24 grudnia 2009

Anioły kruche są



Dokładn
ej daty oczywiście nie znam, ale wiem, że co najmniej od 100 lat z okładem ten aniołek alabastrowy opiekuje się świątecznym, bożonarodzeniowym stołem różnych rodzin protestanckich i katolickich.
I u nas jest od dobrych lat kilkudziesięciu. Mógłby nam niejedno opowiedzieć o ludziach przy tych stołach zgromadzonych, o ich twarzach, ubiorach, o potrawach, zastawach, obrusach. O drzewkach, choinkowych ozdobach, szopkach, światełkach i zimnych ogniach. No, i oczywiście o prezentach, jakie tym ludziom przynosił.

Jednak anielskie wspomnienia główne  życzeń dotyczą,  jakie ludzie wzajemnie przez te lata sobie składali. A były to życzenia szczere, prosto z serca płynące, dotyczące zdrowia dobrego, powodzenia życiowego,  wytrwałości w dążeniach, aby marzenia w realia zamieniać.
Oczywiście anioł nigdy publicznie nie zdradza tych życzeń, które bardzo osobiste były, a które szeptał do ucha mąż żonie, matka synkowi, narzeczeni sobie nawzajem. Ale wiadomo, że całkiem szczególne były, i że nie zdarzało się, aby się nie  sprawdzały.


Tak więc ten aniołek nieduży, z gipsu wykonany,  różne koleje losu przeszedł, ale wiek przecież przetrwał, i jeszcze długo pieczę nad ludźmi sprawować zamierza.  A on dużo może. To pewne.
Alabaster kruchy jest. Jednak idee wieczne są. Podobno.

I ja mam życzenia dla przyjaciół 
Dwunastu kotów i gości do nas zaglądających: aby ten wyjątkowy każdego roku  czas mogli spędzić wśród bliskich, w zdrowiu i zadowoleniu.
A naszym zwierzętom życzę dobrych serc opiekunów i misek zawsze pełnych.

18 grudnia 2009

Ostatnia zima w życiu Szkaradzieja




Dziś o wpół do ósmej mieliśmy -16 stopni. I masę śniegu.
A w Kopenhadze radzą nad konwencją klimatyczną. Bezskutecznie, wiadomo.
Nasze kociska wybiegły z domu na ten śnieg zmrożony i po chwili pędem zaczęły wracać pod kominek. Ale kominek ledwo, ledwo się żarzył od wczoraj. Kiedy zorientowałam się, że taki ziąb na dworze, już nie dokładałam drewna tylko piec c.o. włączyłam.

Zawsze boję się o rury, żeby nie popękały. Boję się o komin, aby się nie zatkał, i żeby się sadza nie zapaliła.Po wczesnowiosennym doświadczeniu z awarią przewodu kominowego, czyści się go co i rusz, potrzeba czy nie potrzeba. Śnieg z naszego kawałka chodnika musimy uprzątać, drewno rąbać, ale najpierw je kupić za niemałe pieniądze, rachunki za gaz niebotyczne już przecież, regulować. Tak więc zima  przysparza mi samych kłopotów, zmartwień i obaw.
Dzieci i dorośli, amatorzy zimowych sportów tę porę roku kochają. Ja ze sportów najbardziej lubię skoki; w TV, zwłaszcza kiedy Adam Małysz wygrywa. Krajobrazy zaśnieżone także ładne są, ale  tylko przez szybę lubię na nie patrzeć. I w ogóle najchętniej z domu bym wyszła dopiero pierwszego wiosennego dnia. I to pod warunkiem, że jest naprawdę ciepły.

