26 lipca 2008

Kulinarny newsletter

Babeczki dla Hanki


Miło jest znaleźć rano w skrzynce pocztowej, e-mailowej oczywiście, przepis na pyszną grzankę z bobem, albo coś równie frapującego (do zjedzenia).
Zamawiają sobie internauci przeróżne nowe wiadomości. Ja poprosiłam o nie kilka dni temu autorkę „Kwestii smaku” (link obok, w Polecanych), i żałuję, że tak późno.

Teraz, zamiast obserwować notowania giełdowe (nie gram) albo dziwić się zachowaniom pana prezydenta (przestałam śledzić), odkrywam uroki kremu kalafiorowego ze smażonymi kurkami.

To ten bób z grzanki tak mnie zaintrygował, a też zainspirował, tym bardziej, że „Kwestia smaku” namawia nas do ambitniejszego potraktowania tego warzywa, niż tylko stawiania go w misce na stole. Co prawda nigdy, w swojej długiej karierze żony nie podałam na obiad talerza z bobem (nieapetyczne; obierać palcami? przy obiedzie?), ale i żadnych potraw, oprócz rzadkich przypadków dodawania ziaren do zupy jarzynowej, nie robiłam.
Więc, za sprawą sugestywnych zdjęć i przepisów na tej kulinarnej stronie, postanowiłam także się wykazać. Grzanka z bobem? Proszę bardzo, nawet bagietki na grzanki upiekłam sama.

Bułeczki według przepisu Karola Okrasy, dobrze się udają: pół kilo mąki + 1 szklanka ciepłej wody + 2,5 deko świeżych drożdży + 2 deko masła + 1 łyżeczka soli. Kiedy bagietki są już upieczone kroję je na grube kromeczki, smażę na złoto, na maśle, z obu stron i nacieram przekrojonym ząbkiem czosnku. Na tak przygotowane grzanki można nałożyć co się tylko chce, co mamy w lodówce, a więc rzeczony bób, inne warzywa, surowe lub gotowane, także sery wszelkich możliwych rodzajów, jaja, wędliny, ryby, a nawet owoce (wówczas grzanki bez czosnku). Zawsze smakują świetnie.

Te codzienne kulinarne aktualności dają mi impuls aby ugotować, upiec czy usmażyć coś pysznego. Zaczęłam także fotografować przygotowywane potrawy, a to oczywiście dodatkowy bodziec, aby danie było nie tylko smakowite, ale i ładnie podane. Bo do takiego stołu, nawet jeśli skromny jest, człowiek z ochotą zasiada. I w dobrym nastroju od niego wstaje.

A co najważniejsze masz przemiłe wrażenie, że ktoś, wysyłając ci wiadomość, co rano myśli o tobie i twoich potrzebach. I wcale a wcale nie szkodzi, że to wrażenie złudne jest. Złudzenia przecież dobre są, pomagają przetrwać.

17 lipca 2008

Serowe krakersy i inne



Jakoś nigdy dotąd nie odwiedzałam blogów kulinarnych. Ilekroć szukałam w sieci przepisu na określoną potrawę z reguły klikałam w duże serwisy typu Kuchnia polska albo wchodziłam na strony producentów artykułów żywnościowych, gdzie jest mnóstwo receptur.
Ale niedawno zdecydowałam sprawdzić, co też poleca w tym względzie autorka blogu „Między Warszawą a niebem” (link obok), która poprzez swoje fotografie tak udatnie opowiada różne historie i historyjki.
Zdjęcia potraw, a zwłaszcza wypieków oznaczają bowiem, że Błękitne Oczko (nazwa moja) już wyszukała, wypróbowała i oceniła przepisy z takich właśnie „kuchennych” stron. Więc postanowiłam i ja poczytać i popatrzeć na te, które poleca.

Muszę przyznać, że się nie zawiodłam. Panie, które piszą o pieczeniu i gotowaniu naprawdę się tym pasjonują, znają się na rzeczy, przeszukują Internet i książki kucharskie, sprawdzają przepisy z kuchni całego dosłownie świata, same eksperymentują i udoskonalają potrawy. W dodatku, jak zdążyłam się z ich blogów zorientować, zawodowo kuchnią się nie zajmują. Czyli, są to amatorki, opętane smakami, w najlepszym rozumieniu tego słowa. Gotują dla siebie i bliskich. A szczególnie miłe jest właśnie to, że dzielą się tak chętnie swoją pasją z innymi, doradzają, dyskutują, przejmują się, gdy coś się komuś nie uda i mają satysfakcję, gdy potrawy według ich przepisów dobrze smakują.
Zresztą najczęściej komentarze o nich (tych potrawach i ich autorkach) są wręcz entuzjastyczne.

Potakuję więc z ochotą i także polecam niektóre, już przeze mnie wypróbowane. Dziś serowe krakersy według DOROTUS76 (http://mojewypieki.blox.pl/):
A więc bierzemy ćwierć kostki masła i półtorej szklanki mąki, trzy czubate łyżki startego sera żółtego (w oryginale 50 g cheddar), szczyptę soli, jedną łyżkę proszku do pieczenia oraz mleka tyle (ok. 1/3 szklanki) aby zagnieść miękkie ciasto.
Polecany był jeszcze sezam, ale ja nie miałam, więc zastosowałam zmielony kminek.
Ciasto należy dość cienko rozwałkować, podsypując mąką, i wyciąć ciasteczka. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem i piec ok. 15 minut w 200 stopniach.

