24 grudnia 2009

Anioły kruche są



Dokładn
ej daty oczywiście nie znam, ale wiem, że co najmniej od 100 lat z okładem ten aniołek alabastrowy opiekuje się świątecznym, bożonarodzeniowym stołem różnych rodzin protestanckich i katolickich.
I u nas jest od dobrych lat kilkudziesięciu. Mógłby nam niejedno opowiedzieć o ludziach przy tych stołach zgromadzonych, o ich twarzach, ubiorach, o potrawach, zastawach, obrusach. O drzewkach, choinkowych ozdobach, szopkach, światełkach i zimnych ogniach. No, i oczywiście o prezentach, jakie tym ludziom przynosił.

Jednak anielskie wspomnienia główne  życzeń dotyczą,  jakie ludzie wzajemnie przez te lata sobie składali. A były to życzenia szczere, prosto z serca płynące, dotyczące zdrowia dobrego, powodzenia życiowego,  wytrwałości w dążeniach, aby marzenia w realia zamieniać.
Oczywiście anioł nigdy publicznie nie zdradza tych życzeń, które bardzo osobiste były, a które szeptał do ucha mąż żonie, matka synkowi, narzeczeni sobie nawzajem. Ale wiadomo, że całkiem szczególne były, i że nie zdarzało się, aby się nie  sprawdzały.


Tak więc ten aniołek nieduży, z gipsu wykonany,  różne koleje losu przeszedł, ale wiek przecież przetrwał, i jeszcze długo pieczę nad ludźmi sprawować zamierza.  A on dużo może. To pewne.
Alabaster kruchy jest. Jednak idee wieczne są. Podobno.

I ja mam życzenia dla przyjaciół 
Dwunastu kotów i gości do nas zaglądających: aby ten wyjątkowy każdego roku  czas mogli spędzić wśród bliskich, w zdrowiu i zadowoleniu.
A naszym zwierzętom życzę dobrych serc opiekunów i misek zawsze pełnych.

18 grudnia 2009

Ostatnia zima w życiu Szkaradzieja




Dziś o wpół do ósmej mieliśmy -16 stopni. I masę śniegu.
A w Kopenhadze radzą nad konwencją klimatyczną. Bezskutecznie, wiadomo.
Nasze kociska wybiegły z domu na ten śnieg zmrożony i po chwili pędem zaczęły wracać pod kominek. Ale kominek ledwo, ledwo się żarzył od wczoraj. Kiedy zorientowałam się, że taki ziąb na dworze, już nie dokładałam drewna tylko piec c.o. włączyłam.

Zawsze boję się o rury, żeby nie popękały. Boję się o komin, aby się nie zatkał, i żeby się sadza nie zapaliła.Po wczesnowiosennym doświadczeniu z awarią przewodu kominowego, czyści się go co i rusz, potrzeba czy nie potrzeba. Śnieg z naszego kawałka chodnika musimy uprzątać, drewno rąbać, ale najpierw je kupić za niemałe pieniądze, rachunki za gaz niebotyczne już przecież, regulować. Tak więc zima  przysparza mi samych kłopotów, zmartwień i obaw.
Dzieci i dorośli, amatorzy zimowych sportów tę porę roku kochają. Ja ze sportów najbardziej lubię skoki; w TV, zwłaszcza kiedy Adam Małysz wygrywa. Krajobrazy zaśnieżone także ładne są, ale  tylko przez szybę lubię na nie patrzeć. I w ogóle najchętniej z domu bym wyszła dopiero pierwszego wiosennego dnia. I to pod warunkiem, że jest naprawdę ciepły.

 Większość kotów tego samego jest zdania, za wyjątkiem Lolity i Filipka. Lolita zachowuje się co rano jak dziki kot,poluje; czai się, podchodzi, skrada. Wdrapuje się na drzewa, biega po gałęziach wznosząc tumany białego, opadającego śnieżnego puchu. Jest niesamowicie zwinna i szybka. Jej reakcje są błyskawiczne. Więc od czasu do czasu uda się jej ptaszka upolować. Nic dziwnego, skostniałe, sztywne prawie od tego mrozu, z brzuszkami pustymi, bo jak tu coś jadalnego pod grubą warstwą śniegu wyszukać, słabiej reagują, na pewno i sił,aby poderwać się do lotu, mniej mają.
Filipek natomiast rewiry swoje wszystkie obejść musi, i to wielokrotnie, obadać co  się dzieje, jak i gdzie.
I mimo, że 2,5-letni Filip troszkę jakby zmężniał, już nie jest taki całkiem byle jaki, i tak zawsze o niego najbardziej się martwię.

Ale w tej chwili prawdziwe moje obawy wzbudza stan zdrowia najstarszego naszego kota, i pierwszego rezydenta - Szkaradzieja. Minęło właśnie w listopadzie 11 lat odkąd Szkaradziu znalazł się pod naszą opieką, najpierw "na garnuszku" tylko, w zimę straszną, śnieżną i mroźną, jak obecna.  Przemieszkiwał w rozwalającej się szopie na przyległej działce, dokąd mój mąż zanosił mu suchą karmę. Ale kiedy zorientował się, że sąsiad okrada tego biedaka z jedzenia, staraliśmy się do domu go zwabić.
Niestety, Szkaradziej panicznie wprost bał się wszystkich i wszystkiego. Przezimował i "przewiosnował" pod chmurką, trochę na stryszku komórki na narzędzia ogrodnicze, ale nieogrzewanej przecież, trochę na naszym progu, kamiennym zresztą. Nad tym progiem daszku nawet wówczas jeszcze nie było. Wynosiłam na próg jakieś dywaniki i baranie skórki. A na stryszek kartony wymoszczone kocykami.
I każdej nocy zrozpaczonej, bo było to po tragicznej śmierci naszej Murki ukochanej, dodatkowo martwiłam się, czy to zwierzę nie zamarznie, czy już nie zamarzło.

Miesiące później Szkaradziejek jednak zamieszkał z nami, dając nam wiele radości z możliwości obserwowania, jak długo i mozolnie, latami całymi, przystosowuje się do życia w kocim dobrobycie. Jakie postępy czyni, jak reaguje to zwierzątko tak biedne, zahukane, na zwykłe sytuacje, o których domowy kot, wychowany w normalnych warunkach,sądzi, że słusznie mu się należą.
Każdorazowo święto u nas było, kiedy okazywało się, że kot po raz pierwszy wskoczył na krzesło, kiedy pozwolił się pogłaskać, gdy dał się wziąć na kolana, wreszcie gdy znalazł pierwszą w swoim życiu zabawkę, albo kiedy po raz pierwszy odważył się przestąpić próg (umowny zresztą) między jadalnią a kominkiem. A było to w dziewiątym(!) chyba roku pobytu Szkaradzieja w naszym, w jego,  domu. Potem już 'poleciało': Szkaradziu na kanapie, Szkaradziu na kominku, Szkaradziu w łóżku (opiekuna). Ale ostatnio, jakieś półtora miesiąca temu i do moich betów wreszcie zdecydował się przymierzyć. Mruczał nawet.

Już w ubiegłym roku Szkarad, zwany też Bamberkiem, bardzo zmizerniał, wychudł wręcz, kiełek stracił, zmalał, chyba znacznie ogłuchł, sądząc po tym, że naszego potwora-odkurzacza się nie boi, choć wszystkie inne zwierzęta rejterują na jego dźwięk. Nie widzi dobrze.  Dziś już nie tylko, że apetytu wcale nie ma, i nic, nawet kawałeczka filetu z kurczaka, który jeszcze niedawno uwielbiał, nie chce zjeść, to jeszcze ustawicznie wymiotuje biedaczek.
Na kanapie tylko przesiaduje, do człowieka się łasi, opieki poszukuje. Ma prawdopodobnie od 14 - 16 lat.

Postanowiliśmy, że tylko w razie absolutnej konieczności, gdyby cierpienia wielkie musiał znosić, eutanazji go poddamy.
Chcielibyśmy, aby odszedł sam, w spokoju, we własnym domu. Aby ostatnim spojrzeniem mógł objąć twarze go kochające i przyjazne oblicza swoich pobratymców.
Smutno. Bardzo.
Uważamy, że zwierzęta powinny mieć także szansę dobrego życia i godnej śmierci, jak ludzie. Przecież różnimy się od nich zaledwie jakimiś marnymi promilami w genach.


