25 maja 2010

Lepsze stany świadomości

Kiedy dopada nas stan niemocy i bezradności, bo życie, okoliczności, wydarzenia, w najwyższym stopniu są niesprzyjające, można próbować schronić się do własnego środka i rozpocząć medytowanie.

Medytacja – dobra rzecz. Medytować można według różnych szkół czy wzorców. Zwykle kojarzymy ją z dalekowschodnimi religiami czy systemami filozoficznymi.

Ale nie tak dawno przeczytałam, w Sieci zresztą, dwie bardzo, moim zdaniem ciekawe pozycje*, autorstwa Jose Silvy, amerykańskiego odkrywcy oryginalnego sposobu osiągania stanu medytacji dynamicznej.

Otóż stan ten pozwala naszemu umysłowi na niemal nieograniczone sterowanie naszym życiem, zdrowiem, samopoczuciem, ba, pozwala nawet programować nasze sny.

Zapaliłam się do pomysłu wyćwiczenia się w takiej medytacji, tym bardziej, że pomagać można nie tylko sobie, ale i innym osobom, na przykład w ich problemach zdrowotnych, nawet na odległość.

Co zrobić, aby osiągać tak pożądaną przecież przez każdego równowagę wewnętrzną? Najprościej jest zapisać się na kurs Samokontroli umysłu. Jeśli nie jest to możliwe, można podjąć samodzielne ćwiczenia.

Polegają one na umiejętności wprowadzania się w stan alfa (albo theta, ale to już wyższa szkoła jazdy), charakteryzujący się niską częstotliwością fal mózgowych (między 7 – 14 Hz). Nasz zwykły stan czuwania i działania to stan beta, z częstotliwością fal od 14 Hz wzwyż.

Stan alfa, utożsamiany fizycznie z fazą zasypiania albo rozbudzania, pozwala na silny kontakt z własnym wnętrzem, eliminowanie zmartwień, łatwiejsze rozwiązywanie problemów życiowych, rugowanie złych uczuć i niedobrych myśli.
Ale głównie umożliwia on uruchamianie własnego „ekranu wyobraźni”, na którym możemy projektować pożądane w naszym życiu wydarzenia. I po pewnym czasie dochodzimy do tego, że te projekcje stają się realne w niewiarygodnie dużym procencie przypadków.

Ćwiczenia są bardzo proste, jednak wymagają systematyczności i pewnej dyscypliny: przez 10 dni , co rano, z zamkniętymi oczami, wygodnie usadowieni, najlepiej jeszcze leżąc w łóżku, po prostu liczymy wspak. Bardzo powoli, z częstotliwością co 2 sekundy. Staramy się całkowicie koncentrować na tym liczeniu, odsuwając na bok wszystkie inne myśli. Najpierw od 100 do 1. Przez kolejne 10 dni od 50 do 1. Następnie od 25 do 1. Potem przez 10 dni odliczamy do 10 do 1. A ostatnie 10 dni to liczenie od 5 do 1.

Każdą taką medytację kończymy odliczaniem od 1 do 5: raz, dwa, trzy, kiedy powiem pięć, otworzę oczy, będę całkiem przebudzona, poczuję się świetnie, dużo lepiej, niż poprzednio, cztery, pięć.

Teraz już potrafimy „na zawołanie” osiągać stan alfa, potrzebny do głębokiego sterowania własnym umysłem, panowania nad swoją podświadomością i nadświadomością.

Równolegle uczymy się wywoływania na naszym ekranie wyobraźni zamierzonych skutków: wyobrażamy sobie ekran, jak w kinie, i na nim umieszczamy przedmioty, osoby i zdarzenia. Najpierw rzeczy proste, np. owoc, jabłko czy pomarańczę, w kolorach, w 3D, z wyraźnym każdym, najdrobniejszym szczegółem. Stopniowo wprowadzamy na ekran ludzi i scenariusze. Oczywiście takie, których oczekujemy, i chcemy aby się w najbliższej przyszłości wydarzyły.

