30 grudnia 2010

Żegnanie starego i witanie Nowego Roku


Tak to już jest, że średnio co 365 dni hucznie żegnamy stary rok i o północy 31 grudnia, przy brzęku szkła posyłamy go do lamusa.
Teraz Nowy Rok nabywa przywileju korzystania z wielkich liter, i  tak przez czas jakiś będzie, dopóki życzenia  krążyć będą, odbierane i wysyłane. Czyli gdzieś do lutego.

Potem znów wszystko do normy wraca. Nowy Rok staje się rokiem bieżącym, a my wszelkie nasze noworoczne zadania, plany i nadzieje zaczynamy rozsądnie weryfikować, sprowadzając je z wymiaru lekko baśniowego zwykle przecież, do rzeczywistości.

Tak więc pomijamy w pierwszym bodaj rzędzie wszelkie nasze ‘mocne postanowienia’ typu:
-zapiszę się na hiszpański (eee, chyba w tym roku pojedziemy do Mielna),
- wykroję co dzień 20 minut na rowerek (ale, ale; przecież i tak nie mam go gdzie postawić),
- ustabilizuję swoją wagę (no, te głupie dziewięć kilo to przecież w każdej chwili mogę  zrzucić).

Następnie lekkiej modyfikacji zaczynamy poddawać swoje plany, zwłaszcza inwestycyjne:
- obraz Jacka Yerki? (no tak, ale to jest utrzymanie dla zwierząt na pół roku),
- nowe meble do salonu? (ale stare są przecież w dobrym stanie, a poza tym znów wraca moda  na lata sześćdziesiąte/siedemdziesiąte/osiemdziesiąte),
- odkurzacz Kirby? (jednak okazuje się, że on wcale nie jest taki cichy).


Ostatnie polegną nadzieje nasze, że coś się stanie (upragnionego) lub czegoś unikniemy (niekorzystnego), albo coś nas spotka (radosnego), jeżeli tak jednak się nie zdarzy.

Ale to  przecież nic takiego: od tego mamy zjawisko  upływającego czasu. On już załatwi nam wszelkie tego typu problemy, to znaczy doprowadzi nas na kraniec roku aktualnego, robiąc z niego alegorycznego starca z długą siwą brodą, który władzę nad światem oddaje młodziankowi symbolizującemu kolejny Nowy Rok.
I znów będziemy mogli na nowo życzenia innym i sobie składać, i nowe mieć plany oraz nadzieje nowe. Więc chyba na tym życie nasze polega. Oby tylko wiary nie stracić, że ono jest cudowne.
Każdego, każdziutkiego roku.
                                                       

22 grudnia 2010

Gwiazda betlejemska

W tym roku planowałam aby przyjaciołom przygotować pod choinkę upominki wykonane własnoręcznie.


Możliwości mam raczej ograniczone bo nie maluję, nie dziergam, nie umiem haftować. Postanowiłam więc, że postaram się najlepiej jak potrafię uszyć na maszynie okolicznościowe dekoracyjne drobiazgi.


No i pech; najpierw ‘wysiadł' stary mój Singer, czasy średniego PRL-u pamiętający. A zaraz potem posłuszeństwa odmówiła Victoria. Ręczne szycie raczej w grę nie wchodzi, więc plan się załamał.
Ale nie chciałam się poddać.
W poszukiwaniu inspiracji zaczęłam przeszukiwać w sieci strony, na których prezentuje się tysiące dosłownie dekoracji związanych z bożonarodzeniowymi świętami a wśród nich aniołki, choinki, bałwanki, gwiazdki, i całą masę podobnych. Wiele z nich naprawdę mi się spodobało, na przykład poinsecja- origami.


I to właśnie uznałam za dobry pomysł: Zamieniłam kolorowe papiery na kolorowe materiały, a technikę składania na wycinanie podklejanych motywów.



W ten sposób powstały moje poinsecje, zwane betlejemskimi gwiazdami, które w świat już pojechały.


                                                  *


A tę zrobiłam z myślą o wszystkich miłych Znajomych Dwunastu kotów, których proszę o przyjęcie szczerych życzeń zdrowia, spokoju i zadowolenia w ten czas jedyny w roku, choinką pachnący, kolędą dzwoniący, jakże uroczysty a zarazem tak ciepły i rodzinny.

3 grudnia 2010

Kamionka, ale nie ta do zsiadłego mleka



Którejś nocy,  wiosną wczesną, obudził nas niesamowity hałas dochodzący  gdzieś z zewnątrz domu, z dachu. Kierując się tymi dźwiękami doszliśmy do przekonania, że to pod dachówką uwięziony ptak szamoce się co sił, i usiłuje wydostać się na zewnątrz. Zmusiłam wręcz mojego męża, aby o trzeciej nad ranem, podniósł tę dachówkę, bo biedne zwierzę na pewno umrze.
Oczywiście pod dachówką nikogo nie było. A stuki dobywały się jeszcze z coraz to innych miejsc na połaci, do samego rana. Później wszystko ucichło. I jakoś zapomnieliśmy o tym wydarzeniu.

Ale w lecie także kilka razy zdarzyły się podobne łomoty, budzenie się w środku nocy, nadsłuchiwanie, domyślanie co to, kto to, co za duchy się zagnieździły? A może to szczur jakiś po dachu buszuje?
Na poddaszu żadnych śladów czyjejkolwiek bytności. Jak tu sprawdzić, co to może być?
No i poza tym nasze koty dość spokojne były; żadnych objawów paniki, żadnego wyraźnego zainteresowania tymi odgłosami. Owszem, przebudzone, głowy ze swoich posłań podnoszą, chwilę nadsłuchują, i znów wygodnie do snu się układają.

Jakoś tak pod koniec listopada zauważyliśmy, że jedna z listew sidingu wisi obluzowana całkiem, więc mąż wytaszczył drabinę i przymierzał się do naprawy. Ale żeby przybić tę deskę
trzeba się do niej dostać. Żeby się dostać trzeba rozebrać część dachu. No właśnie: Wyjęte dachówki ujawniły chuligańskie skłonności naszych nocnych gości. W kilku miejscach w styropianie wygryzione zostały olbrzymiaste dziurzyska, a kawały ocieplenia rozrzucone były wszędzie.

Nie zdążyliśmy  załatać, choćby tylko prowizorycznie tych dziur, bo w nocy śnieg zaczął walić i pokrył wszystko kilkudziesięciu centymetrową warstwą.

Rano rozmawialiśmy z nadreńskimi przyjaciółmi, dzieląc się jak zwykle wrażeniami, i wtedy Schatz wpadła na trop: - Przecież to muszą być kamionki!  U nas szkody wyrządzanie przez te stworzonka są dość znaczne, i ludzie na różne sposoby je odstraszają.
Oczywiście mój mąż, jak zwykle niedowiarek: - Przecież w dachu dziur żadnych nie mam, w jaki sposób mogłyby tam się dostać?! Poza tym nigdy ich nie widziałem, a przecież bez przerwy w ogrodzie przesiaduję!


Zaczęłam poszukiwania na różnych stronach i forach, i faktycznie, okazało się, że i w Polsce to prawdziwa plaga i utrapienie dla wielu posiadaczy pojazdów parkowanych pod chmurką, które zwierzaki te na sypialnie swoje lubią sobie obierać, obgryzając przy okazji kable elektryczne. Również właściciele domów narzekają na niechcianych lokatorów i starają się ich przepędzać.
Dlaczego? Ano dlatego, że kuny domowe, zwane inaczej kamionkami, niszczą ocieplenia dachów i poddaszy, przynoszą jedzenie, którego resztki gdzieś w zakamarkach się potem rozkładają, zostawiają swoje odchody, a przy tym straszne harce uskuteczniają i spać ludziom nie pozwalają.
Zobaczyć je raczej trudno jest, bo poruszają się niczym cienie i bardzo szybko, a na dokładkę nocą głównie.

Jeśli o nas chodzi to możemy łatwo te nocne gonitwy, hałasy i chrobotania znieść. Przecież nie wypędzę zwierzęcia tylko dlatego, że ono nocny tryb życia prowadzi.
Trochę gorzej z ich niszczycielskimi zapędami. Raczej nie można godzić się na dewastację ocieplenia,  bo to już kosztowne jest i do naprawienia trudne. Na razie nie mamy pomysłu co zrobić, aby nasza koegzystencja pokojowo się układała.

Można kuny przepłoszyć używając ostraszaczy dźwiękowych. Oczywiście u nas sposób ten nie wchodzi w grę, ze względu na koty, które także zdecydowałyby się na opuszczenie domu.