6 grudnia 2009

Maliny grudniowe prosto z krzaka







No, dobrze: może ogrodnicy z nas żadni, może i ziemia odłogiem stoi, może i nikt nie przystaje za płotem, aby się podziwować, jak to przechodnie robią, na przykład pod ogródkiem naszej sąsiadki, że wszystko śliczne takie, pod rządek posadzone, pod linijkę przycięte, pobielone, pograbione, każdy chwaścik wyrwany, wykorzeniony, zniszczony, unicestwiony.

Nie, nasz ogródek całkiem ekologiczny jest: Liście nie zgrabione, zwłaszcza te pod samym murem zalegające, bo gdzie podzieją się na zimę stworzenia, co tam domki sobie znalazły? Krzewy nie poprzycinane, bo gdzie jeże do wiosny przetrwać mają? Dzikie wino dom coraz szczelniej oplata, na elewację wcale nie bacząc, bo co ptaki podjadać mają, kiedy wszystko lodem skute już będzie?



Ten kawałeczek maleńki świata własnym całkiem życiem sobie żyje, trwa w zgodzie z porami roku, nie jest pestycydami oblewany, wapnem malowany, Randapem żadnym traktowany. Po prostu jest naszym, prywatnym całkiem, rezerwatem ścisłym.Tu tylko prawa przyrody są respektowane, a człowiek nosa swojego przemądrzałego nie ma prawa wścibiać.


I co się dzieje? A nic nadzwyczajnego. Drzewa sobie rosną, ptaszki sobie fruwają, a my-ludzie sobie chodzimy i podglądamy, co też tam wyrosło, urodziło się, co nie przetrwało, co kogo zagłuszyło, co się przebiło, a co zmarniało. I całkiem sobie stan taki chwalimy. A co w zamian, od tych paru metrów ziemi dziewiczej otrzymujemy? Oprócz walorów estetycznych, a więc wszystkich możliwych barw i odcieni zieleni, czerwieni, żółci, brązu, oprócz kształtów różnorakich, zapachów wielu, są także i pożytki, a jakże. Zbieramy jabłka, gruszki i winogrona, czasem kilka sliwek, trochę wiśni, co drugi rok mamy klęskę urodzaju moreli. I maliny. Kto właściwie maliny zbiera z krzaków w grudniu?


Dla tych kilku garstek malin grudniowych, cudownie przeobrażających najskromniejszy deser w wytworne wety, warto ten spłachetek ziemi samemu sobie zostawić.


Jeszcze parę lat temu kosiliśmy trawę, przycinali gałęzie, równali żywopłot. Ba, kupowaliśmy nawet przeróżne narzędzia ogrodnicze. Teraz cięcia wykonujemy tylko wtedy, gdy już całkiem wyjść czy wyjechać poza parkan nie można, a pędy niebezpiecznie oplatają przewody telefoniczne czy wysokiego napięcia.

Przed laty, kiedy się tu sprowadziliśmy, zdecydowaliśmy, że stara, potężna czereśnia, która bloczysko czteropiętrowe za naszym płotem stojące, od dawna przerosła, będzie tylko na ptactwa dzikiego użytek. Tak samo wiśnia-szklanka, choć prawdę mówiąc kosy wcale nas o zgodę nie pytały, anektując już dawno to drzewko.


Owoce kaliny, jagody cisowe i bzu czarnego swoich zwolnenników znajdują, także samo i owoce jarzębiny. Albo szyszeczki modrzewiowe.


Szczęśliwa byłabym wielce, gdyby inne jeszcze zwierzęta sprowadziły się do naszego ogródka i stały się naszymi współmieszkańcami. Pewna jestem, że nasze wzajemne realacje byłyby naprawdę przyjazne. Czyli całkiem inne niż z ludzkimi sąsiadami.

19 listopada 2009

Beaujolais Nouveau, czyli lekki katz(enjammer) jutro rano







Tak sobie postanowiłam dzisiaj przed południem, że zamiast 1. czy 2. stycznia nadchodzącego roku 2010 narzekać na to, że oto właśnie znów roczek minął, że starsza  o dwanaście miesięcy jestem, a zmarszczek to już całkiem doliczyć się nie mogę, co innego, całkiem co innego,  zrobię. 

A co? Właśnie  już dziś utyskiwać zacznę, że 365 dni znów za nami. Bo to akurat przed rokiem  święto Młodego Bożole obchodziliśmy. A ponieważ  trzeci czwartek listopada od rana nam nastał, postanowiliśmy skosztować, co też tego roku z naszych własnych gron winnych, ogrodowych, się nam urodziło.

Otóż mąż mój już od  tygodnia w małym gąsiorku (ale nie takim znowu całkiem malutkim), sezonował w salonie, za kominkiem, wino młode, młodziutkie zupełnie, mając nadzieję, że smak tego napitku, zwykle "sikaczem" zwanego, na tyle się poprawi, że będziemy mogli zbiory świętować.

Ja oczywiście sceptycznie, jak zwykle, do tego się odniosłam. Więc tym większe i przyjemniejsze było moje zdziwienie, że trunek całkiem, całkiem do picia się nadaje, i miło dosyć przez gardło przechodzi.
Po drugiej szklaneczce (Rosjanie to naczynie dobitniej - stakan - nazywają) nasze zmartwienie rokiem upływającym zmniejszyło się do tego stopnia, że wzajemnie zaczęliśmy się przekonywać o walorach wieku naszego, co tu ukrywać, z wiekiem  Beaujolais  Nouveau niewiele, a prawdę mówiąc, kompletnie nic wspólnego nie mającym.

W nastrojach całkiem sympatycznych do tej wieczornej chwili dotrwaliśmy, z silnym postanowieniem, że jutro dopiero zaczniemy się przejmować spustoszeniami, jakie czas upływający powoduje, i jak paskudnie na nas sobie używa.
Oczywiście trudne to zadanie wcale nie będzie, bo nasza jutrzejsza kondycja fizyczna, po dzisiejszym święcie, odpowiednia do takich rozważań, a nawet idealna po prostu będzie.

Ale, nie przesadzajmy: żebyśmy tylko zdrowi byli . Czego sobie i gościom swoim serdecznie życzę.



16 listopada 2009

Chlebek na jutro




Pieczenie
chleba nie jest już takim jak dawniej,  trudnym zadaniem. Po pierwsze nie trzeba mieć pieca chlebowego. Po wtóre przepisów w Sieci można znaleźć tysiące. Po trzecie wreszcie smaczny chlebek wcale nie musi być na zakwasie pieczony, choć wiem, że wszystkie poważne 'piekarki' na wszelkich piekarniczych blogach niemal wyłącznie zakwas, jako podstawę wypieku dopuszczają.

Zamiast przeszukiwać Google'a  postanowiłam skorzystać  z przepisu Błękitnej tu  podanego, który oczywiście trochę, jak to ja zwykle, zmodyfikowałam, dostosowując go do własnych warunków: rozrobiłam 4 dag świeżch drożdży, dodałam szklankę więcej mąki (w dodatku nie chlebowej, tylko tortowej, bo tylko taką miałam) i sporą garstkę kminku.  Nadto naczynie do pieczenia wysmarowałam obficie olejem rzepakowym.
No, właśnie, to naczynie największe moje obawy wywoływało. Bo Błękitna piekła w garnku rzymskim, jakiego nie ma w wyposażeniu mojej kuchni. Ale po krótkiej analizie doszłam do wniosku, że chodzi w tym przypadku po prostu o naczynie z pokrywą, na wysoką temperaturę odporne, czyli szkło żaroodporne powinno być w sam raz.


- Co będziesz piekła? zapytał wczoraj wieczorem mój mąż, fanatyczny wielbiciel wypieków wszelakich.
- Chlebek na jutro - odpowiedziałam.
- Eee, dopiero na jutro? zawiódł się trochę.
















Resztę zaleceń z przepisu potraktowałam bardzo dosłownie, i proszę; dziś mamy chleb pyszny, świeżutki (że niezdrowo?), pięknie wyglądający, a co najważniejsze - wiemy, co ma w środku.


Produktem niejako ubocznym jest, utrzymujący się już od kilku godzin, przepełniający cały dom, zapach  pieczonego chleba.
Żaden Dior, żadna Chanel, czy inna Ricci, ani nawet sam Armani nie są w stanie z tym zapachem konkurować!



