30 czerwca 2008

Bliźniacy w muszkach







Strasznie się spieszyłam, żeby zdążyć z szyciem kołderek dla kotów przed urodzinami Bazyla i Filipka.Materiał dostałam od naszych (i naszych kotów) przyjaciół z Nadrenii, którzy sprawili znów niespodziankę,przysyłając to, co kociska lubią najbardziej, czyli ekstra jedzonko.

Zdążyłam z tą robotą dosłownie na ostatnią sekundę, no bo jeszcze należało uszyć odpowiednie poszewki. Ale te zrobiłam tylko dwie, dla bliźniaków. Reszta musi poczekać. Trzeba przyznać, że takich kołderek, jak te kocie, to my nie mamy. Nasze jakby gorsze są. Teraz jesienne i wiosenne chłody całkiem dla tej kociej bandy niestraszne będą. Nawet, jak będzie się oszczędzać na ogrzewaniu.

Już dość dawno nosiłam się z zamiarem radykalnej zmiany legowisk, to znaczy likwidacji tych kocyków, piernacików, ręczników, rozwłóczonych po całym domu, tych swetrów, pożyczonych rzekomo tylko na jedną noc największym zmarzlakom. Zawsze rano okazywało się, że swetra nie ma co odbierać, bo nikt nie jest w stanie go „odkudlić”. Cieniuteńka, niczym z kokonu jedwabnika, sierść kota tak się wbija we wszelkie dzianiny, że nie ma co marzyć o ich odczyszczeniu. Więc zostaje do kociego użytku. A kończy się tak, że my pozbawieni jesteśmy ciepłych rzeczy.

Teraz powiedziałam –basta. Koniec tego mieszkania, jak w cygańskim wozie. Twardo postanowiłam ukrócić ten bałagan; spanie tylko w koszach, wszyscy mają jednakowe bety, wara od naszych łóżek, dosyć tego brudzenia, błocenia, przynoszenia z dworu wszelkiego paskudztwa.

Kiedy już kołderki z poszewkami dla bliźniaków były gotowe, nagle przypomniałam sobie, że koty przecież na jutro muszek nie mają, więc mimo, że było około wpół do pierwszej, zabrałam się do szycia. Znalazłam kawałek mięciutkiego, czerwonego szalika i raz dwa zrobiłam im te muszki, aby od samego rana, w pierwszą rocznicę swoich urodzin, mogli się obaj wytwornie prezentować.

Bazyl, jak zwykle stateczny, cały śliczny, taki czarno-biały, tę swoją czerwoną muszkę obnosił z godnością przez cały dzień, ani razu nie starał się jej ściągnąć, nie zgubił jej nawet podczas wyprawy łowieckiej do sąsiednich ogrodów, gdzie z pasją poluje na ważki. Albo na żaby.
Nawet późnym wieczorem, zmęczony jak co dzień własną aktywnością, zasnął w tej muszce.

Filipek natomiast zachowywał się po wariacku, muszkę natychmiast ściągnął i cały dzień szalał, urządzał sobie jakieś gonitwy, podchody i udawał, że na coś poluje. Ale bez przerwy był w ogródku, co najwyżej wychodził przez sztachety i siadał na chodniku przed płotem, jednak w każdej chwili gotów do odwrotu. Byłam z tego zachowania bardzo zadowolona, bo Filipka, tego włóczykija, przed kilkoma dniami pogryzł zwierz jakiś, większy od niego. Może nie tyle pogryzł, co złapał za gardło zębami, zostawiając na szyjce trzy rany, na szczęście niezbyt głębokie. Więc po tym zdarzeniu, przerażony Filipek siedział najchętniej w domu, albo na ganku, zawsze koło nas, a przynajmniej w towarzystwie Rudolfa, kocura dużego, który w kaszę dmuchać sobie nie pozwoli nikomu. Przy Rudym Filip czuje się dość bezpiecznie. A my przykazujemy Rudemu: - Rudolf, pilnuj Filipa, on jeszcze mały jest, i głuptas zwykły.
Ta odmiana w zachowaniu Filipka świadczyła, że stres już minął i kot powrócił do równowagi. A było po czym: kastracja, lania jakie dostawał co dzień od Kaczora, tego obcego kociego chuligana, wreszcie to ostatnie zdarzenie, które łatwo mógł przypłacić życiem.