Podobno wszelkie zabezpieczenia typu druty, siatki są nieskuteczne, gdyż kuna ze względu na cechy swojej anatomii może przedostać się nawet przez szczelinę wielkości 5 centymetrów! W dodatku ząbki ma niczym piła elektryczna.
Poza tym znakomicie się wspina nawet po całkiem gładkich powierzchniach. Jest zwierzątkiem niezwykle inteligentnym, w zasadzie nie boi się  ludzi. Jakieś obawy budzą w niej jedynie psy wielkich ras.  
Prawdę mówiąc kamionka wyprowadza się dobrowolnie jedynie wtedy, gdy nie znajduje już w obranym miejscu niczego dobrego do swojej spiżarni.

Tak więc do kolejnej wiosny w sypialni na poddaszu, z ociepleniem obżartym przez te wyjątkowo urodziwe zwierzątka, zimno będzie niczym w Murmańsku, mimo, że piec c.o. na full chodzi i termostat odkręcony jest na maxa.
A potem to się zobaczy.
kuna domowa-kamionka
foto: mlodylesnik.ocom.pl

13 listopada 2010

Zabawki internetowe

Kto to jeszcze pamięta? Kiedyś przed laty, które na dziesiątki już się liczą, bo było to w 1952 roku, jazzowy geniusz, Kreolczyk z Nowego Orleanu, Sidney Bechet, skomponował kolejny ze swoich hitów. Utwór, jak przystało na mieszkańca Paryża, do którego Bechet (1897  -1959) przeniósł się na ostatnie kilka lat swego życia, otrzymał francuski tytuł: Petite Fleur.

Nie udało mi się odszukać informacji, od którego roku faktycznie grany był w Polsce, w każdym razie na pewno był przebojem przez lat co najmniej kilkanaście. Na przełomie lat 50/60 i chyba po lata siedemdziesiąte należał do stałego repertuaru wszelkich możliwych orkiestr i  każdego wykonawcy, od zespołów klubowych po knajpianych klezmerów, do kotleta przygrywających. A kiedy dobiegały nas dźwięki płyty, zgranej do niemożliwości, prawie na pewno wiadomo było, że za tymi drzwiami odbywa się prywatka.

Zrobiłam własną, malutką zabaweczkę internetową:  filmik, na którym małe i większe kwiatki z mojego ogrodu są skromniutką ilustracją do tej muzyki, wykonywanej przez jednego ze znakomitszych jazzmanów,  
Boba Wilbera. Jest on wielkim admiratorem i popularyzatorem muzyki Becheta.

2 listopada 2010

Za wszystkie moje Duszki

Stary cmentarz w Brzesku
fot: Tomasz, Picasa Web Albums
Dawniej, kiedy młodsza byłam, nie myślałam o śmierci wcale. To znaczy o własnej śmierci. Bo śmierć osób mi bliskich, z którą często, od dziecka właściwie  do czynienia miałam, przeżywałam intensywnie.
W miarę upływu lat temat odchodzenia naszego w zaświaty coraz więcej mojej uwagi skupia.
Jednak przyznać muszę,  rozważam go na razie teoretycznie jakby, czyli niby wiem, że życie śmiercią się kończy, ale... moje... przecież jeszcze nie teraz!

No, właśnie. To przeświadczenie, że własne odejście da się przeczuć, w jakiś sposób przewidzeć, wyśnić może, że los czas jakiś mi ofiaruje, aby swoje sprawy dokończyć, pozamykać, porządek po sobie pozostawić, jakże jest złudne.
Znałam tylko jedna osobę, która przewidziała własną rychłą śmierć. I  tak się stało, mimo, że nie popełniła samobójstwa. Po prostu nie miała woli życia. Za to niesamowicie silną osobowość. Zawsze będę o niej pamiętać. I ją podziwiać.

Odejście wszystkich innych, drogich moich Zmarłych, niezmiennie było wielkim zaskoczeniem, niespodziewanym wyrokiem losu albo boskim zrządzeniem, i to niezależnie czy dotyczyło człowieka starego lub osoby nieuleczalnie chorej, czy młodego, sprawnego, przed którym były tak zwane najlepsze życiowe perspektywy.

Kiedy umarli moje życie nie było już takie samo, i za każdym razem mówiłam i czułam: - Tego się nie spodziewałam! Kochałam wielu z nich. Teraz wspominam. I niektórych nadal kocham.



13 października 2010

Nastroje coraz gorsze







I znów październik. Kolejny.
Zimno daje się już dobrze we znaki. Było kilka dni pogodnych, owszem. Ale ciepło to tylko bywało około południa. Ranki i wieczory zimne. A noce bardzo zimne.
Nasze zwierzęta zawzięcie szukały plam słońca na trawie pokrywającej się gęsto opadającymi liśćmi. I upierały się, aby wylegiwać się na tej zimnej przecież ziemi. Potem, na starość, na reumatyzm cierpieć będą. A starość u kotów niestety, szybko bardzo nadchodzi.

Rudolf, który ma już prawdopodobnie 11-12 lat; prawdopodobnie, bo u nas jest lat dziesięć, a dokładnie nie wiadomo przecież ile miał, kiedy do naszego domu przebojem się włamał, zaczyna już wiek swój dotkliwie odczuwać. On, taki tłuścioch,  nie napasiony zwykle, teraz chudziutki się robi, śpi wiele, ciepła szuka. Znów miewa częste napady obżarstwa, po których wymiotuje. Przez tyle lat nie może biedak zapomnieć, jak to z głodu umierał i w śmietniku mieszkał.
Tylko on na noc zawsze do domu się stawia, tylko jego nie trzeba wielokrotnie wołać, prosić, błagać i przekonywać jak pozostałą  naszą trzodę, aby zechciał pod dachem przenocować, ciepłą kołderką opatulony.

I niby te kociska takie ciepło są  lubne, ale ile trzeba się nachodzić i nawołać, aby spokojnie samemu do łóżka się położyć, ten tylko wie, kto usnąć nie może, kiedy zwierzaka jego w domu przed nocą  nie ma.

Sama także wyjątkowo ciepło lubię, zimna i zimy nie znoszę, upały, nawet znaczne, niezbyt mnie męczą, a w każdym razie gdybym do wyboru miała, zdecydowanie w klimacie z dwoma porami roku, a najlepiej z jedną – letnią, bym zamieszkała.

A ta przysłowiowa złota polska jesień? Może i jest gdzieś, przez kilka dni ciepłych, pogodnych, kolorowych? Może po parkach, zagajnikach i lasach ją widać? Ale dla mnie kilka dni to mało, plus 12 °C w południe - zdecydowanie za chłodno, zmierzch o wpół do szóstej po południu -  za wcześnie.

I tak wielkimi krokami nadchodzi znowu  smutny czas szarugi, chłodu, kiepskiego nastroju.
Gdybym była na przykład niemieckim rentierem to właśnie w tej chwili zapakowałam bym  wszystkich mieszkańców naszego domu do auta i wyjechała na nadchodzące pół roku do małej, zapomnianej przez turystów,  rybackiej wioski w Hiszpanii.
Niestety, nie jestem.

22 września 2010

Lato się skończyło

To są ostatnie letnie promyki. I zielenie ostatnie.

Bo kiedy Słońce wejdzie w znak Wagi, co stanie się 23 września o godzinie piątej z minutami, nasz świat już jesienny będzie. I przechadzać się zacznie w królewskich barwach, o czym tak pisała poetessa moja ulubiona:

Jesień*
Chodzi w szalu czerwonym i złotym.
Przegląda się w owalu jeziora.
Lecz jest chora. I nic nie wie o tym,
że ją pochowają w tym szalu.



                       Maria Pawlikowska-Jasnorzewska: Autoportret



To może już czas kominek rozpalać?


        Michaił Wrubel, Po koncercie: Nadieżda Zabela-Vrubel przy kominku (1905),
        pastel na płótnie, Galeria Tretiakowska, Moskwa






_________________________

* Maria Pawlikowska-Jasnorzewska “Jesień”, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, W-w 1980

2 września 2010

Dżem wieloowocowy



Ta okropna pogoda, wietrzna i deszczowa, znów szkód potwornych  narobiła. Nawet  w naszym ogrodzie, gdzie wyjątkowo jest zwykle spokojnie i zacisznie. Licho owocuje grusza, a i tak wiele na wpół dopiero dojrzałych owoców już spadło na ziemię. Z jabłonki wiatr zerwał tyle jabłek, że można było wiadrami zbierać. Prawie wszystkie zielone, i w dodatku porozbijane.
Ale parę najładniejszych  wybrałam i postanowiłam zrobić dżem. Dodałam dwie gruszki, sporo cukru, trochę przypraw,  i zaczęłam tę masę dusić na większej patelni.
Jednak takie trochę bezbarwne to wychodziło, więc dosypałam kubek malin, dorodnych zresztą w tym roku jak nigdy, a na koniec włożyłam jeszcze pół kubka sparzonych rodzynek i trochę suszonych śliwek.

