13 lutego 2009

Kocie ego

Duniaszka


Trzy dni, a raczej trzy noce temu, około wpół do pierwszej, na chwilę poszłam do łazienki. Po powrocie do sypialni okazało się, że moją poduszkę zajęła Dunia, zwinęła się w kłębek, i zasnęła.

Dunieczka, ustawicznie zmieniająca miejsca, ostatnio nocowała na szafce, na dole w przedpokoju, rozkładając się na futrzanej czapie i polarowych rękawicach, które mój mąż wkłada co rano, kiedy idzie odśnieżać.

Reszta kociarni rozlokowana jest całkiem wygodnie w naszych sypialniach, a ja przed położeniem się spać robię obchód; każdego zwierzaka pogłaszczę, poprawię mu posłanie i coś zagadam. Taki rytuał.
Tylko Bura (jeden z pseudonimów Duni) zawsze była niezadowolona wielce, że w ogóle się do niej podchodzi, bo przecież ona śpi. Więc przestałam zwracać na nią uwagę, trochę zła, że odrzuca moje czułości, a trochę po to, aby jej nie denerwować.
Okazuje się jednak, że to niezadowolenie udawane było tylko a kocica postanowiła upomnieć się o moje zainteresowanie.

Od dawna, bo od czasu zaginięcia naszej nieodżałowanej Maliny, w moim łóżku sypia Lolita. A i z przerwami Filipek, zwłaszcza kiedy przytrafią mu się jakieś kocie nieszczęścia, co jest na porządku dziennym, przychodzi się „wypłakać” i przytulić. Kiedy Lolita zobaczy wieczorem Filipka w „swoich” betach każdorazowo zastanawia się przez dłuższą chwilę, czy obrazić się i pójść gdzie indziej, czy uznać, że wszystko w porządku, i wskoczyć, ale już z drugiej strony, jak najdalej od Filipa. A następnego wieczora usiłuje ubiec go i wcześniej zająć swoje miejsce. Wtedy Filipek, zjawiający się jako drugi, obserwuje kotkę i stara się przewidzieć jej reakcję, bo kiedy sam zdecyduje się wejść do łóżka łagodna Lola potrafi ciężką łapą boleśnie przygrzmocić.

Ale łóżko dość obszerne jest, więc dwa koty, nawet w poprzek się układające, każdy ze swoim kocykiem, jeszcze kapkę miejsca na moje kości zostawiały. Tym bardziej, że oba raczej w „nogach” łóżka i najlepiej na moich własnych
kończynach rozkładać się lubią.

No, ale poduszki nikt mi raczej nie zajmował. Więc Dunia oceniła, że to właściwe miejsce, aby się na trzeciego wepchać i bezkolizyjnie przespać.

I co miałam zrobić? Przecież zawsze się tak rozżalałam, że Buraszka miejsca swojego noclegowego nie ma, wszystkie możliwe kąty już w domu zaliczyła i żadnego na stałe nie zaakceptowała.
Oczywiście wzięłam mały jasieczek, podłożyłam pod spód jakąś twardawą poduszeczkę i do rana przewracałam się, w dodatku nie po swojej ulubionej stronie łóżka, co tym bardziej nie pozwalało mi spokojnie usnąć.
W nocy kilka razy opatulałam rozkopujące się koty, a one odpowiadały cichutkim mruknięciem.

Rano Duniaszka obudziła się bardzo późno, zadowolona i wypoczęta, i ostatnia wyszła z domu na przedpołudniowy spacerek.

Wieczorem, przekonana, że Dunia wróci na szafkę do przedpokoju, spokojnie zajęłam swoje miejsce w łóżku i wyłączyłam światło. Po 10 minutach zobaczyłam przemykający cień i nagle… skok. Powyżej mojej głowy, na poduszce miejsce zajęła Duniacha. Historia z poprzedniej nocy się powtórzyła.

Trzeciego wieczora, całkowicie pewna, że tym razem Dunia będzie spała na rękawicach do odśnieżania, bo już się właśnie na nich ulokowała, położyłam się spać. W nocy zbudziło mnie bolesne szarpanie za włosy. To Dunia, leżąc na mojej poduszce, mając za mało miejsca, wierciła się i spychała mnie niżej, aby wygodniej się ułożyć.
Więc co zrobiłam? Wzięłam mały jasieczek…
Rano Buraszka, bardzo zadowolona, pozwoliła się wziąć na ręce, i dała się trochę potarmosić, wygłaskać i wycałować, czego zwykle nie znosi.