W nocy żadna z tak pracowicie przeze mnie uszytych kocich kołder nie znalazła się w użyciu. Bliźniaki spały na górze, w przedpokoju, na kocykach ułożonych wprost na podłodze, Rudy ulokował się na komodzie, Szkaradziej wywalał się na „gołym” dywanie, Lolita wpakowała mi się do łóżka, Duniaszka od kilku dni sypia na biurku, na drukarce. Mama bliźniaków Fela-Bella już piątą noc z rzędu przesypia w ogrodzie, na stole. Gdzie nocował Leon? Nie wiadomo. On się u nas tylko stołuje.

27 czerwca 2008

Shemarin z Tuły

samowar carski Shemarin
Trudno mi precyzyjnie ustalić skąd właściwie wzięło się nasze zamiłowanie do rzeczy starych, przedmiotów posiadających historię, niesztampowych.

W każdym razie kiedy zaczęliśmy urządzać nasz dom, a było to w okresie kiedy królowała tzw. meblościanka, kupiliśmy sobie serwantkę, oszkloną kryształowym szlifowanym szkłem, pochodzącą z początku XX w. i zaczęliśmy zbierać przeróżne starocie. Były to przedmioty, najczęściej użytkowe, mniej lub bardziej antyczne, ale zawsze takie, które nie pochodziły z fabryk PRL. Wśród nich znalazły się także samowary.

Elektryczne, radzieckie, z końca lat pięćdziesiątych, służyły nam jako czajniki do gotowania wody, a te starsze i całkiem stare, na węgiel drzewny, były po prostu obiektami dekoracyjnymi. Pierwszy samowar, jaki znalazł się w naszym posiadaniu został przywieziony ze wschodniej Ukrainy, z domu, w którym stał jeszcze na długo przed rewolucją. Oczywiście nie był od dziesięcioleci używany, a jego stan był dość opłakany.
Mimo, że mój mąż nie miał żadnej wiedzy konserwatorskiej zabrał się do renowacji, której efektem po miesiącach pracy, był egzemplarz wielce udany, stojący do dziś w salonie.

Kiedy nasz zbiór samowarów osiągnął liczbę dziesięciu a metraż mieszkania stale był ten sam, narzuciliśmy sobie zasadę, całkiem nie do przyjęcia dla prawdziwych kolekcjonerów, a polegającą na ograniczeniu zbioru. Po prostu wydawało nam się całkowicie nieracjonalne zbieranie na przykład 50 samowarów, 100 moździerzy czy 200 młynków, których nie ma gdzie ustawić, jak pokazać, a po domu nie można się poruszać, bo wszędzie są eksponaty. Tym bardziej, że chcieliśmy, aby gromadzone rzeczy, oprócz urody były sprawne i gotowe do użycia w każdej chwili.

Na razie zasada ta nie dotyczyła książek, które kupowaliśmy stale, ale po latach, kiedy tomów nie było już gdzie upychać, zaprzestaliśmy również i ich zbierania. Teraz zresztą tej akurat decyzji żałujemy trochę.

Ostatnim w naszej kolekcji samowarów, był egzemplarz bardzo duży i ciężki, cały w jakiś dziwacznych dekoracjach, i na dodatek pokryty okropną srebrną farbą. Mąż był dumny z tego nabytku. Ja natomiast byłam zawiedziona, okropnie wybrzydzałam i w końcu tak zniechęciłam męża, że wyniósł go do piwnicy i przestał się nim interesować.

Na przestrzeni lat niektóre samowary wywędrowały z naszego domu i w sumie zostały tylko cztery. Teraz, z okazji różnych porządków przypomnieliśmy sobie o tym stojącym w piwnicy. A tam wilgoć, a zwłaszcza koty, doprowadziły jego wygląd do zupełnej katastrofy.
Tym razem jednak mąż postanowił mi udowodnić, że miał rację, twierdząc, że samowar pamięta czasy starego, dobrego Imperium, z okresu mniej więcej Aleksandra II.

Po jakimś tygodniu czyszczenia samowara i uwalnianiu go od tej koszmarnej srebrzanki, zaczął się wyłaniać obraz przedmiotu naprawdę pięknego, bogato dekorowanego, całego w puklach, koronkach i ażurach. A po trzech tygodniach codziennej przy nim pracy okazało się, że to egzemplarz wyjątkowej urody, w dodatku całkowicie sprawny technicznie. Ustaliliśmy również, że to oryginalny tulski Shemarin, pochodzący z połowy XIX wieku.

