24 kwietnia 2009

Kwitnące wiśnie i PIT-y

Ogród pełen kwitnących wiśni, ale pszczół niestety, nie ma


Ostatnia (z winy kotów) Cesarska Korona - niech będzie dla MM



Wiśnie właśnie zakwitły kiedy w prasie zaczęły pojawiać się wiadomości, że niebawem Ministerstwo Finansów umożliwi nam elektroniczne rozliczanie się z dochodów za ubiegły rok.

Ponieważ nie mam przekonania, że rząd racjonalnie gospodaruje pieniędzmi, które pochodzą z naszych podatków, stąd też, odkąd mogę to robić, nie zamierzam darować temu niezbyt mi przyjaznemu państwu, żadnych złotówek, groszy nawet, ani tych pochodzących z odliczeń za Internet, ani nawet mojego skromnego 1% podatku, który przekazuję na Przytulisko w Boguszycach Małych prowadzone przez malarkę Bożenę Wahl. Do czego zresztą wszystkich gorąco zachęcam.

W tej sytuacji muszę sama (zamiast zostawiać to ZUS-owi), składać zeznania podatkowe, więc ucieszyłam się nawet, że nie trzeba będzie biegać do urzędu skarbowego.

Parę dni temu weszłam na stronę ministerstwa, okazało się jednak, że aby pobrać interaktywne druki należy najpierw zainstalować określone dodatki do przeglądarki. Niestety, jeden z nich był przez mój komputer zwyczajnie wypluwany.
Na razie zanadto tym nie zrażona ponawiałam próby, ale bez rezultatu.
Zaczęłam więc przeglądać różne fora internetowe, zbierać porady, stosować je, ale wszystko na nic.

W poszukiwaniu pomocy trafiłam w końcu na blog informatyka Michała Małaja p.t. FLEX 2 (adres: http://flex2.blogspot.com/ ). Uderzyło mnie przede wszystkim jedno: absolutny brak wszelkich elementów graficznych, upiększających, jakiś wyskakująch okienek, zegarów, kalendarzy, liczników i innych, tego typu gadżetów.
Przypomniałam sobie, że oglądałam już takie „ascetyczne” wręcz blogi osób zawodowo zajmujących się informatyką: tylko wiedza, informacje i potrzebne łącza.

Jednak ten blog był zarazem nieco inny: trudną (dla mnie bardzo) tematykę, poruszał w sympatycznej formie opowiadań, z dialogami między dwójką młodych ludzi – Darią, która raczej gruntownej wiedzy informatycznej nie ma, i jej chłopakiem Michałem, który przeciwnie – jest specjalistą w tej dziedzinie.
I właśnie – najnowsze z tych opowiadań niemal idealnie odpowiadało problemowi, który miałam z tym nieszczęśnym plug-in’em, odmawiającym usadowienia się w moim laptopie.

Dodatkowo napisałam do autora blogu z prośbą o wsparcie techniczne. Jego dobra wola i uprzejmość były tak duże, że już w niedzielę udało mi się wysłać nasze PIT-y Ministerstwu Finansów oraz pobrać i wydrukować poświadczenia odbioru. A niech będą! Na pamiątkę, nie tylko na ewentualne żądanie urzędu.

Naprawdę miło jest wiedzieć, że poważnie zajęty zawodowo analityk-programista potrafi podać pomocną dłoń osobie w potrzebie, w dodatku ignorantce. A co więcej, robi to z wdziękiem oraz całkowicie przecież bezinteresownie. Po prostu
z dobrego serca.

W sumie byłam bardzo zadowolona, nie mówiąc już o naszych kotach, które będą mogły liczyć na dodatkowy, dziesięciokilowy worek niezłych chrupek. Dostaną go, gdy tylko Fiskus odda mi te 144 polskie złote.


11 kwietnia 2009

Ach, te baby



W Wielką Sobotę ostatnie zwykle przygotowania do święta Wielkiej Nocy czynimy: okna są już pomyte, dywany odkurzone, meble odświeżone, pranie wysuszone, a my - w kuchni szalejemy.

Pewnie są jeszcze domy, w których ogromne ilości jadła się przygotowuje, w moim jednak to szaleństwo raczej w cudzysłowie występuje. Umiar, i jeszcze raz umiar, ot, aby tradycji zadość się stało: Są więc kraszanki, w łuskach cebuli malowane, trochę wędlin, wypieki. Nacisk zaś głównie na wystrój stołu niż jego obfitość się kładzie.

W Polsce od wieków utarło się święta te traktować bardziej jako ucztę dla żołądka niż dla ducha. Świadectwo temu dają rozliczne opisy kulinarnego rozpasania, od magnackich domów poczynając, na najskromniejszych, kmiecich, kończąc.

W mojej ulubionej książce kucharskiej p.t. W staropolskiej Kuchni, Marii Lemnis i Henryka Vitry (Interpress, W-wa 1986), autorzy tak polski stół opisują:
„…W ciągu Wielkiego Tygodnia największy ruch panował w kuchni, z której dolatywały smakowite zapachy przygotowywanych na święta potraw. Podniecały one apetyty poszczególnych domowników, oczekujących z utęsknieniem rezurekcji, która oznaczała zakończenie postu i rozpoczęcie wielkanocnej batalii kulinarnej.
Tak zwane święcone ustawiano na wielkim stole, w jadalni. Składały się na nie szynki, kiełbasy, salcesony, ryby w galarecie, pieczone w całości prosię oraz wielkanocne ciasta: mazurki, torty, przekładańce i słynne, staropolskie baby. Nie zapominano oczywiście o wódkach, miodach pitnych, piwie i winie. Nad wszystkim górował wielkanocny baranek uformowany z masła lub cukru. Cały stół, mieniący się bogatą gamą barw i kuszący uwodzicielskimi zapachami, ozdabiano zielonym barwinkiem oraz kolorowymi pisankami…”

No, proszę – a dziś „święconki” tyle, ile w dziecinnym koszyczku się zmieści, symboliczne ilości, święconą wodą zwykle przemoczone.
Baranka cukrowego, z roku na rok przechowywanego, zastąpił u nas zając z materiału, a potem kwoka, z rafii wyplatana. Po prostu ładniejsza była. I teraz to ona, w otoczeniu żółtych kurcząt z waty, symbolizuje Wielkanoc. Oczywiście barwinek jest konieczny, i choć małe bukieciki wiosennych kwiatuszków, aby stołowi świeżości przydawały.