 Większość kotów tego samego jest zdania, za wyjątkiem Lolity i Filipka. Lolita zachowuje się co rano jak dziki kot,poluje; czai się, podchodzi, skrada. Wdrapuje się na drzewa, biega po gałęziach wznosząc tumany białego, opadającego śnieżnego puchu. Jest niesamowicie zwinna i szybka. Jej reakcje są błyskawiczne. Więc od czasu do czasu uda się jej ptaszka upolować. Nic dziwnego, skostniałe, sztywne prawie od tego mrozu, z brzuszkami pustymi, bo jak tu coś jadalnego pod grubą warstwą śniegu wyszukać, słabiej reagują, na pewno i sił,aby poderwać się do lotu, mniej mają.
Filipek natomiast rewiry swoje wszystkie obejść musi, i to wielokrotnie, obadać co  się dzieje, jak i gdzie.
I mimo, że 2,5-letni Filip troszkę jakby zmężniał, już nie jest taki całkiem byle jaki, i tak zawsze o niego najbardziej się martwię.

Ale w tej chwili prawdziwe moje obawy wzbudza stan zdrowia najstarszego naszego kota, i pierwszego rezydenta - Szkaradzieja. Minęło właśnie w listopadzie 11 lat odkąd Szkaradziu znalazł się pod naszą opieką, najpierw "na garnuszku" tylko, w zimę straszną, śnieżną i mroźną, jak obecna.  Przemieszkiwał w rozwalającej się szopie na przyległej działce, dokąd mój mąż zanosił mu suchą karmę. Ale kiedy zorientował się, że sąsiad okrada tego biedaka z jedzenia, staraliśmy się do domu go zwabić.
Niestety, Szkaradziej panicznie wprost bał się wszystkich i wszystkiego. Przezimował i "przewiosnował" pod chmurką, trochę na stryszku komórki na narzędzia ogrodnicze, ale nieogrzewanej przecież, trochę na naszym progu, kamiennym zresztą. Nad tym progiem daszku nawet wówczas jeszcze nie było. Wynosiłam na próg jakieś dywaniki i baranie skórki. A na stryszek kartony wymoszczone kocykami.
I każdej nocy zrozpaczonej, bo było to po tragicznej śmierci naszej Murki ukochanej, dodatkowo martwiłam się, czy to zwierzę nie zamarznie, czy już nie zamarzło.

Miesiące później Szkaradziejek jednak zamieszkał z nami, dając nam wiele radości z możliwości obserwowania, jak długo i mozolnie, latami całymi, przystosowuje się do życia w kocim dobrobycie. Jakie postępy czyni, jak reaguje to zwierzątko tak biedne, zahukane, na zwykłe sytuacje, o których domowy kot, wychowany w normalnych warunkach,sądzi, że słusznie mu się należą.
Każdorazowo święto u nas było, kiedy okazywało się, że kot po raz pierwszy wskoczył na krzesło, kiedy pozwolił się pogłaskać, gdy dał się wziąć na kolana, wreszcie gdy znalazł pierwszą w swoim życiu zabawkę, albo kiedy po raz pierwszy odważył się przestąpić próg (umowny zresztą) między jadalnią a kominkiem. A było to w dziewiątym(!) chyba roku pobytu Szkaradzieja w naszym, w jego,  domu. Potem już 'poleciało': Szkaradziu na kanapie, Szkaradziu na kominku, Szkaradziu w łóżku (opiekuna). Ale ostatnio, jakieś półtora miesiąca temu i do moich betów wreszcie zdecydował się przymierzyć. Mruczał nawet.

Już w ubiegłym roku Szkarad, zwany też Bamberkiem, bardzo zmizerniał, wychudł wręcz, kiełek stracił, zmalał, chyba znacznie ogłuchł, sądząc po tym, że naszego potwora-odkurzacza się nie boi, choć wszystkie inne zwierzęta rejterują na jego dźwięk. Nie widzi dobrze.  Dziś już nie tylko, że apetytu wcale nie ma, i nic, nawet kawałeczka filetu z kurczaka, który jeszcze niedawno uwielbiał, nie chce zjeść, to jeszcze ustawicznie wymiotuje biedaczek.
Na kanapie tylko przesiaduje, do człowieka się łasi, opieki poszukuje. Ma prawdopodobnie od 14 - 16 lat.