Mąż był nad wyraz zadowolony, a ja, cóż, musiałam zgodzić się, że jest to nasz najładniejszy samowar. Aczkolwiek zrobiłam to z niechęcią, no, bo która żona pali się do tego, aby z entuzjazmem przyznawać rację swojemu ślubnemu.

20 czerwca 2008

Dobry poranek




Filip na moreli



W środę Filipek i ja wybraliśmy się do weterynarza. To znaczy Filip nie bardzo wiedział dokąd jedziemy, a gdyby miał wybór, to nigdy by się na ten wyjazd nie zgodził. Dlaczego?No, bo odtąd miał już na zawsze utracić wszelkie zainteresowanie tymi pięknotkami z wielkimi oczami, czyli wszelkiej maści kociczkami.

Kot do jazdy autem nieprzyzwyczajony, zachowywał się beznadziejnie, głośno bardzo protestował i koniecznie chciał wyważyć drzwiczki od podróżnego kosza, aby się z niego wydostać. Poza tym musiał chyba coś przeczuwać, bo nerwowy był okropnie. Ja także.

Zabieg jest podobno banalny, ale Filip, mimo, że odzyskał już siły po swoim kwietniowym, dwutygodniowym zniknięciu z domu, malutki przecież jest i chudziutki, więc martwiłam się, jak będzie się wybudzał z narkozy.
Nasz doktor, do którego mam zresztą pełne zaufanie, nie przewidywał żadnych komplikacji,uznając Filipa za całkowicie zdrowego, mimo tej jego nikłej postury. Ja jednak byłam cały czas w pogotowiu, by znów wieźć kota do lecznicy, gdyby okazało się, że śpi zbyt długo.

Nieprzytomne zwierzątko, z półotwartym pyszczkiem i niedomkniętym jednym oczkiem,leżące całkowicie nieruchomo, przez godzinę, i kolejną godzinę, w ogóle nie zmieniające pozycji, to jest widok naprawdę szarpiący nerwy. Bez przerwy go obserwowałam i co rusz przykładałam ucho i rękę do serca i brzuszka, sprawdzając, czy oddycha, czy żyje.
Kiedy się nareszcie obudził, dość długo przewracał się, obijał o przedmioty, łapy mu się na boki rozjeżdżały, nie mógł złapać równowagi.
Potem znów zapadł w drzemkę, ale ta związana już była nie tyle z narkozą, co z pogodą.

Wszystkie koty wynalazły sobie jakieś dziwaczne miejsca i kimały. Bazyl nawet przez dwie godziny, a potem przez godzinę ziewał tak, że niemal widać było co zjadł na obiadek.
Filip nie chciał jeść, ani pić. Za to koniecznie chciał wyjść na dwór. Myślał chyba nieboraczek, że wychodząc z domu ucieknie od tego stanu, którego nie zna, i który mu dokucza. Oczywiście mowy być o tym nie mogło. Postanowiłam zatrzymać go w domu przez dwa dni co najmniej.
Musi dojść do siebie po takim przeżyciu. Mam też nadzieję, że kastracja przyniesie mu zamierzoną korzyść, wzmocni się, i jak pozostałe kocury, będzie się teraz trzymać domu.

W nocy, o dziwo, Filip spał bardzo spokojnie i obudził się dopiero o siódmej rano. Było to o tyle zaskakujące, że zwykle Filipek przez sen wzdycha, jęczy, popłakuje nawet, no i budzi się około czwartej, wpół do piątej.
Był rześki, pogodny i bardzo głodny. Po śniadaniu zdecydowałam się wypuścić go do ogródka.
Tak więc okazało się, że zniósł tę sytuację najlepiej ze wszystkich operowanych zwierząt, i błyskawicznie się z nią oswoił. Apetyt ma do tego szalony, je najwięcej i najczęściej wpada do kuchni, aby zbadać, co jeszcze dałoby się skonsumować.

Dziś przed południem wśród kotów wielkie było poruszenie; znów do ogrodu wpadł ten jasnopopielaty kocur, w futrze wyglądającym jakby go mole mocno nadwyrężyły, podobny trochę do kaczora i tak przez nas przezwany. Więc ten Kaczor bezczelnie goni nasze koty z ich własnego terytorium, a szczególnie uwziął się na Filipka, dopada go i tłucze, a Filip z krzykiem salwuje się ucieczką na sąsiednią działkę, albo na morelę.