Właściwie trochę głupio się przyznać, ale popijając piwko na ganku, dosłownie pożarliśmy wszystkie te krakersiki, do okruszka, gdy tylko odrobinę ostygły.

Jak chyba wszyscy, sama oczywiście także wprowadzam pewne modyfikacje stosowanych receptur. I to jest zabawne: w łańcuszku osób, które biorą na kuchenny warsztat dany przepis na końcu mamy tę, która podaje potrawę jeśli jeszcze nie zupełnie inną, to na pewno znacznie odbiegającą od tej, jaką ugotował pierwszy kucharz, który ją wymyślił.
Nawet się zastanawiałam, jak to właściwie jest z tymi prawami autorskimi i ich ochroną w przypadku kulinariów. Ale nie doszłam do żadnych konkluzji, no bo czy zmodyfikowanie przepisu to już naruszenia autorstwa? A naśladowcę kucharza, czy można nazwać plagiatorem?


Z kolei w minioną sobotę zabrałam się do pieczenia ciasta, które na swój użytek nazwałam torcikiem toffi. To również przepis zaczerpnięty od Dorotus76 (via Błękitne Oczko), noszący nazwę kruchego ciasta milionera.
W zasadzie jest to torcik nie wymagający wiele pracy i niezbyt na szczęście skomplikowany, ale za to czasochłonny.

Składa się z kruchego spodu, masy toffi oraz czekoladowej polewy:

- Ciasto kruche robi się ze szklanki mąki z „górką”, ½ kostki masła (może być ciut więcej) i łyżki cukru pudru (w oryginale 50 g cukru brązowego).
Zagniotłam, wylepiłam dno średniej tortownicy i piekłam 20 min. w temperaturze 200 st.
-Masę toffi można kupić gotową. Nie miałam gdzie kupić, a poza tym mam złe doświadczenia z gotową masą makową (pfuj, okropna była). Więc wybrałam drugą możliwość: gotowałam w garnku z wodą na małym gazie przez 3 godziny puszkę słodzonego mleka skondensowanego. Puszkę otworzyłam kiedy ostygła. Później zresztą żałowałam, że od razu nie „ugotowałam” ze trzech puszek. Dwie mogłabym przechować nie otwierane i następnie zużyć je, np. do przełożenia wafli, czyli do kajmaku.
-Na polewę zużyłam 2 tabliczki czekolady gorzkiej (w przepisie jest deserowa, ale nie chciałam, aby torcik był zbyt słodki), którą zmiksowałam na proch, dodałam 3 słuszne łyżki masła i postawiłam na 3 min. do gorącego piekarnika. Polewa sama się zrobiła, tylko dokładnie ją wymieszałam.

Na kruchy spód wyłożyłam masę toffi, na to wylałam polewę i zostawiłam na noc w lodówce.

A w niedzielę, po późnym śniadanku, przełożyłam torcik na swoją najlepszą rosenthalowską paterę, udekorowałam listkami świeżej mięty z ogródka,
i czyniłam honory solenizantki. Właśnie były moje imieniny.

16 lipca 2008

Istny kataklizm


Nie dosyć na tym, że w ostatnim okresie popsuła się kuchenka mikrofalowa (Whirpool, nie radzę kupować), wysiadła zmywarka (Whirpool, nie polecam), zacina się pralka (Whirpool, zastanowić się przed nabyciem), a piekarnik w kuchence gazowej (Whirpool, ale są lepsze marki) w ogóle mnie nie słucha i nastawia temperaturę, jak mu się żywnie podoba, że nie wspomnę o lodówce (Whirpool, zwykła tandeta), której zdarza się grzać zamiast chłodzić.

Więc, jak mówiłam, nie dość na tym, to na dobitkę, i żeby nas już całkiem pogrążyć organizacyjnie i finansowo, krótkotrwała, ale niezwykle gwałtowna piątkowa ulewa, co tam ulewa, prawie oberwanie chmury, znów spowodowała zalanie poddasza. To znaczy ucierpiały daszki nad lukarnami, kryte papą, a ten naprawiany przymusowo (brak fachowca) przez mojego męża w ubiegłym roku, zwyczajnie przeciekł i żywa woda kapała z sufitu w sypialni. Zgroza!

Jakimś cudem udało mi się znaleźć przedsiębiorcę, który przyjął zlecenie na remont. Co prawda nie działa on w naszym miasteczku tylko w sąsiednim, a to, rzecz jasna, podraża znacznie koszty. Ale mówi się trudno.Oczywiście natychmiastowe przystąpienie do pracy nie było możliwe, bo wiadomo, plany i terminy budowlane, zwłaszcza na roboty dekarskie zwykle „zaklepane” są na co najmniej rok z góry.
Jednak wstępny termin został umówiony i teraz śledzimy z niepokojem prognozy pogody, i … modlimy się o suszę.
Niestety, prognozy dla naszego dachu są jak najgorsze; burze, ulewy, opady, w najlepszym razie przelotne, ale o bezchmurnym niebie nie ma mowy. Czyli znowu deszczowy lipiec.

Że też nie ma chwili spokoju! Dlaczego zawsze, i zawsze muszą być jakieś problemy, jak nie z nami, to z naszymi przyjaciółmi, albo z naszymi zwierzakami.
Chciałoby się choć przez kilka lat, a choćby i przez jeden rok pożyć bez nerwów, stresów, bez obaw i cierpień.
Ale co tam! Furda cieknące dachy i zepsute zmywarki! Łapmy więc te dni, te chwile szczęśliwe, i cieszmy się nimi teraz, kiedy trwają.