Kolejną noc przespała na czapce w przedpokoju, choć moje łóżko staranie tym razem przygotowane było do noclegu dla trzech kotów i jednego człowieka.

A ja analizowałam najpierw dogłębnie kocie ego. I czy różni się od naszego?

Następnie długo rozpatrywałam ludzki (czyli swój) brak przezorności, kompletne fiasko jeśli chodzi o umiejętność przewidywania, lekceważenie wniosków wynikających z własnego doświadczenia i wypływającą stąd życiową (nocną)niewygodę.

„Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”? No, pewnie. W tym przypadku to nawet całkowicie dosłownie.

1 lutego 2009

Mały, biały domek




Nasza stara chałupa, zbudowana około 1935 roku, chyba zaczyna powoli się rozpadać.
Nic to, że 11 lat wcześniej robiliśmy jej wielki i naprawdę kosztowny remont. Okazuje się, że to tylko lifting był, niestety.

Bo właśnie w tej chwili, kiedy przyroda zakuła nas w najniższe temperatury, zafundowała wichry jakieś wyjące, tony śniegu i paskudną wilgoć, u nas katastrofa z ogrzewaniem jest. Od kilku dni nie można palić w kominku, ponieważ w sypialniach na górze dym wali jak ze zdezelowanego pieca kaflowego.
Przypuszczalnie, gdzieś na tej wysokości musi być dziura w przewodzie kominowym, ale gdzie dokładnie? To się może okazać dopiero, kiedy rozbierze się całą futrynę drzwiową. Jednak, żeby się do niej dostać musimy zdemontować panele sufitowe, usunąć kafle na ścianach, jednym słowem zdemolować po pół pokoju i przedpokoju na poddaszu. Częściowo dobraliśmy się do belki nadproża, całej okopconej, czarnej od dymu i wysokich temperatur.
Wygląda całkiem jak po pożarze, którego w tej sytuacji cudem chyba tylko uniknęliśmy.

Niezawodni nasi nadreńscy przyjaciele ekspresowo ślą nam czujniki dymu, których dotąd w domu nie mieliśmy, i dziwią się naszej pod tym względem indolencji, traktując nas jak niezbyt rozgarnięte, życiowe safanduły. Chyba nie bez dozy racji jednak.

Więc z bólem serca, a raczej portfela przeszliśmy na ogrzewanie gazowe. I oczywiście z duszą na ramieniu, bo piec i cała instalacja centralnego ogrzewania także już zalicza dwunasty rok. Przy jakiejś, odpukać, nawet niedużej awarii, będzie to dla nas całkowity koniec świata. Dlaczego? Ha, bo wszystkie rury pochowane są w ścianach.
Owszem, dom nie spowity w metalowe rurki wygląda nieźle. Nie trzeba zastanawiać się co, gdzie i jak ustawić, aby je choć częściowo ukryć.

Przerabialiśmy już ten problem mieszkając ponad 20. lat w tak zwanym nowym budownictwie, gdzie pajęczyna instalacji, głównie grzewczej, poprowadzona była bez najmniejszej dbałości o estetykę wnętrza, a często i bez żadnej dbałości o funkcjonalność tejże. A moim głównym zadaniem było główkowanie, co zrobić, aby ukryć paskudną stalową rurę biegnącą pod sufitem, przez całą długość pokoju. Albo kuchni. Albo przedpokoju. No, zresztą wszędzie.

Więc skwapliwie zgodziłam się, gdy w nowym domu instalatorzy zaproponowali maskowanie rur. Chociaż kiedy już powywalali półmetrowej szerokości bruzdy we wszystkich ścianach aby umieścić w nich miedziane rurki grubości mojego palca,
zaczęłam mieć pewne wątpliwości. Teraz to one przerodziły się już w obawy prawdziwe: Kiedy zdołamy ustalić miejsce dziur w kominie, kiedy uda się je uszczelnić, usunąć zniszczenia spowodowane przez te przyczyny, znów będę się zastanawiać, co teraz wysiądzie, nawali, zepsuje się, odmówi posłuszeństwa. Czyli wydatki i nerwy. Nerwy i wydatki. Na okrągło.

Latami kupowałam Muratora, Dom Letni i inne pozycje tego wydawcy. Zachłannie czytałam od deski do deski, oglądałam projekty, plany, remonty, przeróbki. Zachwycałam się tym dążeniem ludzi do własnego domu, tę ich walką prawdziwą ze wszystkimi przeciwnościami, aby tylko zamieszkać w swoich wymarzonych czterech ścianach.

No, cóż. Chciałam mieć własny, mały, biały domek. To mam.