15 listopada 2009

Ognisko domowe

Nasze cztery kąty, nazywane są zwykle przez nas domem, czyli miejscem, które do nas należy, ale sądzę, że jest to przede wszyskim miejsce, do którego my należymy.
I właśnie się zastanawiam nad taką sprawą: czy to nasze siedlisko może być prawdziwym gniazdem, o które się staramy, któremu poświęcamy tyle uwagi i zachodu, jeżeli nie mieszka w nim, obok nas i bliskich, pies, kot, albo rybka chociaż, i niekoniecznie złota?
I czy to nie jest tak, że właśnie dopiero my-ludzie, i zwierzęta w naszym domu, tworzymy rodzinę?

Czyż do kotki-niejadki nie odzywamy się w te słowa: - Lolisiu, jak zjesz to cię na dwór puszczę. Zobacz Lolu, tu w miseczce, jakie pyszne jedzonko!
Przecież kichającego Szkaradzieja opatulamy w koszyku ciepłą kołderką, przemawiając do niego czule: - Otwórz pyszczek, połknij lekarstwo!
A włóczykija Filipka, do białego rana wołać potrafimy, martwiąc się, że zmarznie albo przemoknie. Nie szkodzi, że sami marzniemy, że zmęczeni jesteśmy. Filip ważniejszy jest.

Dlaczego zwierzęta, a już pies i kot szczególnie, tak znaczącymi są dla nas istotami? Odpowiedzi, sądzę, tyle jest, ile naszych z nimi relacji.
Tę silną więź budujemy przecież od tysięcy lat. Nie do końca wiadomo, kiedy dokładnie udomowiony został pies (17 tysięcy lat temu?), czy kot (9,5 tysiąca lat temu?). A chociaż w historii różnie z tym bywało, od 'świętości' kota w starożytnym Egipcie, po uznawanie go za 'narzędzie szatana' w średniowiecznej Europie, oczywistym jest, że wzajemne 'pożytki' okazały się niezaprzeczalne.

Dziś co prawda mniej ludzi "trzyma" kota dla obrony zbiorów przed gryzoniami, czy psa dla stróżowania, polowania, stad pilnowania.
Dziś chcemy mieć w zwierzęciu towarzysza, przyjaciela, istotę do opiekowania się, chcemy, aby nasze dzieci ze zwierzętami się wychowujące, nauczyły się bezinteresowności i odpowiedzialności za żywe stworzenie.
Oczywiście nie wszyscy tego chcemy. Niestety.

Ale nie chcę tu rozprawiać o mamusiach i tatusiach, którzy 'na prezent' swojemu dziecku sprawili kociaczka czy szczeniaczka, którego do lasu wywieźli, kiedy ze szczeniaka zaczął wielki pies wyrastać.
Nie chcę zajmować się psychopatami wszelkiej maści, znęcającymi się nad zwierzętami nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, zastanawiać się nad ludźmi (?) walki zwierząt organizującymi, gdzie zwyciężony jest już tylko ścierwem, ani myśleć nawet o tych, którzy przeznaczają zdrowe, żywe zwierzęta na 'naukowe cele'.

Chcę myśleć o tym, ile czułości nasz kot w nas wywołuje. O tym, jak pędzimy do domu,bo nasz pies na nas czeka. O tym, jak niedomagający, chcemy szybko na nogi stanąc, bo nasze zwierzę nas przecież potrzebuje.
I o tym w końcu, że przecież przed naszym kotem umrzeć nie możemy, bo kto się wówczas nim zaopiekuje.

Sreberko

Kudłasek

Te dwa prześliczne koty (tu kliknij: http://koty-nem-mco-moon-tail.blogspot.com/), aktualnie pod opieką Grażyny, mogą Twoje ognisko domowe tworzyć. Wystarczy, że pod własny dach je przyjmiesz. I pokochasz.

Więc kto w swoim domu zwierzątka jeszcze nie ma?

14 listopada 2009

Ratujmy jeże

"Nasz" jeżyk ogródkowy, dziki

Elisse na swoim blogu Utkane z marzeń (link obok) umieściła prześliczną historię n. t. ratowania jeżyka o imieniu Jerzyk. To jest ilustracja do apelu, abyśmy pomogli człowiekowi, chroniącemu te urocze zwierzątka przed zagładą:

Andrzej Kuziomski
ul.Stradomska 27/23
31-068 Kraków
nr konta: 41 1090 1665 0000 0001 0823 0718

"W imieniu jeży i Pana Andrzeja , którego niestety nie miałam przyjemności poznać…bardzo dziękuję" - napisała Elisse.

Ja takze nie znam p.Andrzeja, natomiast znam i wielką przyjaźnią darzę jeżyki, zwłaszcza te z naszego ogrodu, sprytnie karmę naszym kotom podbierające.

Jak pisze Elisse, każde 5,-zł to już wielka pomoc. Kto może przekazać jakiś grosz (np. mBank prowadzi bezpłatnie konta internetowe i bezpłatnie przelewa pieniądze na dowolne rachunki - polecam) będzie miał chwilę dużej przyjemności myśląc o sobie: Proszę, jestem darczyńcą!

Ale, tak bez żartów, to naprawdę miłe - móc wspomóc bardziej bezbronnego, bardziej głodnego, bardziej zmarzniętego, jednym słowem bardziej potrzebującego, niż my.






6 listopada 2009

Pomóżmy kotom z gdyńskiej stoczni



Wszyscy chyba słyszeli o tragedii zwierząt na terenach zlikwidowanej stoczni w Gdyni.
Pomóżmy tym biedakom!


Dla osób mogących wspomóc koty finansowo, numer konta bankowego:

Fundacja Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt – Viva!
ul. Kopernika 6/8, 00-367 Warszawa

81 1370 1109 0000 1706 4838 7309

z dopiskiem “PKDT – koty stoczniowe”
bank DNB NORD Polska S.A. I O/Warszawa

Jeśli nie możemy zaoferować datku, choćby najskromniejszego, wstrząśnijmy sumieniami gdyńskich urzędników samorządowych, aby skuteczną pomoc dla kotów nareszcie zaczęli organizować i podpiszmy petycję, jaką do władz miejskich kierują wolontariusze z Pomorskiego Kociego Domu Tymczasowego.
Tysiące ludzi już pod tym apelem swój podpis złożyło:

http://www.petycje.pl/4529


2 listopada 2009

Requiem aeternam



Szron kwiaty na grobach ściął; stały we flakonach albo w donicach z ziemią zamarzniętą, takie oniemiałe jakby, zesztywniałe. I na myśl przywiodły mi te wszystkie oblicza, te twarze już w bezruchu zastygłe, jakie pożegnać w życiu musiałam. Ale nie te rysy stężałe przecież analizuję, myśląc o tych, którzy odeszli. Przeciwnie, wspominam twarze żywe, oczy widzące, usta uśmiechające się, wargi słowa wypowiadające.

Najodleglejsze moje wspomnienie ze śmiercią związane jest takie:
Widzę małą, białą salkę, z łóżkiem metalowym, na biało lakierowanym, z pościelą białą, i głowę ciemną na poduszce. Twarzy nie mogę sobie przypomnieć. Za to słowa pamiętam: - Wypij mleczko, malutka. I rękę, która filiżankę mi podaje.
To moja matka, siostra i ja z wizytą w szpitalu, u ojca. I słowa starszej siostry: - Nie pij, zobacz, jaki paskudny kożuch. A chociaż chcę przecież wypić, aby zrobić ojcu przyjemność, mówię:- Nie, nie wypiję. Nie chcę.
Więcej nie byłam w tym szpitalu. Ale dobrze pamiętam chwile zabawy w przebieranki przed wielkim lustrem w krakowskim mieszkaniu cioci Zofii, przerwanej łzami mojej matki, wpatrującej się w telegram - Chodź tu córeńko; tatuś nie żyje!
Nie wiedziałam co to znaczy, miałam przecież trzy lata tylko. Wiedziałam za to dobrze, że powinnam płakać. Ale nie mogłam się rozpłakać, nie mogłam. I gorączkowo szukałam wyjścia. Aż nagle zaczęłam krzyczeć:- Nie, nie, ja w to nie wierzę!

Ta scena gdzieś się w zakamarkach mojej pamięci zatarła, a przypomniana potem, kiedy nastolatką już byłam, bezustannie rodziła pytanie; czy możliwe, aby mała dziewczynka tak przewrotna była? Czy dzieci są tak nieczułe? A może to było jeszcze coś gorszego?