Można to łatwiej wytłumaczyć na przykładzie osoby zamierzającej stracić zbędne kilogramy.
Najpierw formułujemy pragnienie: chcę schudnąć 10 kilogramów. Odszukujemy swoje fotografie sprzed tych 10 kilo. Zachwycamy się, jak fajnie wyglądałyśmy. Następnie budzimy w sobie wiarę, że z łatwością możemy to osiągnąć. Na ekranie umieszczamy swój obraz w obecnym stanie. Przesuwamy go łagodnie w prawo, a z lewej wprowadzamy sobie taką, jaką chciałybyśmy być. Kontemplujemy tę postać , wyobrażamy sobie jak śliczne będziemy, jak cudownie będą nam smakowały te sałaty i marchewki, które będą odtąd podstawą naszego menu.

I pozostaje nam już tylko oczekiwanie na rezultaty.

Oczyma wyobraźni widzimy zachwycone spojrzenia bliskich i znajomych, cieszymy się swoją przyszłą, świetną sylwetką, gładką skórą bez jednej fałdki, widzimy siebie w bikini na plaży, i tak dalej.

Ćwiczymy ten obraz codziennie, co najmniej dwukrotnie, a najlepiej wielokrotnie. Nie mamy wtedy czasu na zaglądanie do lodówki czy próbowanie nowego przepisu.

Bardzo zachęcająco, wręcz rewelacyjnie wygląda też możliwość nabycia umiejętności samouzdrawiania, poczynając od błahych przypadków skaleczenia i natychmiastowego zatrzymania krwawienia oraz usunięcia bólu, do samoleczenia poważnych schorzeń, nawet chronicznych.

Oczywiście o ile nie wytrwamy w systematycznym kształceniu umiejętności własnego umysłu według tej metody to i tak skorzystamy wiele na samym procesie medytacji. Ona nas odpręża. Uspakaja. Wycisza. Pozwala zobaczyć sprawy i rzeczy we właściwych proporcjach. A to już jest wartość w dzisiejszym zwariowanym świecie.

Wiara Jose Silvy w moc ludzkiego umysłu to też przekonanie, że możemy się z własną świadomością kontaktować za pomocą słów. Cóż więc nam szkodzi powtarzać sobie przy każdej możliwej okazji, i bez okazji:

               Moje ciało i umysł są zawsze w doskonałym zdrowiu.

Przecież to nic trudnego, aby w to zdanie uwierzyć. A myśli stale powtarzane stają się podobno faktami.

*


W każdym razie polecam te lektury, bo sama bardzo wierzę w ogromne możliwości naszego umysłu, których nadal nie potrafimy należycie wykorzystywać.No, chyba że jesteśmy geniuszami.

8 maja 2010

Dwa pęczki mniszka poproszę!



Jasne, że na żadnym straganie, ani nawet w sklepie ze zdrową żywnością nie sprzedadzą nam mniszka w pęczki powiązanego, żołędzi w kilogramowych torebkach czy łopianu na sztuki.

Ale przecież od stuleci, a raczej od tysiącleci ludzie zbierali i zajadali się roślinami, które my, współcześni, na ogół uważamy za niejadalne. Że jednak niezupełnie tak jest przekonać się możemy czytając przepisy na potrawy z „chwastów”. Ostatnio do użycia mlecza naszego poczciwego, czyli poprawnie mniszka lekarskiego, namawiała Alexa, dzieląc się swoim sposobem na przygotowanie wielce smacznego i leczniczego miodu z tych ślicznych roślinek.

A tu kilka innych zastosowań, nie na słodko. Znana jest szeroko sałatka, jaką chętnie Francuzi na swoich stołach witają, dlatego nazwę ‘francuskiej’ ma w tytule:

Trzeba wziąć:
-3 garście młodych listków  mniszka (to znaczy zanim on jeszcze stanie się dmuchawcem)
-kilka plastrów wędzonego boczku
-3 łyżki oliwy
-½  łyżeczki octu balsamicznego lub 1 łyżkę czerwonego octu winnego
-3 ząbki czosnku
-sól, pieprz
-i szczypiorek

Boczek pokroić w kostkę, podsmażyć na patelni.
Do salaterki włożyć listki, większe porwane na kawałki. Dodać podsmażony boczek, zalać  sosem  z oliwy, octu i posiekanego albo utartego czosnku. Dodać sól, pieprz , szczypiorek.

