 700 g - 2,99; masło 500 g - 4,99; jogurt 1 l - 6,29; jabłka 1 kg - 2,25; pomarańcze 1 kg - 2,91; stek z łososia 1 kg - 20,95; filety drobiowe 1 kg - 9,97; chardonney 2 l - 20,99; a ze strony NBP średni kurs 1 NZD = 1,9443 PLN.

Ale przecież nie chcemy mieszkać w mieście, zwłaszcza dużym, więc może udałoby się zbudować gdzieś na skraju maoryskiej wioski, na Wyspie Południowej, niedużą, prostą chatę. Z tak zwanych nośników energii - tylko prąd. Woda jest u nich za darmo. Konieczny byłby też kawałek ziemi, aby ta ich roślinność, która sama, bez pomocy człowieka bujnie się rozrasta, cieszyła oczy, no i żeby nasze zwierzęta miały gdzie szaleć.
Ale cóż to? Właśnie przeczytałam, że pewien angielski emeryt, który przyjechał z zamiarem osiedlenia się na Wyspie Północnej, bo tam mieszka i pracuje jego jedyny syn, będzie z kraju wydalony. Powód? Ze względu na wiek, a pan ten dobiega dziewięćdziesiątki, urzędnik państwowy założył, że niedoszły osadnik zbyt dużo kosztowałby nowozelandzki system opieki zdrowotnej!

Tak doszliśmy do punktu, w którym ostatni prawdopodobnie, rajski zakątek ziemi okazał się być przyjazny człowiekowi, pod warunkiem, że człowiek ten jest, i zawsze będzie, młody, zdrowy i bogaty.

Świat zszedł na psy. Tak twierdzą nie tylko nasze koty.
A zresztą, tam i tak nie ma krokusów.