Już jako dorosła żegnałam kolejnych bliskich, członków rodziny i znajomych. I zawsze w takich chwilach straszny żal mnie dopadał na myśl, że czegoś wobec odchodzących zaniedbałam, czegoś im nie powiedziałam, coś zrobiłam niepotrzebnie czy nieopatrznie, albo czegoś nie zrobiłam, z niedbalstwa, niepamięci, lekceważenia. I że odrobić się tego już nie da.

Nie wiem kiedy uznałam, że te dwie literki "ś. p." poprzedzające na klepsydrze nazwisko zmarłego, bynajmniej nie grzecznościowe są, ale prawdziwie świętej pamięci przydają wszystkim, którzy odtąd człowieczą tajemnicę największą już znają. Chyba dosyć dawno musiało to być, bo też od dawna najukochańszym swoim zmarłym oddaję się w opiekę, swoje myśli i pragnienia im powierzam, o radę proszę, i o pomoc w rozwiązywaniu życiowych problemów.
Przeświadczona jestem, i jak zdążyłam się przez lata zorientować, raczej nie osamotniona w tym przekonaniu, że nasi zmarli otaczają nas, żywych jeszcze, czułą swoją uwagą.

Nie wierzę w niebo i piekło, sprawiedliwą karę za grzechy, ani wspaniałą nagrodę za dobre postępki. Chcę jednak, i lubię wierzyć w byty jakieś idealne po tym naszym ziemskim żywocie. W miejsca, gdzie już nie będzie ludzi głupich. Gdzie już nie będzie ludzi okrutnych. Gdzie nie ma bogów, ale nie ma też galerników. A wszystkie stworzenia równe są. I przyjazne.

17 października 2009

Nalewka bursztynowa i pietruszka grubo siekana




Ślachetne zdrowie, /Nikt się nie dowie, /Jako smakujesz, /Aż się zepsujesz. /Tam człowiek prawie /Widzi na jawie /I sam to powie, /Że nic nad zdrowie...
Tej wspaniałej fraszki wszyscy uczyliśmy się na pamięć w klasie drugiej czy trzeciej szkoły podstawowej, nie ma więc sensu dalej jej cytować. Wtedy oczywiście o własne zdrowie wcale nie dbaliśmy, od tego mieliśmy mamę, tatę, babcię, i panią higienistkę.

Wraz z upływem lat musieliśmy tę troskę sami na siebie przyjąć. Chociaż różnie z tym bywa. Wyłączając skrajności, to znaczy hipochondryków po jednej stronie, a po przeciwnej osoby kompletnie się zaniedbujące, cała reszta z nas zaczyna o zdrowie dbać, zgodnie z tezą Jana z Czarnolasu, gdy ono nieco już szwankuje.

Dziś leczymy się najczęściej przez TV albo przez Internet. Agresywne reklamy tzw. paraleków czy innych suplementów diety, na wszelkie schorzenia, dolegliwości i urazy, od tabletek "Goździkowej" po bardziej wyrafinowane specyfiki, sprzyjają zdaniem specjalistów, naszemu mało frasobliwemu podejściu do tej sprawy. No, bo wiadomo, kiedy mamy zgagę bierzemy Ranigast, a kiedy 'nawalają' nam plecy smarujemy się Fastum.
W Sieci możemy codziennie przeczytać setkę nowych porad na temat zdrowia, odporności, diety, wagi, stresu, wypoczynku, itp.

Ale pytanie jest takie: Co robiliśmy w czasach "przed telewizją" i przed Internetem? Jak się leczyliśmy, kiedy nie było ani antybiotyków, ani nawet aspiryny?
Przypomina o tym jedna z ulubionych moich lektur: Powrót do ziół leczniczych. Autor - o. Andrzej Czesław Klimuszko. (Wyd. Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 1996, wg publikacji z 1987).
Czesław Klimuszko, nieżyjący już (zm. 1980) franciszkanin, jasnowidz, zielarz, wizjoner, posiadł niezwykłą wiedzę o leczniczych właściwościach roślin. Dla setek i tysięcy ludzi był wybawicielem od chorób i dolegliwości, na które oficjalna medycyna nie umiała znaleźć lekarstwa.

Receptami na czasie, w związku z tą paskudną aurą, są jego metody walki z przeziębieniem i grypą.
Otóż, sposobem niemal stuprocentowego zabezpieczenia się przed tą przykrą chorobą jest nalewka bursztynowa.
Sporządza się ją następująco: 50 g kawałeczków rodzimego naszego bursztynu, wypłukać dokładnie w letniej wodzie. Wrzucić do butelki o pojemności 3/4 l i zalać spirytusem (broń Boże nie denaturatem, choć niektórzy to lubią) i odstawić na 10 dni. Po tym okresie nalewka jest gotowa, nie trzeba jej przecedzać czy przelewać. Kiedy płyn się wyczerpie, bursztyny można zalać ponownie, ale tylko jeden raz, po uprzednim rozbiciu ich na mniejsze jeszcze cząsteczki. Bursztyn w spirytusie się nie rozpuszcza, ale uwalnia mikroelementy barwiące go na złoty kolor. Codziennie rano wypić trzeba szklankę herbaty z trzema kroplami tej nalewki.
Jeżeli jednak tej profilaktyki nie stosowaliśmy i złapaliśmy choróbsko (grypę, zapalenie oskrzeli, dychawicę oskrzelową, a nawet zapalenie płuc) nalewką bursztynową nacieramy sobie plecy i piersi, i kładziemy się do łóżka, stosując kurację przez trzy dni. Nalewka skutecznie i szybko obniża wysoką gorączkę. Stwierdzono również doraźne zmniejszanie się dolegliwości sercowych (osłabienie mięśnia sercowego, arytmia) oraz ustępowanie bólu głowy przy nacieraniu miejsc bolących tą nalewką, a w razie jej braku, pocieraniu ich po prostu kawałkiem bursztynu.
Polski jantar ma również właściwości przeciwrakowe: ciągły kontakt ciała z bursztynem (muszą to być kształty wieloboczne, nie kuliste) w postaci np. naszyjników czy bransolet, zabezpiecza w dużej mierze przed nowotworami.

Spośród roślin doskonale polepszających odporność naszego organizmu o. Andrzej poleca szczególnej uwadze czosnek i cebulę.
Miesięczna kuracja czosnkowa jest następująca: Trzy ząbki czosnku cienko poszatkować, ułożyć na kromce posmarowanej masłem i zjeść podczas kolacji. Po tej kuracji zrobić tygodniową przerwę i znów przez miesiąc czosnek 'zażywać".
Zabezpiecza się w ten sposób organizm nie tylko przed osłabieniem, ale również przed sklerozą i jej groźnymi następstwami.
Cebulę powinno się jeść (co najmniej) co trzeci dzień, zwłaszcza w zimie, w postaci sałatki: dużą cebulę pokroić na plasterki, posolić, polać oliwą lub olejem, odstawić na godzinę pod przykryciem, zjeść przed obiadem lub kolacją.

O. Klimuszko był przekonany o wybitnych właściwościach bakteriobójczych, antychorobowych, grzybów leśnych, ustanawiając taką ich kolejność: borowik, rydz, maślak, pieczarka, smardz, kania, opieńka, surojadka.
Uważał, że działają jak antybiotyki, ale bez ich skutków ubocznych. Przez wiele lat zalecał delikatną kurację grzybami chorym, których organizmy były bardzo wycieńczone, osiągając zadawalające wyniki. Nawet osobom z chorobami przewodu pokarmowego dyktował codzinne jedzenie grzybów gotowanych, świeżych bądź suszonych, chociażby w postaci zup.

Cudownym ziółkiem nazywał pietruszkę, która nie leczy bezpośrednio jakiejś choroby, lecz chroni człowieka przed wirusami, zwłaszcza grypy oraz "uodparnia organizm ludzki przed zapadalnością na wszelkie schorzenia oraz daje niebywałą tężyznę życia i długowieczność".
Musi być spożywana na surowo, nie żałujmy więc tej przyprawy, posiekanej grubo, zarówno do zup jak i innych potraw.
Równie dobroczynne działanie ma surowy chrzan, będący także silnym antybiotykiem.

Zwykła pokrzywa, tępiona przez ogrodników jako zielsko, ma ogromne właściwości lecznicze. Zawiera ona wiele substancji aktywizujących i regenerujących ludzki organizm. Mimo, że nie stosuje się jej solo, a w połączeniu z innymi ziołami, znakomicie eliminuje wiele schorzeń, w tym anemię i wycieńczenie.
Nawiasem mówiąc, spotkałam w sieci trochę przepisów na zupę z pokrzywy, albo jarzynkę z niej.

