19 października 2014

Drogie sąsiedztwo


Nasze drzewa znów sąsiadom przeszkadzały tak bardzo, że w ruch poszły piły i sekatory. Tym razem to już nie tylko było obcinanie gałęzi nad granicą działki, ale postanowiono ‘nauczkę’ dać i brzozom i świerkom; dwa metry od płotu drzewa gałęzie potraciły. Więc nie wytrzymałam i w naszym Echu Tygodnia tekst na ten temat zamieściłam, p.t. Żyje Kargulowe plemię:

Boki zrywaliśmy oglądając filmy Sylwestra Chęcińskiego, obśmiewającego przywary chłopów przesiedlonych po wojnie z Kresów Wschodnich na tak zwane Ziemie Odzyskane. Przesiedleńcy, prości ludzie, w niedostatku przez pokolenia żyjący, pewnie z tej biedy za miedzę, na trzy palce naruszoną przez sąsiada, zabić potrafiący, charakterów swoich wraz z przeprowadzką przecież nie zmienili. Dalej sąsiad to był nieprzyjaciel.  Co prawda własny – ale jednak wróg. Do śledzenia i jak najczęstszego odwetu za każde uchybienie, niechby tylko w imaginacji sąsiedzkiej istniejące.


Kargulowe dzieci w zgodzie i miłości chciały żyć. Ale to chyba tylko dla potrzeb scenariusza filmowego. Bo w prawdziwym życiu kolejne pokolenie ‘kargulopodobnych’ zachowuje się identycznie jak bohaterowie „Samych Swoich”.


Jednak  ich sąsiadom wcale do śmiechu nie jest:
Miejskie ogródeczki, wiadomo,  maleńkie są i wąskie. W naszym przetrwało kilka drzew owocowych, starych, po kilkadziesiąt lat mających. Sami też przed kilkunastu laty posadziliśmy parę drzew i krzewów, wzdłuż granicy działki. Żeby trochę tlenu produkowały, zdobiły i schronienie innym gatunkom dawały.


I co się stało? każda gałązka zwieszająca się na sąsiedzką stronę, czyli na tę miedzę Kargulową, odczytywana jest jak jej zbrodnicze naruszenie. Każdy listek, który spadł nie po własnej stronie płotu to zamach na sąsiedzką, świętą własność. A więc ukarany być musi, przykładnie i ostatecznie. Bierze się sekator, albo wynajmuje jakiegoś bezrobotnego z takim sprzętem i bezlitośnie tnie i ciacha, tnie i ciacha, kikuty pozostawiając, raniąc bezmyślnie świerki, brzozy czy wiśnie albo dziki bez.
I oczywiście to nie płot tę miedzę w mniemaniu sąsiada wyznacza, nie. Niech drzewo wie, że moje, czyli sąsiedzkie, obejmuje jeszcze co najmniej 2 metry od granicy działki. Czyli sąsiad-drwal do naszego ogrodu, nie zapraszany, musiał (przez płot?) chyba się wedrzeć, bo inaczej nie dałby rady drzew tak poharatać.


Najsmutniejsze jest to, że przy tym sąsiedzkim płocie nie rośnie nic, czemu przeszkadzałoby drzewo, nie ma jakiś wyjątkowych, kolekcjonerskich nasadzeń, rzadkich roślin. Ot, zwyczajne żywotniki. Ale my nie ośmielilibyśmy się obciąć im ani gałązeczki.
Dlaczego więc tak ta nasza roślinność przeszkadza, zawadza, boli po prostu sąsiada?
Czy to drzewa winne są ludzkiej bezmyślności (eufemizm), czy to krzewy odpowiadają za sąsiedzką wrogość, nienawiść wręcz, która karmi się chyba… no właśnie: czym się karmi, kto wie?


I tak się zastanawiam, czy dla świętego spokoju nie warto byłoby po każdej stronie płotu na dwa metry wyciąć wszystko w pień, ziemię zaorać, czyli zrobić czterometrowy pas zdemilitaryzowany, powiesić liczne monitory i niechby teren 24 godziny na dobę monitorowały. I biada temu, kto na ziemi niczyjej stopę czy łapkę swoją by odcisnął (Bнимание! Мина!)


Jak znam nasze drogie sąsiedztwo, przyklasnęłoby temu projektowi. Warunek jest tylko jeden: strefa zdemilitaryzowana musi być po NASZEJ stronie ogrodu. I wyłącznie po naszej; przecież to oczywiste:) Czy to coś pomoże? Może, może; aż do kolejnego, sąsiedzkiego rajdu z siekierą czy piłą.
Pelargonie na ganku dalej sobie kwitną


Jeszcze dużo zieleni

Filipek tylko się włóczy po całych dniach (i nocach)

Dunia łapie ostatnie ciepłe promyki