Postanowiliśmy, że tylko w razie absolutnej konieczności, gdyby cierpienia wielkie musiał znosić, eutanazji go poddamy.
Chcielibyśmy, aby odszedł sam, w spokoju, we własnym domu. Aby ostatnim spojrzeniem mógł objąć twarze go kochające i przyjazne oblicza swoich pobratymców.
Smutno. Bardzo.
Uważamy, że zwierzęta powinny mieć także szansę dobrego życia i godnej śmierci, jak ludzie. Przecież różnimy się od nich zaledwie jakimiś marnymi promilami w genach.


6 grudnia 2009

Maliny grudniowe prosto z krzaka







No, dobrze: może ogrodnicy z nas żadni, może i ziemia odłogiem stoi, może i nikt nie przystaje za płotem, aby się podziwować, jak to przechodnie robią, na przykład pod ogródkiem naszej sąsiadki, że wszystko śliczne takie, pod rządek posadzone, pod linijkę przycięte, pobielone, pograbione, każdy chwaścik wyrwany, wykorzeniony, zniszczony, unicestwiony.

Nie, nasz ogródek całkiem ekologiczny jest: Liście nie zgrabione, zwłaszcza te pod samym murem zalegające, bo gdzie podzieją się na zimę stworzenia, co tam domki sobie znalazły? Krzewy nie poprzycinane, bo gdzie jeże do wiosny przetrwać mają? Dzikie wino dom coraz szczelniej oplata, na elewację wcale nie bacząc, bo co ptaki podjadać mają, kiedy wszystko lodem skute już będzie?



Ten kawałeczek maleńki świata własnym całkiem życiem sobie żyje, trwa w zgodzie z porami roku, nie jest pestycydami oblewany, wapnem malowany, Randapem żadnym traktowany. Po prostu jest naszym, prywatnym całkiem, rezerwatem ścisłym.Tu tylko prawa przyrody są respektowane, a człowiek nosa swojego przemądrzałego nie ma prawa wścibiać.


I co się dzieje? A nic nadzwyczajnego. Drzewa sobie rosną, ptaszki sobie fruwają, a my-ludzie sobie chodzimy i podglądamy, co też tam wyrosło, urodziło się, co nie przetrwało, co kogo zagłuszyło, co się przebiło, a co zmarniało. I całkiem sobie stan taki chwalimy. A co w zamian, od tych paru metrów ziemi dziewiczej otrzymujemy? Oprócz walorów estetycznych, a więc wszystkich możliwych barw i odcieni zieleni, czerwieni, żółci, brązu, oprócz kształtów różnorakich, zapachów wielu, są także i pożytki, a jakże. Zbieramy jabłka, gruszki i winogrona, czasem kilka sliwek, trochę wiśni, co drugi rok mamy klęskę urodzaju moreli. I maliny. Kto właściwie maliny zbiera z krzaków w grudniu?


Dla tych kilku garstek malin grudniowych, cudownie przeobrażających najskromniejszy deser w wytworne wety, warto ten spłachetek ziemi samemu sobie zostawić.


Jeszcze parę lat temu kosiliśmy trawę, przycinali gałęzie, równali żywopłot. Ba, kupowaliśmy nawet przeróżne narzędzia ogrodnicze. Teraz cięcia wykonujemy tylko wtedy, gdy już całkiem wyjść czy wyjechać poza parkan nie można, a pędy niebezpiecznie oplatają przewody telefoniczne czy wysokiego napięcia.

Przed laty, kiedy się tu sprowadziliśmy, zdecydowaliśmy, że stara, potężna czereśnia, która bloczysko czteropiętrowe za naszym płotem stojące, od dawna przerosła, będzie tylko na ptactwa dzikiego użytek. Tak samo wiśnia-szklanka, choć prawdę mówiąc kosy wcale nas o zgodę nie pytały, anektując już dawno to drzewko.


Owoce kaliny, jagody cisowe i bzu czarnego swoich zwolnenników znajdują, także samo i owoce jarzębiny. Albo szyszeczki modrzewiowe.


Szczęśliwa byłabym wielce, gdyby inne jeszcze zwierzęta sprowadziły się do naszego ogródka i stały się naszymi współmieszkańcami. Pewna jestem, że nasze wzajemne realacje byłyby naprawdę przyjazne. Czyli całkiem inne niż z ludzkimi sąsiadami.