O. Andrzeja zachwycały też zdrowotne właściwości migdałow. Zjadanie 2 razy dziennie po 3 migdałowe ziarenka zabezpiecza w dużym stopniu organizm przed owrzodzeniem żołądka i dwunastnicy oraz przed zapadaniem na choroby nowotworowe, zwłaszcza przewodu pokarmowego.

Natomiast dziką różę uznał za najwartościowszy, z rosnących w Polsce owoców, zapobiegający wszelkim chorobom. Zalecał możliwie najczęstsze jedzenie powideł z niej usmażonych oraz picie herbaty z jej płatków.
Trochę podobnym działaniem wykazuje się czarna porzeczka.

Ten znakomity uzdrowiciel oddzielnie potraktował temat kaktusów, głównie ich odmianę p. n. aloes arborescens. Sądził, że odpowiednio spreparowanym aloesem można przywrócić siły witalne naszemu organizmowi. I nie tylko. Ale o tym następnym razem.

Na razie nie daję się temu podstępnemu atakowi zimy, wierząc, że jeszcze złota jesień swoją obecnością nas zaszczyci. W czym utwierdza mnie modrzew za oknem, ciągle zielony przecież, i wichurom odpór dający. Dopóki igieł nie straci, dopóty śniegi i lody nas nie skują.
Tak, tak - powiedziała Lolisia, i wskoczyła na klawiaturę.

10 października 2009

Torebka landrynek






Nie nad smakowymi walorami żywności chciałam się rozwodzić, choć to temat także miły do roztrząsania jest. Ale nad tym, w jaki sposób, za pomocą jakich metod, producenci zmuszają nas do kupowania ich produktów.
Wiadomo, że towary najlepiej opakowania sprzedają. No tak. Takie, na przykład, słodycze. Teraz już nie sięgamy po nie, ale kurier właśnie dostarczył naszym kotom przesyłkę znad Renu, z jedzonkiem od Schatz, to i my się załapaliśmy; trochę słodkości i dla ludzi się w niej znalazło.

Więc koty z ganku zgoniliśmy i sami się rozsiedli: Cappuccino sobie zrobiliśmy, i po czekoladce, no może po dwie skosztowaliśmy. Dobre, pyszne nawet były, takie z odrobiną chili. Ale co tam czekoladki, popatrzmy raczej w czym zostały sprzedane? We wzorek uformowane, a każda z osobna w folię złotą zawinięta, potem do ślicznej kopertki ją włożono i całość w kartonik zapakowano. A ten? Dobrym przykładem sztuki graficznej być może. Dobór kolorów - czarny, złoty, czerwony, kształt i wypukłość czcionek, wielkość, rozmieszczenie... Dla oczu naszych - mniam, mniam.

Tak samo zachwycać się można słoiczkiem z malinowym dżemem, jego kształtem, zakrętką, nalepką, banderolą. Albo puszką kawy czy herbaty, gdzie nostalgiczne scenki namalowano, rodzaj i gatunek herbaty opisano, recepturę zamieszczono. Pudełeczka z serami, kartoniki z kaszami, szklaneczki z musztardami, i tysiące podobnych, urodą swoją zaskakują. I to podwójnie zaskakują, bo przecież z definicji, opakowania są rzeczami jednokrotnego użytku, a żywot ich kończy się wraz z ostatnią łyżeczką kawy, czy ostatnią malinką ze słoika wyjedzoną.Potem trafiają na wysypisko. Jak i opakowania alkoholi.
Tu kształty butelek (płaskie, wysmukłe, baryłki, owale,kwadraty, prostokąty), kolory szkła(przeźroczyste, zielone, brązowe, czerwone, białe, opalizujące), korki, nakrętki, nalepki, folie, druciki, sznureczki, plakietki i dziesiątki innych zdobień walczą o spojrzenie klienta. Kuszą i do zakupu zachęcają.

I nie dotyczy to wcale najwyższych półek, jakiś Harrodsów czy innych sklepów dla bogaczy, tylko zwykłych produktów, w zwykłych supermarketach, dla zwykłych konsumentów.

A przecież nie tak dawno jeszcze, to znaczy dla mnie nie tak dawno, bo młodzież ani to zna, ani pamięta, niebem w gębie dla dzieciaka, i młodszego i starszego, parę deko landrynek było. Tak naprawdę, to była zbita, sklejona masa słodko-kwaśnych cukierków,którą najpierw sprzedawczyni w sklepie obtłukiwała i dźgała aluminiową łopatką, do szarej, z makulatury, ze trzy numery w stosunku do zawartości za dużej torby wpychała, na szalkę wagi uchylnej rzucała, oznajmiając: złoty dwadzieścia, i z okrzykiem - następny, kolejnego malucha uszczęśliwiała. I faktycznie byliśmy szczęśliwi. Tego smaku przecież nikt, kto to cudo jadał, nigdy, przenigdy nie zapomni.
Takim samym wzięciem oranżada w proszku się cieszyła. Porcjowana już, w papierowych torebkach, smakowała identycznie, jak te landrynki właśnie. Przeznaczona do rozpuszczenia w szklance wody, rzadko kiedy doczekała spożycia w charakterze płynu musującego. Z reguły jeszcze pod sklepem w buzi nabywcy lądowała.

Handlowa rzeczywistość PRL bardzo długo zgrzebna była. Liznąć kolorów tego "zgniłego" kapitalistycznego świata mogliśmy dopiero, kiedy pierwsze sklepy Pekao i Baltony otworzono. Bynajmniej nie zaspakajaniu konsumpcyjnych apetytów rodaków służyć miały, ale bardziej prozaicznemu celowi - ściąganiu od mieszkańców posiadanych przez nich walorów dewizowych.I chociaż dzieckiem już nie byłam zapamiętałam,a jakże, wygląd pierwszej mojej puszki z Coca-Colą. I ten syk towarzyszący jej otwieraniu. I te bąbelki w nosie kręcące. Nie szkodzi, że od lat tego napitku nie tykam, i nie uznaję. Przecież wówczas wygląd, zapach i smak były zniewalajace.

Właściwie dopiero "za Gierka" zaczęły się bardziej masowe wyjazdy na Zachód, no a tam to już prawdziwy szok każdego obywatela demoludów dopadał.
Choć, pamiętam dobrze, że i nasz pierwszy wyjazd do Budapesztu, a była to połowa lat sześćdziesiątych, także Zachodem zapachniał. Świat całkiem inny (ach, ta Vaci ut), jakże piękny i kolorowy pokazywał. I nie tylko w Budapeszcie, czy nadbalatońskich miejscowościach, ale w jakimś maleńkim Mosonmagyarovar, zachwycające były knajpki, winiarnie, i sklepy.

Czyż więc można się dziwić, że i my dziś tak perfidnie mamieni, na pokuszenie na każdym kroku wodzeni, skacząc do sklepu po mąkę "tylko" czy karton mleka, wychodzimy objuczeni torbami, wypakowanymi ponad miarę.
Tym bardziej, że i pieniądze nie są potrzebne. Którąś z kart przecież zapłacimy.
Więc na zakupy chodzę zawsze bez karty, za to obowiązkowo z kartką. A na niej spisane potrzebne artykuły. Ale i tak "z torbami" już dawno poszłam.

7 października 2009

Dzień taki ładny

Papryczki ozdobne
Pelargonie na ganku

Dunia


Szkaradziej

Dzień rozpoczął się niezbyt przyjemnie. O wpół do dziewiątej, kiedy zwierzaki już dawno były na dworze, z piwnicy jakieś wrzaski zaczęły dochodzić. Serce momentalnie skoczyło mi do gardła. - Co się znów dzieje? - myślałam. Gubiąc nogi po schodach popędziłam na dól, szarpnęłam drzwi do piwnicy, a stamtąd, jak z procy, Felusia wyskoczyła.