Mój mąż najpierw twierdził, że nie będzie się wtrącał w kocie sprawy, ale ponieważ Kaczor dosłownie prześladuje tego naszego malucha, mąż jednak postanowił interweniować, to znaczy straszy go i przepędza. Oczywiście Kaczor niewiele sobie z tego robi. Zdąży wpaść, wydrzeć trochę futra z brzucha Szkaradzieja, zdzielić Filipa, zagonić go na drzewo, i zwiać.

Dzisiaj jednak krzykom Filipka wtórowały jeszcze inne wrzaski, które nas lekko przeraziły i wygoniły na ganek. I co się okazało? To na Filipka tak okropnie wrzeszczały i skrzeczały kosy. I teraz to one starały się na odmianę zgonić go z drzewa, na które schronił się przed Kaczorem. Robiły przy tym taki harmider, że nawet pumę by z tej moreli przegoniły.
Filip przezornie skrył się pod ławką, a kosy jeszcze długo głośno się oburzały, chodziły po trawie pod drzewem, wcale nie bojąc się pozostałych kotów, bacznie obserwujących całe to zajście.
Kosy mają młode, więc odważne są, do bohaterstwa.

Śmialiśmy się serdecznie. To był dobry poranek. Dla wszystkich, nawet dla przestraszonego nie na żarty Filipka. Teraz słusznie mu się należało drugie śniadanko, na które przystał z entuzjazmem.

12 czerwca 2008

Serek mascarpone


Lubię czytać przepisy kulinarne, kulinarne reportaże czy eseje, a nawet, przyznać muszę,że wolę to od samego gotowania. Co prawda receptur trzymam się kurczowo tylko w przypadku niektórych słodkich wypieków, na przykład naszego ulubionego tortu makowego według przepisu p. Arturowej Rubinsteinowej.

Jednak odkąd mam Internet, z jego tysiącami, milionami przepisów, zaczynam się trochę w tym gąszczu gubić. No, bo który przepis przedkładać nad inne, którego kucharza wyróżnić, a którego pominąć, czy danie ugotowane przez „cywilnego” pasjonata kulinarnego będzie lepsze czy gorsze od tego, które zaserwuje profesjonalista?
I w ogóle co to znaczy profesjonalista? Przecież mistrzem patelni jest każdy z nas, kto obmyśla codzienne menu, gotuje, piecze, smaży, dusi, przeciera, doprawia.

Czy Pascal jest lepszy od Roberta Sowy, a ten lepszy niż Okrasa? Czy Maciej Kuroń gotuje lepiej od Roberta Makłowicza? A pp. Adamczewscy, w czym właściwie przewyższają siostrę Anielę z jej „Anielską kuchnią”?
Oczywiście bez sensu są takie porównania. Wszak wiadomo od zawsze, że najlepiej gotowała mama, a najlepsze potrawy to były te, które zapamiętaliśmy z dzieciństwa.

Nie inaczej było i u mnie. Moją Matkę zawsze podziwiałam za to, że umiała zrobić wszystko, od pasztetu z zająca, do racuszków z jabłkami. Wiedziała, jak podać potrawę, od raków, po kukurydzę w kolbach. Potrafiła wydać przyjęcie dla gromady gości i zrobić obiadek dla pojedynczego„niejadka”.
Jasne, że w jej kuchni były także spalone w gazowym piecyku ciasteczka, zakalec w drożdżowej babie czy na wiór wysuszona pieczeń wołowa. Ale były to sporadyczne zdarzenia, zawsze wyolbrzymiane, urastały do rangi nieszczęść, drobiazgowo analizowanych i długo rozpamiętywanych.

Pamiętam grube zeszyty, przechowywane w szufladach kuchennego stołu, zapisane od deski do deski setkami przepisów, które panie domów przekazywały sobie nawzajem. Nie było, albo prawie nie było innych źródeł ich pozyskiwania. Nie jak teraz; przepisy w pismach kolorowych, co tam w kolorowych, dziś w tematycznie dowolnej gazecie znaleźć je można. Plus niepoliczalna ilość książek, książeczek, broszurek, albumów z przepisami, wydawanymi również na płytach i kasetach.
I prezentacje w radiu, TV i Necie.
Matka miała co prawda przedwojenne książki kucharskie, lecz w warunkach realnego socjalizmu naprawdę trudno było z nich cokolwiek ugotować, ze względu na przeszkodę nie do przebycia, mianowicie brak większości ingrediencji.