Wyszedł wieloowocowy dżem naprawdę pyszny. Mój mąż jest dżemojadem, ja raczej nie przepadam, ale z przyjemnością kromkę wieloziarnistego chleba z masłem i tą marmoladą zjadłam.
Właśnie; świeżo odkryliśmy masło prawie ‘prawdziwe’ w dyskoncie ALDI. Smakuje i pachnie jak to nasze, sprzed lat. Mimo, że w Niemczech go zrobili.

I tak sobie pajdę podgryzając spacer po blogach rozpoczęłam, podglądając, co u kogo nowego. Okazało się, że deZeal z Moorland Home na poważnie zaczęła się szykować do wakacji w Polsce, nawet koafiurę całkiem nową sobie dała zrobić.
Ale jeszcze odkryła nam  swoich 10 ulubionych rzeczy, zapraszając do zabawy kolejne osoby. W tym i mnie.

Więc ja zapraszam:

Polę Karską z “Między Warszawy a Nieba”
Izę Jankowską z “Zza Uchylonych Drzwi”
Donatę ze “Świata Donaty”
Asię i Wojtka z “Siedliska pod Lipami”
Slavkosnipa “Spacerującego po Warszawie”

Trzeba na swoim blogu odkryć własne ulubione rzeczy, sprawy czy czynności. A następnie zaprosić do takich zwierzeń kolejne osoby.

Sama się trochę zastanawiałam nad swoimi ulubionymi. I doszłam do następującego wniosku:
po pierwsze - lubię mieć święty spokój,
po drugie, piąte i dziesiąte - lubię mieć święty spokój.

I to by było na tyle.   

22 sierpnia 2010

Stokrotka na urodziny. Jedna.

Jakiś czas temu obchodziłam urodziny. Mniejsza z tym, które. Przyjaciele z Nadrenii przysłali prezent. Bardzo fajny.


A od pana, który ze mną mieszka dostałam bukiet. Z jednej złożony stokrotki. Nawet mnie rozczulił ten kwiatuszek, tak pięknie prezentujący się w dziewiętnastowiecznym kryształowym wazoniku.






Kiedyś, to ho, ho! Na urodziny dostawałam od męża dwadzieścia, trzydzieści, i w końcu pięćdziesiąt róż. To było co prawda już dosyć dawno.

A potem kwiatów zaczęło ubywać.
I proszę, skończyło się na jednej, jedynej stokrotce! Postanowiłam zatem, że bukiet ten już własnym sumptem wzbogacę. Zrobiłam parę zdjęć, niektóre zmieniłam w ‘malarskie’ dzieła ( w PhotoScape, rzecz jasna), następnie dodałam do nich moje ulubione dźwięki barokowe. Czyje? Oczywiście Vivaldiego.

Tak mój kwiatek zyskał na urodzie:

Ale po paru dniach zaledwie z tego wdzięcznego kwiatuszka zrobiło się coś takiego:



To chyba jakaś alegoria. I to tak niechcący powstała!

5 sierpnia 2010

Polski ogród albo ukraiński barszcz czyli lenistwo wszechogarniające



Dopadło mnie lenistwo tak całkowite, że nie mogłam się zmusić do gotowania, więc umyśliłam sobie, że obiad taki najprostszy, jednogarnkowy zrobię. No to może barszcz, u nas ukraińskim nazywany.

Zaraz sobie przypomniałam, jak to we wczesnych latach siedemdziesiątych  pojechaliśmy z mężem w odwiedziny do naszej ulubionej, i jedynej zresztą ciotki Lusi, która  na Ukrainie, w Charkowie mieszka.   Lusia zaprosiła nas na swoją daczę, do której z miasta jechało się elektryczną kolejką jakieś dwadzieścia minut. A tam raj;  dom wiejski, wielki ogród, w którym uprawiało się dużo jarzyn i owoców, a czego nie było w ogrodzie można było dokupić u sąsiadów, albo na wielkim targowisku w mieście.
Oczywiście chcieliśmy spróbować wszelkich potraw regionalnych i klasycznej kuchni ukraińskiej. A ja bez przerwy dopominałam się o prawdziwy, ukraiński barszcz. Ciotka śmiała się i mówiła,   że ta zupa na Ukrainie nazywa się ‘polski agarod’ a pod mianem ‘ukrainskiego barszu’ to znana jest, ale tylko w Polsce.
Zachwycaliśmy się smakiem, kolorem, zapachem pomidorów, buraków, papryki, ogórków, bakłażanów, melonów, arbuzów,  czosnku, chleba ciemnego jak ten ich czarnoziem.
Fantastyczne były przeróżne pierożki, kluski, naleśniki. Pyszne były lody. A ten kwas chlebowy, zimny, że aż ściskał szczęki, aromatyczny i rzeczywiście gaszący pragnienie!

To był dość dobry czas dla ówczesnego sowieckiego imperium. Ale nie zawsze tak było. I nie zawsze w przyszłości nadchodzącej być miało.

Lusia w Charkowie mieszka od ósmego roku życia. Mała dziewczynka ze swoim o 12 lat starszym bratem szła od wczesnej wiosny roku 1932 do tego Charkowa na piechotę, ze wsi pod Winnicą, czyli około 800 kilometrów.
Szli miesiące całe, bo w Charkowie chleb był. To znaczy nadzieja na chleb.  Żywność można było w sklepach kupić za kruszec, głównie złoto, oraz za waluty. Wówczas było to stołeczne miasto.

A w ich wsi głód już straszliwy panował i terror komunistyczny . Ludzie zjadali wszystko, co mogło nadawać się do spożycia, a potem zjadali siebie nawzajem; przypadki kanibalizmu nie były wcale odosobnione.
Rodzina została ‘rozkułaczona’ i ‘zkolektywizowana’ przez ‘proletariackie’ państwo. Matka tego okresu nie przeżyła, ojca zabrało NKWD.

Rodzeństwo urządzało się w tym wielkim, obcym mieście jak mogło. Nocowali  więc w komórkach, składach na węgiel, altankach, piwnicach. Feliks całymi dniami szukał zajęcia. Nie za pieniądze, za strawę, jakąkolwiek. To były straszne czasy.
Potem też nie było najlepiej; obowiązkowa, kilkuletnia służba wojskowa w marynarce wojennej, następnie wybuch wojny i wcielenie przymusowe do Armii Czerwonej, z której Feliksowi udało się uciec. Ukrywał się długo i skutecznie. Za dezercję kara była jedna; kula w łeb. Następnie w 1943 udało mu się zaciągnąć  do 1 Dywizji WP.   To była przyszła przepustka do Polski. Potem jeszcze przez kilkanaście lat  nocami szturmował Wał Pomorski i zdobywał berlińskie ulice. Koszmar przeżyć wojennych trwał bardzo długo. Jednak  był już z rodziną u siebie, w Polsce.
Ale i tak za prawdziwy dom uważał do końca życia tę wieś, z której musiał odejść, i której nigdy już nie odwiedził na jawie. Tylko w snach i  wspomnianiach.

Lusię wojna dopadła jako siedemnastolatkę. W Armii Czerwonej była sanitariuszką. Po wojnie zdobyła zawód felczera,w którym pracowała do emerytury. Została w Charkowie. Do Polski przyjeżdżała tylko w odwiedziny. Do dziś mówi, czyta i pisze po polsku. Nie wiem, jak tego dokonała, bo nigdy nie uczyła się w polskiej szkole. Język znała tylko z domu rodzinnego oraz z rozmów ze swoim ojcem, to znaczy naszym  dziadkiem Piotrem, który po wojnie dołączył do niej w Charkowie.

Kiedy Ukraina zdobyła wreszcie niepodległość i własne państwo,  też nie było lekko. Tysiące, setki tysięcy rodzin żywiło się długo głównie ziemniakami, a kto żyw sadził i zbierał “kartoszku’ wszędzie, gdzie można było, na działkach, w przydomowych ogródkach, na dziko, na jakiś spłachetkach ziemi, za miastem.
Oczywiście mowy być nie może o odniesieniu do wielkiego głodu 1932-33, kiedy to batiuszka Stalin zagłodził na śmierć do 15 milionów ludzi, swoich współobywateli. Jednak za  wesoło nie było.