A jeśliby Zającowi na dnie jego koszyczka, jakiś skromny prezencik dla nas przewidziany, się zaplątał, to jasne, że z wdzięcznością przyjęty będzie.

Czego wszystkim, zaprzyjaźnionym z „Dwunastoma kotami” szczerze życzę. I o przyjęcie powyższego, wiosennego bukieciku, proszę.




5 kwietnia 2009

Piątek, trzynastego




Krakałam, krakałam…i wykrakałam:
Piec centralnego ogrzewania wysiadł w marcu; trzynastego, w piątek – a jakżeby inaczej. I nie bądź tu człowieku
przesądny.
Akurat pogoda znów zrobiła się podła; ziąb, codziennie padało, jak nie śnieg, to śnieg z deszczem. W dodatku okropnie wiało.
Z ogrzewaniem to jeszcze pół biedy, bo palimy w kominku, ale woda, ciepła woda!
Jej brak - to dopiero problem.

W ogóle nie wiem, jak funkcjonowała ludzkość, kiedy z kranów nie płynęła ciepła woda, zwłaszcza w naszym klimacie, i zwłaszcza o tej porze roku. Nawet umycie rąk pod zimnym strumieniem powoduje marznięcie, pierzchnięcie skóry, nie mówiąc już o tym, że brud się tylko rozmazuje. A co z kąpielą, ze sprzątaniem,
z myciem po kilkanaście razy dziennie sterty kocich naczyń?
Nie można przecież za każdym razem włączać zmywarki. I tak właśnie dostaliśmy rachunek za prąd, oczywiście o jakieś 35% wyższy od poprzedniego.

Radziliśmy sobie w ten sposób, że grzaliśmy wodę w czajnikach, a na kąpiel w wielkich garach, i nosili, taką wrzącą, na górę do łazienki. Dom był stale zaparowany, a nasza cała energia skupiała się na tym grzaniu i transportowaniu ukropu.

A wracając do kotła, to najpierw przyszedł zaprzyjaźniony sąsiad, aby do niego „zajrzeć”. Stwierdził, że już się naprawić nie da. Chyba.
Więc należało sprowadzić serwisanta, który wiedziałby to na pewno. Kiedy już udało się takiego namierzyć w sąsiednim miasteczku, okazało się, że ten „autoryzowany partner” producenta pieca nie radzi sobie nawet z jego rozebraniem . Lepiej wyszło mu inkasowanie należności – osobno za dojazd,
i osobno na wydanie na piec wyroku.

Potem przez kilka dni szukałam w Internecie odpowiedniego dla nas, nowego kociołka. Teraz wiem o kotłach c. o. znacznie więcej: jak są zbudowane, jak się dzielą ze względu na komory spalania, paliwo, moc, ilość funkcji, itp. Sądzę też, że sama, gdybym się jeszcze trochę przyłożyła, niezgorszym serwisantem mogłabym się okazać, a na pewno nie gorszym od tego, który nasz piec „zdiagnozował”.

W końcu po wielu rozterkach udało nam się podjąć decyzję co do marki, typu i rodzaju nowego pieca.
Teraz należało tylko znaleźć firmę, która sprzeda mi piec na raty (no bo skąd wziąć na poczekaniu taką sumę w gotówce?), następnie załatwić formalności i czekać na dostarczenie pieca.
Trzeba przyznać, że co jak co, ale kupowanie dzisiaj w sklepach internetowych przebiega szybko i sprawnie. Informacja jest dobra, sprzedawcy uprzejmi i kompetentni, klienta nie obchodzi transport, ubezpieczenie i podobne sprawy.
Ale to chyba dopiero od niedawna tak się dzieje. Jeszcze przed niespełna dwoma laty, kupując kilka mebli, musiałam słono zapłacić za ich transport, choć było to tylko 50 kilometrów.

W końcu zaprosiliśmy do instalacji nowego pieca dwóch fachowców. Nie razem, oczywiście. Przychodzili kolejno. Wybraliśmy lepszego, jak się zdawało.
Mąż musiał sam zdemontować ten stary, spalony kociołek, aby usługa tańsza była, no i aby pan instalator na drobne nie rozmieniał swoich umiejętności. Oj, życie!
Nasz nowy piec wreszcie został zainstalowany, włączony i hula na całego.

Pieniądze na podłączenie (jasne, że trzeba oddzielnie kilkaset złotych zapłacić), pożyczyliśmy „do pierwszego”od naszych kotów.
One teraz, paniska jedne, nie otrzymują już przesyłek z jedzonkiem. Teraz dostają przekazy. W Euro. Od swoich sponsorów z Nadrenii. Szczęściarze.

A ja tak sobie myślę; nawet w tych ciężkich czasach człowieka całkiem uszczęśliwić może taki niewielki, ciepły strumyczek. Pod warunkiem wszakże, że z własnego kurka wypływa.