Sałatkę można wzbogacać dodając jajko na twardo, świeżego ogórka, czy pomidora pokrojonego w półplastry.  Lub rzodkiewki. Albo grzanki zrumienione w piekarniku, natarte  ząbkiem czosnku i pokrojone w kostki.

Robi się też sałatkę z mniszka z dodatkami takimi jak koreczki anchois, cebula, musztarda, ser feta, albo zwykły twarogowy, dobrze przyprawiony.

Podaje  się  też listki krótko obsmażone na oliwie, wymieszane następnie ze świeżym ogórkiem, siekanym drobno czosnkiem,  polane śmietaną  (albo śmietanką) ze szczypiorkiem.

Można także mieszać  listki mlecza z innymi chwastami, np. listkami pokrzywy, ziołami świeżymi, np. bazylią,  oraz z innymi rodzajami sałat i podawać tak, jak zwykle podaje się sałatę, to znaczy w sosie winegret albo śmietanowym.

Do spróbowania jest także przepis na listki mlecza z ananasem:

-3-4 garście listków mniszka
-½ puszki (albo więcej :) ananasów w krążkach, z zalewą
-3 łyżki oliwy
-3 ząbki czosnku
-1 łyżeczka octu balsamicznego albo 1 łyżka octu, albo sok z cytryny
-sól, pieprz

Zalewę z ananasów łączymy z octem, oliwą, zmiażdżonym czosnkiem, solą, pieprzem (jeśli za słodka dolewamy łyżkę wody) i tym sosem zalewamy liście mlecza. Dodajemy pokrojone na cząstki krążki ananasa.

Zamiast ananasa możemy dodać cząstki mandarynek, albo pomarańczy.

Właściwie jedynym warunkiem udanej sałatki, czy raczej surówki, są listki – muszą być młode, zbierane najlepiej przed kwitnieniem mniszka. Stare liście są gorzkie. Goryczki ewentualnie można się pozbyć  mocząc listki  w słonej wodzie (roztwór 1 łyżka soli na 1 litr wody ) przez pół godziny.
Jeżeli zbieramy mlecze  we własnym lub zaprzyjaźnionym ogrodzie możemy liście odbarwić  (i pozbawić goryczki),  przykrywając rosnącą roślinę  np. odwróconą doniczką czy innym naczyniem.

Mniszek, obok pokrzywy i babki lancetowatej, uważany jest za najwartościowszy z dziko rosnących, jest  źródłem witaminy B i C, prowitaminy A,  także pierwiastków cennych dla zdrowia, jak potas, miedź, żelazo, wapń.

Według dr Łukasza Łuczaja, botanika i survivalowca, jadalnych chwastów mamy w Polsce około 200! Polecam jego stronę, bardzo zajmująca i pouczająca.

Kto może podzielić się swoimi przepisami na inne  chwasty jadalne? Jeszcze mamy w Polsce trochę miejsc czystych, dziewiczych, nie skażonych tak zwaną cywilizacją. Warto zabrać z nich parę badylków do naszej kuchni. Wszak jesteśmy tym, co jemy.

7 maja 2010

Zdjęcie numer 10

Tygrysek deZeal, a raczej Tygryska, i w dodatku Bliźniaczka z Moorland Home, wyraziła życzenie obejrzenia mojego dziesiątego zdjęcia. A to, jak może wiecie, w związku z wymyśleniem zabawy fotograficznej.


No więc, choć głupio się przyznać, że po zrobieniu ponad 11 tysięcy fotografii, w dalszym ciągu ta technika jako magia czarna mi się jawi, to jednak pstrykam i pstrykam, aby dla pamięci, już  nie tej co drzewiej, obrazki sobie pozostawiać.