Ale chciałam przecież o gotowaniu, a właściwie o tym swoim lenistwie. Więc około ósmej rano, metodą Macieja Kuronia namoczyłam we wrzątku  szklankę białej fasoli. Musi się moczyć co najmniej ze trzy godziny, żeby dała się do miękkości ugotować.
Potem skojarzyłam sobie, że  do  tego barszczu trzeba przecież chleb razowy podać. No to przygotowałam ciasto, żeby wyrastało.
Obrałam marchewkę, parę maleńkich ziemniaczków, czosnek, pomidory, podsmażyłam cebulkę, pokroiłam ze trzy liście kapusty włoskiej, podzieliłam na różyczki kawałek spory kalafiora i brokuła. Wyszorowałam buraki.

W międzyczasie ciasto wyrosło. Przełożyłam je do rzymskiego garnka i znów odstawiłam do wyrośnięcia.
Teraz zaczęłam kompletować przyprawy do tej zupy: kminek, majeranek, bazylię, goździki, kolendrę, pieprz, sól, liście laurowe, ziele angielskie i owoce jałowca. Oraz kostki mięsne, Maggi, ocet balsamiczny,  paprykę słodką, paprykę ostrą i grzybki suszone.

Zrobiło się południe. Więc odlałam wodę z fasoli, zalałam świeżym wrzątkiem, dodałam 2 całe ząbki czosnku, liść laurowy, majeranek i oregano, i  postawiłam garnek na gazie.  
Teraz rozgrzałam piekarnik do 250 stopni, włożyłam chleb oraz buraki zawinięte w folię aluminiową i nastawiłam pieczenie na 1 godzinę. Żeby czasu nie marnować ukręciłam majonez z jednego żółtka z łyżeczką musztardy  i tak gdzieś trzech czwartych szklanki oleju słonecznikowego.  Bo miałam zamiar zrobić jakąś  niewyszukaną jarzynową sałatkę. Wyszedł spory pojemnik.
Doszłam do wniosku, że czas najwyższy ugotować jarzyny do zupy. Jarzyny się gotowały, chleb się pięknie upiekł, a i buraki także były już dobre. Więc je obrałam, starłam na grubszych oczkach, część odłożyłam do barszczu, a   resztę  zostawiłam na sałatkę, z oliwą, cebulą, czosnkiem i przyprawami. Na jutro.
Ponieważ piekarnik był gorący pomyślałam, że wykorzystam go do zrobienia ryżu. Więc wypłukałam spory kubek ziaren, zalałam wrzącą wodą z kostka rosołową, pieprzem, chili i wstawiłam pod przykryciem do pieca. Na 25 minut.
Do ugotowanych jarzyn dodałam buraki, zeszkloną cebulkę, przygotowane przyprawy, dwa kieliszki buraczanego zakwasu, gęstą śmietanę i całą górę siekanego kopru oraz jednego małosolnego ogóreczka.
Wyciągnęłam masło, aby się trochę ogrzało i do smarowania nadawało, pokroiłam świeżutki chleb na grube pajdy i powiedziałam do męża: - Dziś tylko zupa. Nie mogłam się zmobilizować do gotowania.

Była czwarta, za dwadzieścia. Wykończona, postanowiłam w najbliższej przyszłości nie robić żadnego jednogarnkowego obiadu.

A nasze koty były zachwycone; cały dzień mogły wpadać do kuchni. Na większe i mniejsze kąski.

20 lipca 2010

Asteroida B-612


- Narysuj mi baranka, poprosił pilota uśmiechnięty mały człowieczek, uroczy, i w złotych lokach.
- Co takiego? zdziwił się  pechowiec, który swoim małym samolocikiem wylądował przymusowo na środku pustyni, 1000 kilometrów od najbliższej ludzkiej osady. W okolicy nie było żywej duszy, a pilot miał zapas wody tylko na 8 dni. Jeśli w tym czasie nie uda mu się naprawić maszyny, to...

Śliczny chłopczyk okazał się po prostu Małym Księciem. Postacią wielce tajemniczą, i nieziemskiego wręcz rozumu, dobroci oraz  usposobienia. Owszem, nieziemskiego. Przybywał bowiem ze swojej niewielkiej gwiazdy,  która nie cierpiała  na nadmiar  miejsca, dlatego też baranek musiał być całkiem mały. Kiedy wielkość skrzynki, narysowanej przez pilota, w której rzecz jasna znajdował się baranek,  już zadowoliła chłopca, zainteresował się, czy to prawda, że baranki zjadają krzaki? A jeżeli krzaki, to baobaby także?
Bo na asteroidzie B-612, będącej domem Małego Księcia, wyrastały pędy baobabów i on musiał je nieustannie wyrywać, gdyż jak wiadomo, potężne są to drzewa, i mogłyby rozsadzić tę jego planetkę swoimi korzeniami, gdyby dopuścił do tego, aby się rozrosły. Oprócz baobabów rosły jeszcze inne rośliny, na przykład kwiaty, ale one pojawiały się rano wśród traw, a wieczorem już więdły. Mały Książę z tego powodu bywał smutny. A kiedy był w takim nastroju to jedyną jego rozrywką było oglądanie zachodów słońca. Jednego wieczoru obejrzał aż czterdzieści trzy zachody słońca. U niego to było możliwe: po prostu przesuwał krzesełko, na którym siedział o parę metrów i znów mógł podziwiać zachód.
Ale pewnego ranka zaobserwował nowy pęd jakiejś nieznanej mu rośliny.Nawet trochę się zaniepokoił, czy to nie nowy gatunek baobabu. Jednak pęd przestał rosnąć, a za to zaczął formować się pączek. Powoli tworzył płatki, starannie dobierał kolory.

I któregoś dnia, równo ze wschodem słońca pojawiła się ona, róża. Piękna, zachwycająca. Oczarowała Małego Księcia. Była płochliwa, próżna, nawet trochę przewrotna, ale jakże przy tym wzruszająca.  Dręczyła Małego Księcia swoimi pretensjami, małymi przebiegłościami i  drobnymi chimerami, ale jej zapachem przesiąknięta była cała planeta, a jej uroda go zniewalała.

A jednak  Mały Książę, który tak gorąco pokochał ten cudowny kwiat, postanowił go opuścić. Wybrał do tego celu odlot wędrownych ptaków. Na koniec jednak  musiał  swojej planecie zrobić toaletę. A więc przeczyścił dwa czynne wulkany, które nie były zbyt duże, bo sięgały mu zaledwie do kolan, ale za to jakże użyteczne się okazywały do podgrzewania posiłków. Był także jeden wulkan wygasły, i ten także został przeczyszczony, tak na wszelki wypadek. Potem jeszcze Mały Książę wyrwał nowe pędy baobabów i podlał różę. A kiedy już miał ją przykryć kloszem dla osłony od przeciągów, których przecież tak się bała, róża swoją miłość mu wyznała. I to, że była niemądra, zachowując się tak nieładnie wobec niego,  ciągle mając o coś pretensje.
Teraz Mały Książę wiedział już, że powinien był sądzić różę po jej czynach, a nie po słowach. Kwiaty mają w sobie tyle sprzeczności!

Opuszczając swoją asteroidę Mały Książę postanowił w pierwszej kolejności zwiedzić sześć sąsiednich planetek, równie niewielkich jak jego własna, i przy okazji czegoś się nauczyć. Odwiedzał je kolejno, ale w tym miejscu nie będziemy przytaczać nauk jakie z tego wyciągnął. Dość przypomnieć, że geograf, zamieszkujący ostatnią z nich, szczerze mu rekomendował wizytę na Ziemi.  

Kiedy Mały Książę znalazł się na Ziemi, przekonany był, że to pusta, niezaludniona planeta. Wędrując natknął się na żmiję, wygrzewającą się w żółtym piasku, która wyjaśniła mu, że znalazł się w Afryce, na pustyni, dlatego tu nikogo z ludzi nie zastał.
Żmija wypytała Małego Księcia skąd przybył, a on pokazał jej gwiazdę, dokładnie nad nimi, ale bardzo odległą. Potem pytała, po co przybył na Ziemię. A chłopiec odpowiedział, że ma pewne trudności z różą.
Ostatecznie żmija zapewniła Małego Księcia, z którym zdążyła się zaprzyjaźnić, że może mu pomóc, gdyby w przyszłości zatęsknił za swoją gwiazdą, bo ona każdego, kogo dotknie, odsyła tam, skąd przybył.
Pożegnał żmiję i po długiej wędrówce trafił do ogrodu pełnego róż. Przyjrzał się im dokładnie i stwierdził, że są bardzo podobne do jego róży.Kiedy kwiaty potwierdziły, że są różami, Mały Książę poczuł się nieszczęśliwy. Bo przecież jego róża zapewniała go, że jest jedyna na świecie. I zapłakał.