W domu stale powtarzano mi z ubolewaniem, że w kuchni to ja mam dwie lewe ręce. Wówczas nic nie potrafiło mnie skłonić do zainteresowania się sztuką kulinarną. To znaczy interesowałam się, ale na etapie stołu, już nakrytego, najlepiej odświętnie, i od chwili, kiedy potrawy się na nim znalazły, nie wcześniej.

Za to pewne estetyczne zasady potrafiono mi wtedy zaszczepić. Więc lubię piękną porcelanę, srebrną zastawę, kryształowe kieliszki, białe obrusy, świece i kwiaty na stole.
I chociaż to podobno niemodne, a niektórzy uważają, że nawet w złym guście, do teraz uważam, że polne róże pięknie wyglądają tylko w wazoniku z kryształu, a wiśniowa naleweczka w niczym nie prezentuje się tak świetnie, jak w kryształowej karafce.

Kiedy poszłam „na swoje” okazało się, niestety, że niczego, kompletnie niczego ugotować nie potrafię.Ponieważ mój mąż umiał parzyć herbatę i usmażyć grzanki z chleba, przez jakiś czas żywiliśmy się tymi grzankami, popijając herbatą, czasem czymś innym. Potem zostaliśmy bywalcami przeróżnych jadłodajni, „obiadów domowych na miejscu i na wynos”, barów, restauracji i karczm, koniecznie i zawsze nazywanych „U kogoś”.
Jednak czasy PRL-u to nie był dobry okres dla żywienia zbiorowego, niezależnie od tego, czy to była stołówka szkolna, pracownicza, czy knajpa kat. S.

I tak któregoś dnia postanowiliśmy, że gotować będziemy w domu.
Początki? Oj, trudne były! Nie zapomnę, jak konserwę z daniem mięsnym, zresztą całkiem „do zjedzenia”odgrzewaliśmy w ten sposób, że puszkę wkładaliśmy do garnka z wodą, podgrzewali do wrzenia,a następnie parząc palce o blachę, staraliśmy się wydobyć zawartość. Kiedy ta lądowała na suficie, bez dalszych dociekań wiadomym było, że w szkole oboje z fizyki byliśmy dużo poniżej średniej.

No, ale nie zrażaliśmy się zanadto.Zaczęliśmy kupować garnki, różne kuchenne sprzęty, gromadzić przepisy, i interesować się co i jak gotują znajomi.
Ale kiedy zapytałam moją siostrę, czy ryż do zupy pomidorowej ugotować na wodzie, czy na mleku, była naprawdę zgorszona; a przecież miałam wtedy nie więcej, niż jakieś 25 lat(!).

Jednak powoli, powoli coś tam zaczęło mi się udawać, a kiedy po raz pierwszy wyjęłam z piekarnika ciasto, które było jadalne, byłam całkiem uszczęśliwiona.
I choć nie mogę powiedzieć, aby gotowanie było moim przeznaczeniem, to jednak doszłam do wniosku,że skoro i tak muszę czas w kuchni spędzać, sprytniej będzie spożytkować go jak najlepiej (czyt. jak najsmaczniej).
Dlatego w dalszym ciągu czytuję dużo przepisów, jednak teraz traktuję je raczej jako inspiracje.

A wracając do Internetu: Któregoś dnia chciałam na deser podać tiramisu i postanowiłam sprawdzić przepisy w sieci. Nie dość, że straciłam dużo czasu na czytanie receptur oraz dyskusji na różnych forach, co to jest mascarpone, to przy okazji musiałam zapoznać się z masą zjadliwych uwag a nawet inwektyw rzucanym jednym autorom przez innych, znających rzekomo „jedynie prawdziwy” przepis.
W sumie sięgnęłam do propozycji umieszczonej na opakowaniu przez polskiego producenta serka, który bez zbędnego wyrafinowania pozwala konsumentowi na zrobienie naprawdę doskonałej leguminy.

Nasz Bazylek mówi o niej - łapę lizać!