Po Felę dwa razy w nocy schodziłam, bo zimno było i przez parę godzin padało, więc szkoda mi było, aby mokła na dworze. Tym bardziej, że wszyscy pozostali z kociej ferajny zameldowali się wieczorem w domu. Ale Felki ani śladu. Jasne, skoro w piwnicy siedziała!
Ale jak to możliwe, jeśli kocica do piwnicy nigdy nie chodzi? Doszliśmy do wniosku, że musiała wejść przez jedno z piwnicznych okienek, które mój mąż w ciągu dnia otworzył, a potem, wieczorem zamknął, nie wiedząc, że kotka w jakimś kącie siedzi.
- Za dużo tych kotów jest, nic dziwnego, że wszystkich dopilnować nie sposób - stwierdził mąż filozoficznie, gdy już szykowałam się do nie za krótkiej tyrady na tematy związane z brakiem odpowiedzialności, wyobraźni, etc.
- Biedna Bela (ksywka Feli), ale musiała zmarznąć, ale się wybrudzić - użalałam się nad kotem, nie chcąc pamiętać o tym, ile to razy tego roku "biedna Belunia" nocami po dworze się szwendała, nie wiedzieć gdzie, z kim i po co.

A na dworze cieplutko, 21 stopni, choć niebo lekko zachmurzone się robi, więc pewnie znowu padać będzie. Pelargonie, papryczki i agawa na ganku w całej krasie jeszcze stoją, brzozy wciąż zielone,no może takie żółtozielone, i tylko na południowej ścianie dzikie wino powoli zaczyna się przebarwiać.

Ławeczkę Rudolf ze Szkaradziejem okupują, więc nie ma co na trzeciego, z komputerem w dodatku, się pchać. A niech sobie siedzą starzyki, niech drzemią.


Wczoraj jeszcze wisielczy miałam nastrój, po części pewnie tym zimnem i deszczem spowodowany, i czarne myśli w głowie.
A dziś proszę; słupek rtęci w górę, kilka promyków słoneczka, i człowiek już, jak ten kot, miejsca zacisznego sobie szuka, oczy przymyka, minę błogą robi, i absolutnie nie przejmuje się tymi okrzykami, dobiegającymi od strony drabiny opartej o daszek komórki: - Popatrz, popatrz, znów te wstrętne ptaszyska wszystkie winogrona mi zeżarły!

26 września 2009

Dunia i rosenthale


Kiedy oglądam i czytam blogi, na których autorki przedstawiają różnorakie swoje prace, od garderoby dzierganej szydełkiem przez obrazy wyhaftowane milionem krzyżyków czy szycie patchworków, na wykonywaniu kart okolicznościowych lub bizuterii kończąc, dochodzę do wniosku, że twórczość, chęć własnoręcznego przedstwienia swojego widzenia rzeczy i świata, jest nam przypisana, a przynajmniej większości z nas, jako cecha konieczna do życia.

Wśród tych wszystkich prac są rzecz jasna prawdziwe perły, małe dzieła sztuki po prostu. A wśród autorów, prawdziwych artystów (artystek raczej, bo jedynie dziewczyny w roli twórców występują) doszukać się można.
I wcale nie szkodzi, że wiele, większość na pewno z tych poduszek, woreczków, obrazków, wianuszków, chusteczek, makatek, pudełeczek, serwetek, i czego tam jeszcze, to zwykłe, ręczne robótki są.
Radość z wytworzenia, wykonania ogromna jest, no i jak poprawia naszą samoocenę. A te kilkadziesiąt, kilkanaśnie, a niechby i jedna tylko, pochwała, ochy i achy nad naszym dziełem w komentarzach zostawione, są przecież dla nas cenniejsze, niż pieniądz. Podbudowują nasze ego. I o to przede wszystkim chodzi.

Sama żadnej tego typu umiejętności nie posiadam; przegapiłam po prostu lata, w których małe dziewczynki na drutach dłubią czapeczki. W szkole nie znosiłam zwyczajnie lekcji p.n. prace ręczne, na których klasa, podzielona na dwie grupy, stosownie do płci - albo wbijała gwoździe do desek, które miały się na końcu okazać domkiem dla ptaszka, a zazwyczaj żaden skrzydlaty w nim nie zamieszkał, albo liczyła oczka w jakimś wymamlanym, krzywym okrutnie, wełnianym zwitku, jakiego nigdy na szyi młodej dziewiarki się nie zobaczyło.

Dziś, jeżeli już coś muszę lub chcę sama zrobić, to zaopatruję się w stosowną literaturę, studiuję ją, następnie staram się instrukcje dosłownie wykonywać. Albo 'gugluję', wynajduję tutoriale, które dosyć licznie i chętnie wiele osób udostępnia i uparcie, przez naśladownictwo, jakiś tam woreczek albo poszewkę uszyję.
Jeżeli się uda, to znaczy praca w sposób rażący od oryginału nie odbiega, to cieszę się oczywiście, przekonana, że jednak prawdziwe jest powiedzonko: Nie ma rzeczy niemożliwych.
Ale bardzo szybko, za szybko, nudzą mnie te roboty, przy trzeciej poszewce lub piątej serwetce nie mam już ochoty dalej się tym zajmować. Na dłużej zatrzymałam się tylko przy decoupage'u. Zrobiłam nawet więcej niż kilka rzeczy tą techniką. Jednak i ona dzisiaj mnie znużyła i zmęczyła, opatrzyły mi się przedmioty w taki sposób dekorowane, powiem nawet i to - po prostu przestały mi
się podobać.

Teraz to już nie za bardzo nawet wiem, co począć z tą rozgrzebaną szafą w sypialni, która jedne drzwi ma tak pomalowane, ale pięć zostało, i czeka, czy z tą ramą do lustra, z kwiatkami ponaklejanymi, a co gorsza, już przylakierowanymi, których ponownego szlifowania mój mąż kategorycznie odmówił: - Przecież dopiero co prosiłaś, abym ci tę ramę do żywego drewna odczyścił, bo dekupażować ją będziesz! Opraw lustro i powieś jak jest, bo koty znów rozbiją!

I owszem, Dunia właśnie skazała na kubeł do śmieci jeden z moich ulubionych 'rosenthali' - deserowy talerzyk stanowiący komplet śniadaniowy z filiżanką i podstawką.
Wczorajszej nocy tak się tłukła po domu, tak bez ustanku zmieniała miejsca drzemki, aż wylądowała na tym talerzyku. A gdzie stał talerzyk? A na TV. A dlaczego tam stał? A bo tam go postawiłam. Więc do kogo pretensje?
Podła Dunia. Natychmiast wygoniłam ją na dwór, choć dochodziła dopiero piąta. I o to Duni chodziło, od dwóch mniej więcej godzin.

A na świecie jesień. Skąd wiem? W ogródku właśnie pokazały się grzyby.

10 września 2009

Nerwy jak postronki trzeba mieć




Po prostu nie mam zdrowia do tych kotów naszych. Dopiero w ubiegłym tygodniu Lolita na cztery doby z domu zniknęła. Zaczęłam się poważnie martwić, że przydarzyło jej się coś naprawdę złego, że może nawet ją straciliśmy. Ale kocica pojawiła się piątego dnia, wygłodniała tak, jakby na krawędzi śmierci głodowej się znajdowała.

Przez całą noc oka nie zmrużyłam, bo Lolisia "nasza najdroższa" tak się tuliła, tak pieszczot się domagała, tak mruczała, tak łebek pod moje ręce podsuwała, że o spaniu mowy nie było. Z obawy, aby kotka trwałego, psychicznego urazu nie doznała musiałam każdą jej zachciankę czułostkową spełnić, miski z coraz to nowym jedzonkiem podsuwać. Pewna nawet byłam, że się pochoruje z tego obżarstwa, ale nie; pochłonęła olbrzymie, jak na jej możliwości, ilości jedzenia, i nic.

Po niewielu dobach kolejnych Lolisia, dopieszczona i dokarmiona, wczoraj na noc znów się urwała, do domu nie wróciła, a ja przez pół nocy schodziłam, nawoływałam, prosiłam, błagałam; ale nawet w zasięgu mojego wzroku się nie pojawiła.

Więc co, myślę sobie, dosyć tego zamartwiania, dosyć tego niedospania, dosyć godzenia się potulnego na te kocie chimery, na tę nastrojów zmienność.
Od tej chwili przestaję się przejmować; kto chce wraca do domu, kto woli spać na dworze - proszę bardzo.
I powodowana tym mocnym postanowieniem około wpół do pierwszej spokojnie położyłam się do łóżka, z zamiarem nie ruszania się z niego do białego rana.

I co? O wpół do drugiej, a chłodno dosyć było, w piżamie stałam na ganku coś około kwadransa i nawoływałam cichutko, bo głos jak diabli po nocy się rozchodzi, a naokoło wiele osób mieszka (za naszym płotem osiedle bloków stoi, może niezbyt duże, ale mieszkańców sporo), i cisza idealna wprost panuje.