Wtedy pojawił się lis.  Mały Książę poprosił, aby lis się z nim pobawił. Ale lis nie chciał, powiedział, że nie jest oswojony. - Co to znaczy, oswojony, zapytał Mały Książę? - Oswoić to znaczy stworzyć więzy. Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do bardzo wielu innych małych chłopców, wyjaśniał dalej lis. Nie potrzebujesz mnie, bo jestem tylko lisem, podobnym do wielu innych lisów. Ale jeśli mnie oswoisz, to będę dla ciebie jedyny na świecie, tak jak ty będziesz dla mnie jedyny na świecie. I będziemy się nawzajem potrzebować.
Dopiero teraz Mały Książę zaczynał rozumieć, że jest pewna róża, która go oswoiła. On ten kwiat osłaniał, podlewał, przykrywał kloszem. Wysłuchiwał jej przechwałek, i jej skarg. I ... to była jego róża.
Na odchodnym lis zdradził Małemu Księciu pewien sekret: - Dobrze widzi się tylko sercem. To, co najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.Stajesz się na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś. A więc jesteś odpowiedzialny za swoją różę.

Już siedem dni opowiadał Mały Książę swoje przygody pilotowi, którego samolot w dalszym ciągu nie był naprawiony, a kończył się zapas wody.  - Gwiazdy są piękne, ponieważ na jednej z nich istnieje kwiat, którego nie widać. A pustynię upiększa to, że kryje gdzieś w sobie studnię - powiedział jeszcze Mały Książę, i zasnął ze zmęczenia. Wtedy pilot wziął tego  śpiącego królewicza na ręce, i wzruszając się jego wiernością dla róży, wędrował wytrwale, aż o świcie znalazł studnię. Pili z niej wodę, a Mały Książę zauważył, że ludzie w jednym ogrodzie hodują 5 tysięcy róż, i nie znajdują w nich tego, czego szukają. A tymczasem to, czego szukają może być ukryte w jednej róży, albo w jednej kropli wody...

Nazajutrz przypadała rocznica pobytu Małego Księcia na Ziemi.  Tu, przy studni to było dokładnie to miejsce, na które spadł przed rokiem. Umówili się, że pilot odejdzie, aby  naprawiać samolot, ale jutro spotkają się znów przy studni. Tak się stało.
I zanim żmija śmiertelnie ukąsiła Małego Księcia  w nogę, umożliwiając tym samym jego upragniony powrót na swoją gwiazdę, do swojej róży, która przecież tak go potrzebowała, dał pilotowi drogocenny prezent.  - Ile razy nocą popatrzysz w niebo, tyle razy wszystkie gwiazdy będą się do ciebie śmiały, ponieważ ja będę mieszkał na jednej z nich i będę śmiał się do ciebie, mój przyjacielu - powiedział.  - Będziesz zadowolony z tego, że mnie znałeś. Będziesz miał ochotę śmiać się razem ze mną. A pilot smutny był bardzo, bo przecież mocno pokochał Małego Księcia. Ale rozumiał, że tak musi być. Że róża, taka słaba, taka naiwna, ma tylko cztery nic niewarte kolce dla obrony przed całym światem.

I nigdy nie poznalibyśmy tej fascynującej historii, gdyby nie przypadek, który spowodował, że Antoine de Saint - Exupery* musiał wylądować swoim zdefektowanym samolotem w tym miejscu pustyni, w którym spadł z nieba Mały Książę. I skąd na swoją gwiazdę powracał. A że powrócił, to pewne - autor nie znalazł jego pięknego, kruchego ciałka o wschodzie słońca. A nadto bardzo lubił słuchać gwiazd nocą.
---------------------------
*
Antoine de Saint - Exupery “Mały Książę” IW PAX, 1969

29 czerwca 2010

Tort tuńczykowy

Kot, wiadomo, jest po to, aby udowadniać nam na każdym kroku, że jest najważniejszy.
Jest po to, aby nieustannie manifestować  zmienne swoje nastroje.
Jest po to, aby ciągle żądać od nas najwyższej uwagi i skupienia się na JEGO problemach.

Oczywiście my jesteśmy po to, aby zapewnić kotu:

 -  miękkie i pachnące spanko, najlepiej w naszym łóżku tuż po zmianie pościeli, aby było gdzie wskoczyć obłoconymi łapami (- no, posuń się, bo chcę się zdrzemnąć, na dworze paskudnie więc dłużej nie będę biegać),

 -  pyszną miskę pięć razy na dobę, w tym raz koniecznie około drugiej nad ranem, najlepiej z  filetem z indyka albo/i łososia (- co, znowu KiteKat?! A potem jesteś niezadowolona, że zwymiotowałem na kanapę?),

 -  czułości, głaskanka i przytulania, jasne, że   t y l k o   wówczas, gdy nasz podopieczny ma na to ochotę (- możesz ograniczyć przypływ  swoich uczuć? Nie widzisz, że JA teraz śpię/roztrząsam egzystencjalne problemy/jestem zajęty śledzeniem toru lotu muchy!).

Naturalnie lista jest pobieżna, dotykająca nielicznych tylko naszych funkcji, jakie przy swoim kocie spełniamy, czyli funkcji  zaopatrzeniowca, pielęgniarza, odźwiernego, kucharza,  psychoanalityka,   instruktora k-o,  manikiurzysty,  stylisty, służącego. Itp. Itd.

W ramach tych obowiązków z wielką przyjemnością przygotowałam dziś naszym maluchom tort tuńczykowy, z trzema  sardynkami w charakterze świeczek, wykorzystując na ten cel żelazne rezerwy z zapasów trzymanych na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, na przykład gości nie zapowiedzianych.

Nasze maluchy, to znaczy bliźniacy Filipek i Bazylek, urodzili się równo przed trzema laty,  pięknego, jak dzisiejszy, 29 dnia czerwca.  Trudno się z tym pogodzić, ale maluchami od dawna nie są.
Chowają się zdrowo. W ragtajmowych rytmach, można powiedzieć.

Bądź szczęśliwy Filipku!
Bądź szczęśliwy Bazylku
!





19 czerwca 2010

Szklanka piwa, dla urody


Wczoraj okazało się, że zabrakło mi balsamu do włosów. Potem siedziałam, mozolnie je rozczesując, i przy okazji wyrywając całe pęki, i myślałam o tym, że przecież kiedyś majątku się nie wydawało, jak teraz na szampony, balsamy, odżywki, toniki, kremy do twarzy, do ciała, do rąk, do stóp, zmywacze, serum, nawilżacze, lakiery, pianki, żele, maseczki, dezodoranty i temu podobne. Lista jest długa, a producenci i sprzedawcy kosmetyków, mimo światowego kryzysu mają się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Dlaczego?


Nigdy nie zapomnę relacji pewnej mojej znajomej, p.A opowiadającej o innej, wspólnej znajomej, p.B:  Pani B do pani A - pożycz mi 50,-zł bo lodówka pusta, nie mam za co zakupów zrobić. Pani A - proszę bardzo, ja też idę na zakupy, chodźmy razem. Nazajutrz pani A opowiada: Z tych pożyczonych pieniędzy B kupiła za 40,- zł emalię do paznokci i zmywacz, a za 10,-zł trochę smalcu i taniej kiełbasy. Na obiad dla męża :).


Może nie aż do tego stopnia, ale wiele z nas nie jest w stanie odmówić sobie szminki w modnym kolorze, perfum w ulubionym zapachu czy innego kosmetyku, bez którego przecież absolutnie obyć się nie może. Oczywiście konsumpcja, ta zwielokrotniona, jest znakiem czasu. I dobrze. Albo i nie.
Ale dawniej kobiety także o siebie dbały, na miarę ówczesnych możliwości rzecz jasna, i same zajmowały się produkcją środków upiększających. Pamiętam, że jako odżywka do włosów służyła woda z octem, na trądzik zalecane było picie naparu z bratków, a do rozjaśniania piegów używało się plasterków świeżego ogórka.


I dziś także wiele pań i panienek sięga do domowych sposobów, z których kilka przypomnę:
Maseczka ze świeżych drożdży


-dla cery normalnej
2-3 dag drożdży rozpuścić w 2 łyżach mleka,nalożyć na twarz i po 15' spłukać letnią wodą,


- dla cery suchej
2-3 dag drożdży + 2 łyżki oliwy z oliwek, po 15' zmyć letnia wodą,


- dla cery tłustej (leczy trądzik)
2-3 dag drożdży zmieszać na papkę z letnią wodą + ćwierć łyżeczki soku cytrynowego, nałożyć na twarz, spłukać po 15'. Stosować codziennie przez miesiąc.