1 czerwca 2008

Malina utracona

Malina


Malina

Malina

Posted by Picasa
Codziennie myślę o Malinie, chociaż minęło prawie 20 miesięcy od jej zniknięcia.
Miała 4,5 roku, kiedy pewnego dnia w październiku opuściła dom.Od dawna nie mam nadziei,że do nas wróci, ale mam nadzieję, że gdzieś żyje. I oby jej było dobrze.

Malina miała smukłe, szczupłe ciałko, ale kiedy wzięło się ją na ręce, czuło się odpowiednią wagę oraz tygrysią wręcz gibkość, sprawność i siłę. No i to umaszczenie – tylko na Malinie pasy beżowo-czarne przebiegały poziomo, od główki do ogonka, a na boczkach zakręcały się w koła.

Była kociczką moją ulubioną, jedyną nie sterylizowaną, bo stale żal mi było poddawać ją tej poważnej operacji. Fakt ten ciąży mi mi teraz na sumieniu, bo obawiam się, że o ile przetrwała, to na pewno urodziła dzieci, ale gdzie, kto ją przygarnął, kto się zaopiekował?
Przyjmując ubiegłego lata do domu Felę z kociakami, oprócz dobra tych zwierząt stale miałam na względzie Malinę z jej ewentualnym przychówkiem, i wyobrażałam sobie, że niejako w zamian za Felę, ktoś inny zaopiekował się naszą kotką.

Malina rządziła w naszym domu niemal od dnia swego urodzenia. Tak jednoznacznie wyrazistego charakteru nie miał dotąd żaden z naszych kotów. To była autokratka, egocentryczka, egoistka niesamowita, a przy tym włóczykij pierwszy i zawołany myśliwy. Wychowana była w zasadzie przez Dunię, swoją starszą o 5 miesięcy siostrę, bo ich mama Małpiatka, zawsze miała swoje tajemnicze,ważniejsze od dzieci sprawy i niespecjalnie lubiła zajmować się swoim potomstwem. Więc Dunieczka przejęła rolę mamy i wykonywała wszystkie czynności przy tym osesku, niestety, nie mogła jej nakarmić. A Małpiatka, wyzywana od wyrodnych matek, wpadała zaledwie raz na kilka godzin, karmiła małą, sama się pasła i znów miała „wychodne”.
Musieliśmy maleńką Malinkę dokarmiać sztucznie,pełni obaw, że nie będzie rozwijać się prawidłowo.

To było cudowne stworzonko, przywiązane do mnie bardzo. Sypiała Malina w moim łóżku, a kiedy po kilku latach pojawiła się Lolita, córeczka Duni, także lubiąca moje łóżko, Malina skutecznie i na zawsze Lolisię tego oduczyła, stosując swoje gangsterskie metody, czyli brutalną przemoc. Kotka ta miała zadziwiającą, niesamowitą zdolność podporządkowywania sobie ludzi i zwierząt. I my,i pozostałe koty robiliśmy to, czego życzyła sobie, a właściwie czego wymagała Malina.

Miała listę swoich potrzeb, i nie było sposobu, aby ją naruszyć.Drzemki odbywała w futrzanym błamie na bujaku przed kominkiem. Futro specjalnie dla niej tam się znalazło, aby Malince było cieplutko i przytulnie. Ja też lubiłam tam siadywać, ale kiedy pojawiała się Malina, a nie ustąpiłam jej miejsca, i to natychmiast, siadała przed fotelem, długo i natarczywie patrząc mi w oczy. A jej oczy robiły się złe, koloru jaskrawo żółtego, i widać było, że jest wściekła. Zaczynała wskakiwać i zeskakiwać mi z kolan: pokazywała niemądrej kobiecie, co ta ma zrobić, po prostu mnie pouczała.Oczywiście zawsze dopinała swego.
Z drugiej strony nikt nie potrafił się tak tulić i przymilać, tak się pieścić. Nikt tak nie żądał uwielbienia dla siebie, jak ona.