Oczywiście wołałam bez skutku. To powlokłam się z powrotem do łóżka, ale nie na długo. O czwartej nad ranem znów schodziłam. Zmarzłam jak pies przysłowiowy, ale Lolisi ani śladu.
O szóstej zbudził mnie Szkaradziej, bo uznał, że najwyższa pora wyjść i końcem lata się nacieszyć. No to wstałam. Nawet chętnie, przekonana, że skruszona Lolita na progu potulnie wyczekuje, aż do domu ktoś ją wpuści. Ale srodze się zawiodłam.

Lolka zjawiła się, owszem, około jedenastej, cała w skowronkach. Grzebała w misce za lepszymi kąskami, ale tylko Whiskas był, to go potraktowała jak zwykle, to znaczy oblizała trochę galaretki, a resztę zostawiła.

Byłam na nią wściekła. A niech sobie głodna siedzi. Kotka zwinęła się na łóżku w kłębuszek i spokojnie zasnęła. Potem to już we wszystkich możliwych pozycjach w betach pochrapywała. Po jakieś godzinie nie wytrzymałam. Poszłam do kuchni, wyciągnęłam z lodówki jeden kotlecik, co to miał stanowić mój obiad, i pod nos Lolisi zaniosłam. Zjadła wszystko, do okruszka. I tym mnie uszczęśliwiła.

7 września 2009

Jeszcze tylko dwa tygodnie lata

Nasz Piesek







Jabłek tego roku mało




Jakieś chwasty okropne ogród opanowały



W "drewniaku", jak wszyscy nazywają sklepik GS-u, nie było dziś bułek, więc Bazyl, który chodzi razem z moim mężem co rano, to znaczy o dziesiątej, po chlebek lub bułeczki, i z pewnej odległości, spod kubła na śmieci obserwuje drzwi sklepu, bardzo był zaniepokojony, że mąż nie wraca do domu, ale idzie dalej, do "Biedronki", aby tam kupić pieczywo.

Bazyl, po dłuższym namyśle, bo ta trasa nie jest przez niego "obchodzona", postanowił także wyruszyć. Każdorazowo mąż się denerwuje taką kocią eskapadą, no, bo zawsze zdarzyć się może jakiś pies bez smyczy, albo jakiś dzieciak złośliwy lub niezbyt rozgarnięty, mogące Bazylowi krzywdę zrobić.

Droga Bazyla jest oczywiście wielokrotnie dłuższa od trasy, jaką człowiek przebywa. My mamy skłonność do wybierania najkrótszej drogi, dwa punkty łączącej, kot zaś zupełnie odwrotnie. On nie tylko wybiera drogę jak najdłuższą, on jeszcze celowo szuka sobie na niej różnych utrudnień.

Bazyl zajrzy pod każdy krzaczek, pobiegnie pod wszystkie, w zasięgu jego wzroku stojące kontenery, pomyszkuje pod każdym zaparkowanym autem. Chętnie obejrzy a to jakiś porzucony karton, a to kałużę obada, czy w niej może jaka rybka się nie pluska, a przy tym wielokrotnie jeszcze zawróci, aby dokładniej spenetrować takie miejsca.

Bazylek chowa się pod Biedronką w miejscu, skąd widzi wejście. I czeka. Oczywiście robi mężowi gorzką i głośną wymówkę, jeśli czekał zbyt długo i zdążył się wynudzić. Albo radośnie go wita, tańcząc i skacząc wokół, jeśli według jego własnej miary, powrót nastąpił szybko.
Teraz wracają obaj do domu. Bazyl już prostą drogą zmierza do naszej furtki, i zaraz za nią pada. Taki jest zmęczony. Zrobił przecież ze dwa kilometry. Trochę się bał. Trochę się bawił. Musi zregenerować siły. A po jakimś kwadransie znów będzie "na chodzie". Wybierze się do tego narożnego ogródka na naszej uliczce. Na spotkanie z kurami.

Raz czy dwa do Bazyla dołączał drugi z bliźniaków, Filipek. Ale Filip ostatecznie nie zasmakował w takim psim zachowaniu naszego Bazylka.
Kot Bazyl pozostał więc naszym jedynym Pieskiem.

Ponieważ lato się kończy, postanowiłam od dziś każdego dnia tego finiszu, to znaczy przez dwa kolejne tygodnie, robić coś tylko dla siebie. Ma to być jakaś mała przyjemność, całkiem niepraktyczna, zupełnie niepotrzebna z punktu widzenia domu, czy zwierząt.
Dziś jest to impreza muzyczna, nie z radia, ale moja prywatna, nadawana ze starego gramofonu, p.t. Borys Godunow M. Musorgskiego. Wersja opracowana przez Rimskiego-Korsakowa. Prolog i Akt I. Bez przesady; akt II - jutro.
A potem stary, dobry jazz. Klasyczny. Na tym samym gramofonie.

Więc siedzę sobie, nic nie robię, tylko słucham, a myśli bujają w przestworzach.

27 sierpnia 2009

Zegary wszystkie stoją









Jakoś tak przedwczoraj do głowy mi przyszło takie oto spostrzeżenie; wszystkie zegary w naszym domu zwyczajnie sobie stoją. To znaczy nie chodzą. Chociaż wszystkie, oprócz jednego, ostatnio przeze mnie odnawianego, są przecież sprawne, na chodzie.
Nawet mój zegarek naręczny stoi. Ale w nim to akurat bateria się wyczerpała. Coś około pięciu miesięcy temu. Więc co to może oznaczać?
Tyle tylko chyba, że bez pośpiechu się u nas wszystko dzieje. Rytm doby zwierzęta wyznaczają; spanie, jedzenie, drzemka, polowanko, przekąska, włóczęga po okolicznych ogródkach, obiadek, znów przechadzka, zbieranie tego towarzystwa kociego do domu, na noc, kolacyjka, i dobranoc. Odpchlanie czasem, odrobaczanie jeszcze rzadziej, częściej wyczesywanie, czyszczenie nosów, uszu i oczu.

Oj, tego kociska nasze nienawidzą. Uciekają, kryją się skutecznie po różnych zakamarkch, ale przechytrzone jednak, złapane i na rękach, na parapet łazienkowego okienka zaniesione, gdzie jasno jest,więc wszelkie brudy zauważyć łatwo, a framuga okienna pozwala niecierpliwca na miejscu utrzymać, zachowują się różnie.
Lolita, na przykład, mruczy donośnie, krzyczy prawie, aby mnie oszukać, że dobrze jej bardzo i chętnie poddaje się tym higienicznym zabiegom. Chce moją czujność uśpić i czym prędzej czmychnąć na dwór.
Rudolf z kolei, który latami prawdziwy cyrk urządzał przy wyczesywaniu, darł się tak głośno, jakby ze skóry był obdzierany, ostatnio całkowicie swoją taktykę zmienił; łasi się, siedzi cicho jak trusia, i od czasu do czasu języczkiem rękę z grzebieniem (gęstym) liźnie. Ale kiedy tylko głowę na moment odwrócę, Rudy momentalnie pod muszlą już siedzi i siłą stamtąd wyciągać go trzeba. Natomiast Szkaradziej właśnie odwrotnie; dotąd lubił bardzo, kiedy się nim zajmowano, a nawet domagał się wyczesywania, czochrania, głaskania, i wszelkiego tarmoszenia, teraz głośno wyraz swojemu wielkiemu niezadowoleniu daje, a zamiast czesania woli się wytarzać w piachu. Potem wstaje z takiej ziemnej kąpieli, popielaty cały, z ziarenkami w futrze, źdzbłami i innymi paprochami, i dopiero wtedy jest co wyczesywać.
Właściwie tylko Filipek poddaje się dobrowolnie, ale to jego liche futerko, to ciałko chudziutkie nawet pchły omijają.

Więc jak bez "chodzących" mechanizmów żyjemy? Zwyczajnie. Nikt i nic nas już nie goni. Obowiązkowo, to tylko na Boże Narodzenie i Sylwestra mój mąż sprężyny nakręca, czas ustawia, bicie reguluje. A poza tym od czasu do czasu jedynie, aby nostalgiczną atmosferę stworzyć, któryś zegar do życia obudzi. Głośne tykanie i jeszcze głośniejsze godzin wydzwanianie jest nastrojowe bardzo.