Cerę trądzikową leczy także pomidor, nakładany w plastrach na twarz.  Albo maseczka z płatków owsianych: do 2 łyżek płatków dodać letnią wodę, aby powstała papka, zostawić do napęcznienia, nakładać na twarz i zmywać wodą po 20'.


Cera zmęczona ożywi się, gdy wspomożemy ją maską z utartego jabłka, z łyżką twarożku i kilkoma kroplami oliwy, albo z ugotowanego ziemniaka wymieszanego z łyżką ciepłego mleka, lub z  dojrzałej brzoskwini, pokrojonej w cienkie plasterki. Po 20' spłukujemy letnią wodą.


Matowym włosom blask przywraca mieszanina z 1/2 l ciepłej wody, soku z 1/2 cytryny i łyżki octu winnego.
Blondynkom dobrze zrobi płukanka z naparu kwiatów rumianku albo z łodyg rabarbaru (gotować pokrojony przez 5', zostawić do ostygnięcia, przecedzić).
Rude włosy dobrze reagują na napar z czarnej herbaty, albo wywar z łupin cebuli.
Brunetki do płukania włosów używają naparu z kory dębu.


Świetne rezultaty dają maseczki przygotowane z piwa albo z piwnych drożdży, które mają właściwości oczyszczające, antybakteryjne, przeciwzmarszczkowe:


- dla cery suchej
miąższ z awokado + łyżeczka miodu + trochę jasnego piwa zmieszać na papkę, nakładać na twarz, po 20-30' zmywać letnią wodą,


- dla cery tłustej, trądzikowej
15 tabletek preparatu Humanit V (z wit.) rozpuścić w małej ilości wody, tę papkę nakładać na twarz i po 20' zmywać letnią wodą. Stosować codziennie, przez miesiąc,


- do cienkich, łamliwych włosów
lekko ubite 1 jajko (albo samo żółtko) + trochę jasnego piwa nałożyć na wilgotne włosy, owinąć folią i ręcznikiem, po 30' spłukać. Tak samo stosuje się piwo rozmieszane z łyżeczką miodu.


Jeśli o piwo chodzi, osobiście preferuję sposób następujący: odkręcam kurek nad wanną, leję płyn do kąpieli, obok stawiam szklankę piwa z dużą pianą i wchodzę do wanny. Po jakiejś godzince resztę z dna szklanki wylewam na umyte włosy. Ale wczoraj nie było u nas piwa.  

7 czerwca 2010

Trzy minuty, niecałe, dla Vivaldiego


Jestem fanką, wielką fanką Antonio Vivaldiego.  I chociaż ta wspaniała muzyka wraz z jego śmiercią została całkowicie zapomniana, to jednak przed kilkudziesięciu laty na nowo ją odkryto i rangę w salach koncertowych przywrócono.




Zrobiłam pierwszy swój filmik, na którym zieleń z naszego ogrodu  stanowi skromne tło dla tych cudownych, barokowych dźwięków.

Orkiestrą Wichita State University dyryguje Robert Turizziani, na skrzypcach gra
John Harrison.
Nagranie z 6 lutego 2000 r.(z Wikipedii, plik: 02 - Vivaldi Spring mvt 2 Largo - John Harrison violin. ogg)




Mam nadzieję, że następne moje filmy na You Tube będą już bardziej poradne niż tu zaprezentowany. Mimo dźwięku pozostawiającego wiele do życzenia zapraszam do posłuchania.

1 czerwca 2010

Pewnego dnia, 1 czerwca



Żadna pompa wysokowydajna nie byłaby już w stanie wypompować wody, jaka upłynęła od czasu, kiedy ostatni raz o moim Dniu Dziecka pamiętano, bo i od dawna już nie ma osób, które mogłyby w tym dniu dać mi upominek, życzenia złożyć, albo chociaż zatelefonować i powiedzieć coś w rodzaju: - Jak się czujesz, córeńko?
Nic to, takie życie. Pokolenia się wymieniają.

Czasy mojego dzieciństwa przypadały na okres powszechnych braków w zaopatrzeniu, siermiężności, burości. Nie było zabawek, ubrań, łakoci. Dzień Dziecka w mojej rodzinie w szczególny sposób celebrowany nie był. Z tym, że Matka zawsze o nim pamiętała. Dostawaliśmy co najmniej jakieś ulubione słodycze, które sama przygotowywała.
W pamięć wrył mi się szczególnie jeden z takich dni. Byłam już młodszą nastolatką. Matka zaprowadziła mnie do księgarni. W wielkim ścisku dopchałyśmy się nareszcie do lady i tam oglądałyśmy grę p. t. Wiem wszystko. Było to kartonowe pudło, zawierające ileś tam plansz podzielonych tematycznie, np. najdłuższe rzeki, najwyższe góry, największe budynki, itd. Każda z plansz miała dwie części - pytania i odpowiedzi - a prawidłowość odpowiedzi potwierdzała zapalająca się lampka, podłączona przewodami do płaskiej bateryjki. Ta 'maszyneria' ukryta była pod spodem pudełka.
Oczywiście oczy mi się zapaliły do takiej zabawki. Ale gra była droga. Jak wszystko wtedy. A może raczej jak wszyscy wtedy biedę, większą czy mniejszą, ale jednak, klepaliśmy. Matka zapytała: - Bardzo chcesz to mieć? A ja skwapliwie kiwałam głową.
I potem wracałyśmy do domu rozgadane, ja trochę szczęśliwa, a trochę nieszczęśliwa, bo wiedziałam, że nie powinnam była o ten prezent prosić.
Szybko wraz z młodszą siostrą na pamięć nauczyłyśmy się odpowiedzi na wszystkie pytania, i chętnie popisywałyśmy się tą wiedzą przy każdej okazji.

Po latach w domu rodzinnym, w jakiejś szafie odkryłam jeszcze część tych plansz, z pozaginanymi rogami, wysmotruchane i zapełnione dziecinnymi zapiskami. Wtedy pomyślałam, że to były dobre czasy. A my dzieci, mało, prawie nic nie mieliśmy, ale byliśmy kochani, i to w zupełności nam wystarczało.

Dzieciństwo moje było w sumie szczęśliwe dosyć, choć i wstrząsów potężnych nie pozbawione. Kiedy dziś do niego pamięcią wracam, żałuję, że tak szybko minęło, że dłużej nie trwało. Ale może niepotrzebnie żałuję, wszak na starość człowiek też przecież dziecinnieje. Tyle tylko, że skala przeżyć i uczuć jakby już nie ta sama.

25 maja 2010

Lepsze stany świadomości

Kiedy dopada nas stan niemocy i bezradności, bo życie, okoliczności, wydarzenia, w najwyższym stopniu są niesprzyjające, można próbować schronić się do własnego środka i rozpocząć medytowanie.

Medytacja – dobra rzecz. Medytować można według różnych szkół czy wzorców. Zwykle kojarzymy ją z dalekowschodnimi religiami czy systemami filozoficznymi.

Ale nie tak dawno przeczytałam, w Sieci zresztą, dwie bardzo, moim zdaniem ciekawe pozycje*, autorstwa Jose Silvy, amerykańskiego odkrywcy oryginalnego sposobu osiągania stanu medytacji dynamicznej.

Otóż stan ten pozwala naszemu umysłowi na niemal nieograniczone sterowanie naszym życiem, zdrowiem, samopoczuciem, ba, pozwala nawet programować nasze sny.

Zapaliłam się do pomysłu wyćwiczenia się w takiej medytacji, tym bardziej, że pomagać można nie tylko sobie, ale i innym osobom, na przykład w ich problemach zdrowotnych, nawet na odległość.

Co zrobić, aby osiągać tak pożądaną przecież przez każdego równowagę wewnętrzną? Najprościej jest zapisać się na kurs Samokontroli umysłu. Jeśli nie jest to możliwe, można podjąć samodzielne ćwiczenia.

Polegają one na umiejętności wprowadzania się w stan alfa (albo theta, ale to już wyższa szkoła jazdy), charakteryzujący się niską częstotliwością fal mózgowych (między 7 – 14 Hz). Nasz zwykły stan czuwania i działania to stan beta, z częstotliwością fal od 14 Hz wzwyż.

Stan alfa, utożsamiany fizycznie z fazą zasypiania albo rozbudzania, pozwala na silny kontakt z własnym wnętrzem, eliminowanie zmartwień, łatwiejsze rozwiązywanie problemów życiowych, rugowanie złych uczuć i niedobrych myśli.
Ale głównie umożliwia on uruchamianie własnego „ekranu wyobraźni”, na którym możemy projektować pożądane w naszym życiu wydarzenia. I po pewnym czasie dochodzimy do tego, że te projekcje stają się realne w niewiarygodnie dużym procencie przypadków.

