Dziś o wpół do ósmej mieliśmy -16 stopni. I masę śniegu.
A w Kopenhadze radzą nad konwencją klimatyczną. Bezskutecznie, wiadomo.
Nasze kociska wybiegły z domu na ten śnieg zmrożony i po chwili pędem zaczęły wracać pod kominek. Ale kominek ledwo, ledwo się żarzył od wczoraj. Kiedy zorientowałam się, że taki ziąb na dworze, już nie dokładałam drewna tylko piec c.o. włączyłam.
Zawsze boję się o rury, żeby nie popękały. Boję się o komin, aby się nie zatkał, i żeby się sadza nie zapaliła.Po wczesnowiosennym doświadczeniu z awarią przewodu kominowego, czyści się go co i rusz, potrzeba czy nie potrzeba. Śnieg z naszego kawałka chodnika musimy uprzątać, drewno rąbać, ale najpierw je kupić za niemałe pieniądze, rachunki za gaz niebotyczne już przecież, regulować. Tak więc zima przysparza mi samych kłopotów, zmartwień i obaw.
Dzieci i dorośli, amatorzy zimowych sportów tę porę roku kochają. Ja ze sportów najbardziej lubię skoki; w TV, zwłaszcza kiedy Adam Małysz wygrywa. Krajobrazy zaśnieżone także ładne są, ale tylko przez szybę lubię na nie patrzeć. I w ogóle najchętniej z domu bym wyszła dopiero pierwszego wiosennego dnia. I to pod warunkiem, że jest naprawdę ciepły.
Większość kotów tego samego jest zdania, za wyjątkiem Lolity i Filipka. Lolita zachowuje się co rano jak dziki kot,poluje; czai się, podchodzi, skrada. Wdrapuje się na drzewa, biega po gałęziach wznosząc tumany białego, opadającego śnieżnego puchu. Jest niesamowicie zwinna i szybka. Jej reakcje są błyskawiczne. Więc od czasu do czasu uda się jej ptaszka upolować. Nic dziwnego, skostniałe, sztywne prawie od tego mrozu, z brzuszkami pustymi, bo jak tu coś jadalnego pod grubą warstwą śniegu wyszukać, słabiej reagują, na pewno i sił,aby poderwać się do lotu, mniej mają.
Filipek natomiast rewiry swoje wszystkie obejść musi, i to wielokrotnie, obadać co się dzieje, jak i gdzie.
I mimo, że 2,5-letni Filip troszkę jakby zmężniał, już nie jest taki całkiem byle jaki, i tak zawsze o niego najbardziej się martwię.
Ale w tej chwili prawdziwe moje obawy wzbudza stan zdrowia najstarszego naszego kota, i pierwszego rezydenta - Szkaradzieja. Minęło właśnie w listopadzie 11 lat odkąd Szkaradziu znalazł się pod naszą opieką, najpierw "na garnuszku" tylko, w zimę straszną, śnieżną i mroźną, jak obecna. Przemieszkiwał w rozwalającej się szopie na przyległej działce, dokąd mój mąż zanosił mu suchą karmę. Ale kiedy zorientował się, że sąsiad okrada tego biedaka z jedzenia, staraliśmy się do domu go zwabić.
Niestety, Szkaradziej panicznie wprost bał się wszystkich i wszystkiego. Przezimował i "przewiosnował" pod chmurką, trochę na stryszku komórki na narzędzia ogrodnicze, ale nieogrzewanej przecież, trochę na naszym progu, kamiennym zresztą. Nad tym progiem daszku nawet wówczas jeszcze nie było. Wynosiłam na próg jakieś dywaniki i baranie skórki. A na stryszek kartony wymoszczone kocykami.
I każdej nocy zrozpaczonej, bo było to po tragicznej śmierci naszej Murki ukochanej, dodatkowo martwiłam się, czy to zwierzę nie zamarznie, czy już nie zamarzło.
Miesiące później Szkaradziejek jednak zamieszkał z nami, dając nam wiele radości z możliwości obserwowania, jak długo i mozolnie, latami całymi, przystosowuje się do życia w kocim dobrobycie. Jakie postępy czyni, jak reaguje to zwierzątko tak biedne, zahukane, na zwykłe sytuacje, o których domowy kot, wychowany w normalnych warunkach,sądzi, że słusznie mu się należą.
Każdorazowo święto u nas było, kiedy okazywało się, że kot po raz pierwszy wskoczył na krzesło, kiedy pozwolił się pogłaskać, gdy dał się wziąć na kolana, wreszcie gdy znalazł pierwszą w swoim życiu zabawkę, albo kiedy po raz pierwszy odważył się przestąpić próg (umowny zresztą) między jadalnią a kominkiem. A było to w dziewiątym(!) chyba roku pobytu Szkaradzieja w naszym, w jego, domu. Potem już 'poleciało': Szkaradziu na kanapie, Szkaradziu na kominku, Szkaradziu w łóżku (opiekuna). Ale ostatnio, jakieś półtora miesiąca temu i do moich betów wreszcie zdecydował się przymierzyć. Mruczał nawet.
Już w ubiegłym roku Szkarad, zwany też Bamberkiem, bardzo zmizerniał, wychudł wręcz, kiełek stracił, zmalał, chyba znacznie ogłuchł, sądząc po tym, że naszego potwora-odkurzacza się nie boi, choć wszystkie inne zwierzęta rejterują na jego dźwięk. Nie widzi dobrze. Dziś już nie tylko, że apetytu wcale nie ma, i nic, nawet kawałeczka filetu z kurczaka, który jeszcze niedawno uwielbiał, nie chce zjeść, to jeszcze ustawicznie wymiotuje biedaczek.
Na kanapie tylko przesiaduje, do człowieka się łasi, opieki poszukuje. Ma prawdopodobnie od 14 - 16 lat.
Postanowiliśmy, że tylko w razie absolutnej konieczności, gdyby cierpienia wielkie musiał znosić, eutanazji go poddamy.
Chcielibyśmy, aby odszedł sam, w spokoju, we własnym domu. Aby ostatnim spojrzeniem mógł objąć twarze go kochające i przyjazne oblicza swoich pobratymców.
Smutno. Bardzo.
Uważamy, że zwierzęta powinny mieć także szansę dobrego życia i godnej śmierci, jak ludzie. Przecież różnimy się od nich zaledwie jakimiś marnymi promilami w genach.