Malina była wyjątkowo ciepłolubna. Kiedy nie paliło się w kominku, albo kiedy kaloryfery, na których się wygrzewała, nie były zbyt gorące jak na jej wymogi, potrafiła w nocy wepchać się na siłę do koszyka Rudolfa, który równie jak ona ciepło uwielbia, ale zbyt towarzyski nie jest i kuksańce lubi rozdawać, a swego koszyka pilnuje jak skąpiec swego sejfu. Jednak Malinę wpuszczał. W koszu Rudego, na ciepłych piernatach, przytuleni,grzejąc się wzajemnie, przesypiali do rana.Oczywiście widok Rudego w jednym koszyku z Maliną był dla pana domu wystarczającym impulsem, aby dzień rozpocząć od bezzwłocznego rozpalenia kominka. Oba zwierzaki biegły wówczas na dół w te pędy,aby zająć swoje ulubione miejsca.

Wszystkie koty dostawały swoją miskę w kuchni. Ale nie Malina. Malina biegła z dworu prosto na górę, do sypialni, i tam jak księżna udzielna oczekiwała, aby miskę jej przynieść i jeszcze w uprzejmych słowach do jedzenia zachęcić. Nigdy, żeby nie wiem jakie zapachy z kuchni się rozchodziły, żeby jej najbardziej ulubione jedzenie było serowane, Malina w kuchni nie jadała, taka była z niej wyrafinowana dama. Po niej, ale dużo,dużo później, zwyczaj ten przejęła nasza Lolita.

Malina tolerowała inne koty, ale tylko wtedy, gdy w drogę jej nie wchodziły. Potrafiła dobrze przyłożyć łapą Szkaradziejowi, w końcu najstarszemu w domu kocurowi. Niestety również Duni nie okazywała najmniejszej nawet wdzięczności za wychowywanie i opiekę w dzieciństwie. Wręcz przeciwnie, bardzo szybko również Dunię postanowiła sobie podporządkować, a kiedy ta się buntowała, dochodziło zwyczajnie do rękoczynów (łapoczynów?).Biły się, syczały i warczały na siebie, znaczyły również, całkiem „po kocursku” swoje terytorium, co niestety,nierzadko odbywało się również w domu. Tego nie mogłam im darować, bo likwidowanie okropnego, drażniącego zapachu jest naprawdę trudne. Moje wrzaski, ganianie po domu i grożenie najsurowszymi konsekwencjami nic nie pomagało – one wiedziały, że to zakazane, a jednak natura była silniejsza.
Co dziwne, kocury nasze nigdy w domu miejsc nie znaczyły, zresztą na szczęście, choć na dworze robią to systematycznie, powodując liczne szkody w roślinności, że nie wspomnę już o tych woniach ohydnych.

Malina potrafiła zabałaganić często do bladego świtu. Wracała do domu nad ranem z tych swoich eskapad, a tu wszyscy śpią, zamiast na nią czekać. Więc co, na progu ma siedzieć? No nie, nie Malina: z płotu na rynnę, z rynny na dach i po dachówkach do okna sypialni. Okno zamknięte, albo uchylone tylko, wejść się nie da. Malina zaczyna więc pokrzykiwać, coraz głośniej i głośniej, aż nareszcie okno się otworzy, Malina wskakuje do środka i spokojnie układa się do snu. Tego nikt więcej nie robił i nie robi, to był Maliny zwyczaj. Chociaż umiejętność łażenia po dachu mają wszystkie nasze koty.

Malina nie cierpiała podróżowania autem. Ale kiedy w wieku około 2,5 lat ciężko się rozchorowała, przestraszyłam się, że na tym terenie nikt nie będzie w stanie udzielić jej skutecznej pomocy i postanowiłam zawieźć ją do Kliniki AR we Wrocławiu. Kotka, cierpiąca, rozgorączkowana, a jednak tak mi potrafiła jeszcze w tym aucie wymyślać, tak mnie atakowała, że za każdym dosłownie zakrętem myślałam o powrocie.
W klinice nie chciała dać się zbadać, wyrywała się i rzucała, jakby o życie walczyła. W końcu uciekła, i w pięcioro, ze studentami, łapaliśmy kota dość długo.Okazało się, że choroba jest poważna, a kuracja długa. Wreszcie udało się zaaplikować jej leki. Zaniosłam ją do samochodu pełna obaw, co będzie w drodze powrotnej. Malina spokojnie ułożyła się w koszyku i… zasnęła. Już wiedziała, że bezpiecznie wraca do domu.

Taka była Malina. Ten jej charakter mocny, władczy taki, przebojowy, każe mi wierzyć, że Malinka poradziła sobie w życiu, i że gdzieś wiedzie żywot nie
najgorszy. Żeby tylko wiedzieć jeszcze, gdzie!