Ćwiczenia są bardzo proste, jednak wymagają systematyczności i pewnej dyscypliny: przez 10 dni , co rano, z zamkniętymi oczami, wygodnie usadowieni, najlepiej jeszcze leżąc w łóżku, po prostu liczymy wspak. Bardzo powoli, z częstotliwością co 2 sekundy. Staramy się całkowicie koncentrować na tym liczeniu, odsuwając na bok wszystkie inne myśli. Najpierw od 100 do 1. Przez kolejne 10 dni od 50 do 1. Następnie od 25 do 1. Potem przez 10 dni odliczamy do 10 do 1. A ostatnie 10 dni to liczenie od 5 do 1.

Każdą taką medytację kończymy odliczaniem od 1 do 5: raz, dwa, trzy, kiedy powiem pięć, otworzę oczy, będę całkiem przebudzona, poczuję się świetnie, dużo lepiej, niż poprzednio, cztery, pięć.

Teraz już potrafimy „na zawołanie” osiągać stan alfa, potrzebny do głębokiego sterowania własnym umysłem, panowania nad swoją podświadomością i nadświadomością.

Równolegle uczymy się wywoływania na naszym ekranie wyobraźni zamierzonych skutków: wyobrażamy sobie ekran, jak w kinie, i na nim umieszczamy przedmioty, osoby i zdarzenia. Najpierw rzeczy proste, np. owoc, jabłko czy pomarańczę, w kolorach, w 3D, z wyraźnym każdym, najdrobniejszym szczegółem. Stopniowo wprowadzamy na ekran ludzi i scenariusze. Oczywiście takie, których oczekujemy, i chcemy aby się w najbliższej przyszłości wydarzyły.

Można to łatwiej wytłumaczyć na przykładzie osoby zamierzającej stracić zbędne kilogramy.
Najpierw formułujemy pragnienie: chcę schudnąć 10 kilogramów. Odszukujemy swoje fotografie sprzed tych 10 kilo. Zachwycamy się, jak fajnie wyglądałyśmy. Następnie budzimy w sobie wiarę, że z łatwością możemy to osiągnąć. Na ekranie umieszczamy swój obraz w obecnym stanie. Przesuwamy go łagodnie w prawo, a z lewej wprowadzamy sobie taką, jaką chciałybyśmy być. Kontemplujemy tę postać , wyobrażamy sobie jak śliczne będziemy, jak cudownie będą nam smakowały te sałaty i marchewki, które będą odtąd podstawą naszego menu.

I pozostaje nam już tylko oczekiwanie na rezultaty.

Oczyma wyobraźni widzimy zachwycone spojrzenia bliskich i znajomych, cieszymy się swoją przyszłą, świetną sylwetką, gładką skórą bez jednej fałdki, widzimy siebie w bikini na plaży, i tak dalej.

Ćwiczymy ten obraz codziennie, co najmniej dwukrotnie, a najlepiej wielokrotnie. Nie mamy wtedy czasu na zaglądanie do lodówki czy próbowanie nowego przepisu.

Bardzo zachęcająco, wręcz rewelacyjnie wygląda też możliwość nabycia umiejętności samouzdrawiania, poczynając od błahych przypadków skaleczenia i natychmiastowego zatrzymania krwawienia oraz usunięcia bólu, do samoleczenia poważnych schorzeń, nawet chronicznych.

Oczywiście o ile nie wytrwamy w systematycznym kształceniu umiejętności własnego umysłu według tej metody to i tak skorzystamy wiele na samym procesie medytacji. Ona nas odpręża. Uspakaja. Wycisza. Pozwala zobaczyć sprawy i rzeczy we właściwych proporcjach. A to już jest wartość w dzisiejszym zwariowanym świecie.

Wiara Jose Silvy w moc ludzkiego umysłu to też przekonanie, że możemy się z własną świadomością kontaktować za pomocą słów. Cóż więc nam szkodzi powtarzać sobie przy każdej możliwej okazji, i bez okazji:

               Moje ciało i umysł są zawsze w doskonałym zdrowiu.

Przecież to nic trudnego, aby w to zdanie uwierzyć. A myśli stale powtarzane stają się podobno faktami.

*


W każdym razie polecam te lektury, bo sama bardzo wierzę w ogromne możliwości naszego umysłu, których nadal nie potrafimy należycie wykorzystywać.No, chyba że jesteśmy geniuszami.

8 maja 2010

Dwa pęczki mniszka poproszę!



Jasne, że na żadnym straganie, ani nawet w sklepie ze zdrową żywnością nie sprzedadzą nam mniszka w pęczki powiązanego, żołędzi w kilogramowych torebkach czy łopianu na sztuki.

Ale przecież od stuleci, a raczej od tysiącleci ludzie zbierali i zajadali się roślinami, które my, współcześni, na ogół uważamy za niejadalne. Że jednak niezupełnie tak jest przekonać się możemy czytając przepisy na potrawy z „chwastów”. Ostatnio do użycia mlecza naszego poczciwego, czyli poprawnie mniszka lekarskiego, namawiała Alexa, dzieląc się swoim sposobem na przygotowanie wielce smacznego i leczniczego miodu z tych ślicznych roślinek.

A tu kilka innych zastosowań, nie na słodko. Znana jest szeroko sałatka, jaką chętnie Francuzi na swoich stołach witają, dlatego nazwę ‘francuskiej’ ma w tytule:

Trzeba wziąć:
-3 garście młodych listków  mniszka (to znaczy zanim on jeszcze stanie się dmuchawcem)
-kilka plastrów wędzonego boczku
-3 łyżki oliwy
-½  łyżeczki octu balsamicznego lub 1 łyżkę czerwonego octu winnego
-3 ząbki czosnku
-sól, pieprz
-i szczypiorek

Boczek pokroić w kostkę, podsmażyć na patelni.
Do salaterki włożyć listki, większe porwane na kawałki. Dodać podsmażony boczek, zalać  sosem  z oliwy, octu i posiekanego albo utartego czosnku. Dodać sól, pieprz , szczypiorek.

Sałatkę można wzbogacać dodając jajko na twardo, świeżego ogórka, czy pomidora pokrojonego w półplastry.  Lub rzodkiewki. Albo grzanki zrumienione w piekarniku, natarte  ząbkiem czosnku i pokrojone w kostki.

Robi się też sałatkę z mniszka z dodatkami takimi jak koreczki anchois, cebula, musztarda, ser feta, albo zwykły twarogowy, dobrze przyprawiony.

Podaje  się  też listki krótko obsmażone na oliwie, wymieszane następnie ze świeżym ogórkiem, siekanym drobno czosnkiem,  polane śmietaną  (albo śmietanką) ze szczypiorkiem.

Można także mieszać  listki mlecza z innymi chwastami, np. listkami pokrzywy, ziołami świeżymi, np. bazylią,  oraz z innymi rodzajami sałat i podawać tak, jak zwykle podaje się sałatę, to znaczy w sosie winegret albo śmietanowym.

Do spróbowania jest także przepis na listki mlecza z ananasem:

-3-4 garście listków mniszka
-½ puszki (albo więcej :) ananasów w krążkach, z zalewą
-3 łyżki oliwy
-3 ząbki czosnku
-1 łyżeczka octu balsamicznego albo 1 łyżka octu, albo sok z cytryny
-sól, pieprz

Zalewę z ananasów łączymy z octem, oliwą, zmiażdżonym czosnkiem, solą, pieprzem (jeśli za słodka dolewamy łyżkę wody) i tym sosem zalewamy liście mlecza. Dodajemy pokrojone na cząstki krążki ananasa.

Zamiast ananasa możemy dodać cząstki mandarynek, albo pomarańczy.

Właściwie jedynym warunkiem udanej sałatki, czy raczej surówki, są listki – muszą być młode, zbierane najlepiej przed kwitnieniem mniszka. Stare liście są gorzkie. Goryczki ewentualnie można się pozbyć  mocząc listki  w słonej wodzie (roztwór 1 łyżka soli na 1 litr wody ) przez pół godziny.
Jeżeli zbieramy mlecze  we własnym lub zaprzyjaźnionym ogrodzie możemy liście odbarwić  (i pozbawić goryczki),  przykrywając rosnącą roślinę  np. odwróconą doniczką czy innym naczyniem.

Mniszek, obok pokrzywy i babki lancetowatej, uważany jest za najwartościowszy z dziko rosnących, jest  źródłem witaminy B i C, prowitaminy A,  także pierwiastków cennych dla zdrowia, jak potas, miedź, żelazo, wapń.