Zegarów i zegarków trochę mamy: zbieraliśmy je dość długo, są wiszące, kieszonkowe i naręczne. Niektóre ładne bardzo. Były w naszym zbiorze jeszcze inne, kieszonkowe, złote, z dewizkami, już zabytkowe. Niestety, zwyczajnie zrabował je nam (i inne przedmioty) pewnien poznański antykwariusz,a raczej pseudoantykwariusz. Nie miałam nerwów (ani pieniędzy) aby po sądach się włóczyć z tym przestępcą. No, cóż. Raczej nie wrócą czasy, kiedy w tej części Europy za kradzież rękę ucinano.
Ale przepięknych zegarków szkoda.
A życie i tak sobie tyka.

17 sierpnia 2009

Z drugiej ręki, z pierwszej ręki

Lolisia zaczajona

Feluszka pozuje



Kiedy trafiłam na blog Pchli Targ, który założyła Sara i udostępniła go 100 (tak, stu kolejnym osobom) do wspóltworzenia, postanowiłam dołączyć i także zaoferować przedmioty, które z różnych przyczyn nie są potrzebne w naszym domu. Okazało się, mimo kilkukrotnego już przeprowadzania "remanentów", że takich rzeczy wciąż jest za wiele. Wystawiłam część, niektóre już zmieniły właścicieli, inne być może w przyszłości spotkają się z zainteresowaniem.

W każdym razie ta inicjatywa była bardzo potrzebna, a ruch na Targu zaczął osiągać rozmiar prawdziwego, realnego targowiska, przynajmniej takiego, co to w każdą środę w jakimś niewielkim miasteczku się odbywa.

Przekupki, jak same siebie nazywają osoby tu sprzedające czy wymieniające przedmioty, z tak zwanej "drugiej ręki", za kwoty zdecydowanie symboliczne, zgodnie zresztą z ideą Pchlego, stale swoje grono rozszerzają. Tak więc powołane już są do życia młodsze siostry Pchlego Targu i zaczyna się powoli wyłaniać coś na kształt specjalizacji; tu sprzedaje się przedmioty dekoracyjne, gdzie indziej ciuchy albo rzeczy dziecinne.

Niezmiernie mi się podoba i nawet trochę zadziwia ta ochota do działania, inicjatywa, ta pomysłowość dziewczyn; pań i panienek. Bo panów tu raczej nie spotkasz.
Tak się zastanawiam, że przy tej dynamice może niezadługo dojść do sytuacji, w której "nasze" targi całkowicie przecież społeczne, zagrożą pozycji profesjonalnych serwisów aukcyjnych, gdzie za wystawienie przedmiotu zapłacić trzeba, i od sprzedaży marżę policzy ci właściciel.

Wszystkie, albo prawie wszystkie przekupki prowadzą także swoje własne, osobiste niejako blogi. Zaczęłam zaglądać na niektóre z nich.
Boże! Ale pomysłów, ale własnoręcznie wykonanych prac, przedmiotów! Ile pasji, zaangażowania w urządzanie, w dekorowanie własnych czterech kątów, swoich ogrodów, w ogóle swojego życia! Tu się piecze i czyta. Wychowuje dzieci i słucha muzyki. Podziwia dzieła duże i tworzy własne, mniejsze trochę. Pisze się wiersze, fotografuje, świat zwiedza i własną ziemię podziwia. Zwierzęta się kocha, przyrodę szanuje.

Iluż rzeczy od nich się nauczyłam. Tu poznałam tajniki decoupage'u, gdzie indziej znalazłam przepis na uszycie poszewki (jakże się przydał do własnoręcznego wykonania zmiany pościeli, w angielskie róże oczywiście), a tam pokazano mi, krok po kroku, jak mebelek niewielki odnowić.

Warto, naprawdę warto choć od czasu do czasu odwiedzać te blogowe salony i saloniki, aby z pierwszej ręki brać wiedzę o działaniu wspólczesnej Polki, od studentki, po damę na emeryturze.

I, że też im wszystkim, to znaczy przekupkom, się chce! Bo gdyby nie nasze koty (to dla nich działam), nawet palcem w bucie bym nie kiwnęła. Tak, tak.

13 sierpnia 2009

Goście znad Renu

Jezioro Otmuchowskie

Otmuchów


Bily Potok



Bily Potok

Kłodzko


Kłodzko


Dzierżoniów


Kiedy przyjaciele nasi odjechali dziś rano po krótkiej, tygodniowej zaledwie wizycie, w domu zrobiło się tak jakoś pusto i przykro.
W dodatku, a takie to już ich podróżne szczęście, deszcz zaczął padać dość rzęsiście, więc obawialiśmy się, że drogę będą mieli trudną. Ale po trzech kwadransach już telefonowali, że szczęśliwie z krajowej "ósemki" zjechali na autostradę A4.
No, to odetchnęliśmy, choć z ulgą to zrobimy, jak już wieczorem u siebie, nad Renem bezpiecznie wylądują.

Te parę dni to był szczęśliwy czas, bo przecież tak przyjemnie jest spotkać się, gadać aż do zmęczenia, wspominać dawne (pewnie, że wspaniałe) czasy, jeździć sobie wspólnie, podziwiając krajobrazy.
Od ostatniego naszego spotkania minęły cztery lata i choć rozstając się wówczas snuliśmy wspaniałe plany, jak to za rok, a najdalej za dwa znów się zobaczymy, gdzie pojedziemy, co będziemy robili, to jednak życie, jak zwykle, z tych planów sobie zażartowało.

Tym razem zwiedziliśmy Otmuchów, ładne miasteczko na Opolszczyźnie, a ponieważ pogoda była upalna posiedzieliśmy dłużej nad Jeziorem Otmuchowskm, pięknie położonym, w otoczeniu starodrzewiu, sztucznym zbiornikiem na Nysie Kłodzkiej, o powierzchni ponad 20 km2.
Wracając do domu nie omieszkaliśmy wpaść do braci Pepików.
Przed czterema laty tam właśnie, w Javorniku, zwiedzaliśmy zamek Jansky Vrch. I mimo, że we wspólnej już Europie, musieliśmy wówczas przed granicznym szlabanem się zatrzymać, aby straż mogła nas wylegitymować.
Teraz o wielką politykę się otarliśmy: brak zapór, funkcjonariuszy, a nawet ograniczenia prędkości przypomniał, że "po Schengen" swobodnie już możemy się w granicach Unii przemieszczać.

Piwko tylko, moim zdaniem najlepsze na świecie, załadowaliśmy, i zmęczeni ale wrażeń pełni wracaliśmy do domu, i do kotów.

A koty, jak zwykle podczas wizyt gości; w panice udawanej tylko, albo rzeczywistej (bo wiadomo, że kto jak kto, ale kot na dramaturgii świetnie się zna), na razie po kątach się kryły, oczywiście za wyjątkiem Szkaradzieja, ulubionego kota Schatz, który nie tylko kryć się nie zamierzał, ale przeciwnie, o swojej obecności nieustannie przypominał, najpierw trochę nieśmiało, ale poźniej to już całkiem nachalnie. Stale był obok gości, o nogi się ocierał, głodny, czy nie, dopominał się kąsków. I popisywał się trochę także.
Stopniowo i pozostałe koty przekonywały się, że przyjaciele, nie wrogowie do domu zjechali. Jasne, że z bagażnikiem wypchanym kocimi daniami.

Tylko Filipek, ten mały nicpoń, który dotąd na noce znikał, teraz i na całe dnie zaczął przepadać. Zresztą bez przerwy miałam wrażenie, że Filip po prostu bezczelnie wykorzystuje sytuację, aby z domu bezkarnie się urywać. Zarówno bliźniaki, jak i Felę, ich mamę, goście z opowiadań tylko znali. I właściwie, jeśli o Filipa chodzi, do ich odjazdu tak zostało. Mały włóczykij stale był nieobecny.

Zwiedzaliśmy także inne, nastrojowe miejsca w tych uroczych dolnośląskich miasteczkach, głównie starą, miejską zabudowę, jakże pieczołowicie ostatnimi czasy przywracaną do dawnej świetności. Patrzyłam na to z niejaką zazdrością, bo wydaje mi się, że miejski samorząd wszędzie w okolicy działa lepiej lub gorzej, ale jednak. Tylko ten u nas zwyczajnie sobie śpi.

Pogoda bez przerwy nam dopisywała, a i humory mieliśmy znakomite. Już nie pamiętam, kiedy tak dobrze się bawiłam.

A potem, niestety, trzeba się było żegnać. I kiedy się znów zobaczymy?