Według dr Łukasza Łuczaja, botanika i survivalowca, jadalnych chwastów mamy w Polsce około 200! Polecam jego stronę, bardzo zajmująca i pouczająca.

Kto może podzielić się swoimi przepisami na inne  chwasty jadalne? Jeszcze mamy w Polsce trochę miejsc czystych, dziewiczych, nie skażonych tak zwaną cywilizacją. Warto zabrać z nich parę badylków do naszej kuchni. Wszak jesteśmy tym, co jemy.

7 maja 2010

Zdjęcie numer 10

Tygrysek deZeal, a raczej Tygryska, i w dodatku Bliźniaczka z Moorland Home, wyraziła życzenie obejrzenia mojego dziesiątego zdjęcia. A to, jak może wiecie, w związku z wymyśleniem zabawy fotograficznej.


No więc, choć głupio się przyznać, że po zrobieniu ponad 11 tysięcy fotografii, w dalszym ciągu ta technika jako magia czarna mi się jawi, to jednak pstrykam i pstrykam, aby dla pamięci, już  nie tej co drzewiej, obrazki sobie pozostawiać.


Choć siebie od dawna nie zdejmuję (bo po co stresować się dodatkowo – mało to w życiu zmartwień?), to chętnie przecież uwieczniam chwile, głównie te z naszymi zwierzętami w roli głównej.
Cyfrowy aparacik, taki zwykły kompakt, dla niewtajemniczonych, co to wszystko sam zrobi, jak go w pozycji 'auto' ustawić (to lubię), kupiłam razem z laptopem wiosną, cztery lata temu, i tak się od tego czasu bawię w fotografowanie.
Uprzednio mieliśmy, lat kilkadziesiąt pewnie, aparat Zorki 4. Nie, nie na kartę pamięci. Na filmy, takie na rolce. Wywoływało się je samodzielnie, w zaimprowizowanej ciemni, albo w zakładzie fotograficznym, gdzie również można było zamówić odbitki.  Tej metody  kompletnie nie potrafiłam opanować.



Oczywiście porządku za wielkiego to ja w swoim fotograficznym zbiorze nie mam, w dodatku zdjęcia są w Microsoft Office, Picasie i PhotoScape, ale ich obróbka absolutnie nie jest moją mocną stroną.
Grzebanie w tych archiwach okazało się jednak być wcale przyjemne. I tak znalazłam dwa zdjęcia numer dziesięć.


Oto fragment wejścia do naszej chałupiny, do której wprowadziliśmy się latem 1997 . Mieszkając w niej przeżyliśmy kapitalny remont, trwający naprawdę długo.  Ten tylko wie co to znaczy, kto na własnej doświadczył skórze.
Mieliśmy w planach, aby zostać tu rok, no, może dwa. Jak widać jednak, właśnie mija tych lat trzynaście. Jak to mówią – człowiek strzela,  Pan Bóg kule nosi.



Ale marzenia nadal mamy: takie o wsi spokojnej, wsi wesołej, sielskiej i anielskiej.



I drugie zdjęcie. Z tego blogu,  numer dziesiąty. Przedstawia naszą kochaną kociczkę Lolisię, świeżo wówczas odzyskaną po miesięcznej prawie nieobecności w domu, kiedy to już zaczęliśmy godzić się powoli z myślą, że ją utraciliśmy. Ta historia jest  tutaj opisana.





Mimo, że fotografowanie nie jest moją pasją, to jednak bardzo lubię oglądać zdjęcia tak pięknie robione przez naprawdę wiele, wiele osób. Zachwycam się ujęciami, tematami, myślami przewodnimi, aranżacjami i wszelkimi innymi elementami, składającymi się na zdjęcie doskonałe.
                                                              

                                                                    





Zapraszam do zabawy i namawiam do pokazania na swoich blogach dziesiątego zdjęcia z Waszego komputera  i/lub blogu:


- Błękitną- Polę Karską z Między Warszawy a Nieba


- Donatę z Donaty Świata


- Jolantę z Fotografii z Bliska i z Daleka


- Alexę z Home is my Life


- Asię i Wojtka z Siedliska pod Lipami


- Asię ze Starej Stajni


Demonstrujcie fotografie, będziemy podziwiać. I komentować.

4 maja 2010

Rudolf smutny bardzo


Nasz Rudolf, zwany Rudym po prostu,  jest osowiały taki. Nikogo nie zaczepia, aby troszkę, tak dla żartów, się posiłować, choć dotychczas z lubością to robił. Żadnej kociczki naszej nie poklepuje, a dotąd żadnej przecież nie przepuścił.

Samotny bardzo jest mimo obecności gromadki kotów. Bo Rudy w zasadzie tylko ze Szkaradziejem się kumplował. I trwała ta kocia przyjaźń od 10 lat, czyli od czasu, kiedy Rudolfowi, nieszczęśnikowi mieszkającemu w kompostowniku na sąsiadującej z naszym ogródkiem działce, wedrzeć się do naszego domu udało.

Zaczęło się oczywiście od wojny; Rudy bił Szkaradzieja, przeganiał kociczkę Małpiatkę, która wtedy właśnie do nas przystała, warował przed naszym gankiem, aby zagrodzić im dostęp do domu.
- Kot to kot, umyślił sobie biedak, - i doszedł do wniosku, że jeśli nie wpuści na ganek Szkaradzieja to ludzie zaproszą do domu jego, Rudego. A on rozpaczliwie domu potrzebował, taki zapchlony, zarobaczony, zakażony grzybicą, i na dobitkę z zaawansowaną astmą.


Kiedy już Rudy w domu się znalazł, ale jeszcze nie przekonany o pewności miejsca, momentalnie podporządkował sobie Szkaradziejka, który z obawy przed agresją tego silnego kocura, przyjął z filozoficznym spokojem rolę podwładnego i zaczepki z Rudym nigdy nie szukał.
Była to taktyka bardzo słuszna, bo jak się niebawem okazało, Rudy ze Szkaradziejem szybko stali się nierozłączni. I chociaż Rudolf lubił bardzo popisywać się swoją władzą, flegmatyczny i refleksyjnie do życia nastawiony Szkaradziej korzystał z ochrony, jaką Rudy zapewniał zawsze w obliczu niebezpieczeństw grożących ze strony obcych kocurów, których sporo się u nas pojawiało.

Oba koty razem wyprawiały się na bliższe i dalsze włóczęgi, oba w tym samym czasie były wysterylizowane, chociaż to Rudy jeszcze długo po kastracji wykazywał bardzo aktywne zainteresowanie kocimi pięknościami.


W miarę upływu lat przyjaźń Rudolfa i Szkaradzieja do tego stopnia okrzepła, że wszystko robili wspólnie, a jeden od drugiego „małpował” zachowania. Na przykład: Szkaradziej jadał dwa-trzy razy dziennie, ale ponieważ Rudy, który przeszedł w swoim życiu etap głodu i starsznie się bał, że jedzenia może zabraknąć, wpadał do kuchni co kilkanaście minut, zjadał trzy chrupki i wybiegał, Szkaradziej po pewnym czasie zaczął robić to samo. Teraz oba koty przez cały dzień, ustawicznie coś podgryzały, chrupały, próbowały.

Rudy, mimo że z czasem odzyskał gęste, puszyste futro, jest strasznym zmarzlakiem i bez ustanku szuka miejsca jak najcieplejszego. Jego tragiczne przeżycia z czasu gdy był kotem bezdomnym nauczyły go, że „lepiej dmuchać niż chuchać”, a więc garnie się do słońca, do kominka, do gorącego kaloryfera. Szkaradziej miał odwrotnie – lubił pasjami przesiadywać na dworze, nawet w siarczysty mróz czy niepogodę. Trudno go było sprowadzić do domu. I co się stało? Kiedy oba koty już tak naprawdę się skumplowały, to okazało się, że ten wyjątkowo ciepłolubny Rudy razem ze Szkaradziejem na progu, w paskudny ziąb przesiaduje i wołany do domu nie wejdzie, jeśli Szkaradziej pierwszy tego nie zrobi.
Szkaradziej przepadał za rybami, których Rudy nie tolerował. Po jakimś czasie okazało się, że Rudy także jest fanem ryb, choć początkowo po ich zjedzeniu wymiotował.

Przykładów tego dziwnego, ale jakże ładnego kociego przywiązania jest dużo, lecz o nich będziemy sobie z Rudolfem do uszka szeptać i wspomnienia piękne snuć; wszak Rudy, młodszy zapewne od Szkaradzia o dwa-trzy nawet lata, nie zamierza chyba jeszcze nas osierocać.

Więc czy dziwić się można, że Rudolf na progu samotny siedzi,  i smutny taki? Stracił przecież przyjaciela, a to wielka trauma, wielka.