Choć siebie od dawna nie zdejmuję (bo po co stresować się dodatkowo – mało to w życiu zmartwień?), to chętnie przecież uwieczniam chwile, głównie te z naszymi zwierzętami w roli głównej.
Cyfrowy aparacik, taki zwykły kompakt, dla niewtajemniczonych, co to wszystko sam zrobi, jak go w pozycji 'auto' ustawić (to lubię), kupiłam razem z laptopem wiosną, cztery lata temu, i tak się od tego czasu bawię w fotografowanie.
Uprzednio mieliśmy, lat kilkadziesiąt pewnie, aparat Zorki 4. Nie, nie na kartę pamięci. Na filmy, takie na rolce. Wywoływało się je samodzielnie, w zaimprowizowanej ciemni, albo w zakładzie fotograficznym, gdzie również można było zamówić odbitki.  Tej metody  kompletnie nie potrafiłam opanować.



Oczywiście porządku za wielkiego to ja w swoim fotograficznym zbiorze nie mam, w dodatku zdjęcia są w Microsoft Office, Picasie i PhotoScape, ale ich obróbka absolutnie nie jest moją mocną stroną.
Grzebanie w tych archiwach okazało się jednak być wcale przyjemne. I tak znalazłam dwa zdjęcia numer dziesięć.


Oto fragment wejścia do naszej chałupiny, do której wprowadziliśmy się latem 1997 . Mieszkając w niej przeżyliśmy kapitalny remont, trwający naprawdę długo.  Ten tylko wie co to znaczy, kto na własnej doświadczył skórze.
Mieliśmy w planach, aby zostać tu rok, no, może dwa. Jak widać jednak, właśnie mija tych lat trzynaście. Jak to mówią – człowiek strzela,  Pan Bóg kule nosi.



Ale marzenia nadal mamy: takie o wsi spokojnej, wsi wesołej, sielskiej i anielskiej.



I drugie zdjęcie. Z tego blogu,  numer dziesiąty. Przedstawia naszą kochaną kociczkę Lolisię, świeżo wówczas odzyskaną po miesięcznej prawie nieobecności w domu, kiedy to już zaczęliśmy godzić się powoli z myślą, że ją utraciliśmy. Ta historia jest  tutaj opisana.





Mimo, że fotografowanie nie jest moją pasją, to jednak bardzo lubię oglądać zdjęcia tak pięknie robione przez naprawdę wiele, wiele osób. Zachwycam się ujęciami, tematami, myślami przewodnimi, aranżacjami i wszelkimi innymi elementami, składającymi się na zdjęcie doskonałe.
                                                              

                                                                    





Zapraszam do zabawy i namawiam do pokazania na swoich blogach dziesiątego zdjęcia z Waszego komputera  i/lub blogu:


- Błękitną- Polę Karską z Między Warszawy a Nieba


- Donatę z Donaty Świata


- Jolantę z Fotografii z Bliska i z Daleka


- Alexę z Home is my Life


- Asię i Wojtka z Siedliska pod Lipami


- Asię ze Starej Stajni


Demonstrujcie fotografie, będziemy podziwiać. I komentować.

4 maja 2010

Rudolf smutny bardzo


Nasz Rudolf, zwany Rudym po prostu,  jest osowiały taki. Nikogo nie zaczepia, aby troszkę, tak dla żartów, się posiłować, choć dotychczas z lubością to robił. Żadnej kociczki naszej nie poklepuje, a dotąd żadnej przecież nie przepuścił.

Samotny bardzo jest mimo obecności gromadki kotów. Bo Rudy w zasadzie tylko ze Szkaradziejem się kumplował. I trwała ta kocia przyjaźń od 10 lat, czyli od czasu, kiedy Rudolfowi, nieszczęśnikowi mieszkającemu w kompostowniku na sąsiadującej z naszym ogródkiem działce, wedrzeć się do naszego domu udało.

Zaczęło się oczywiście od wojny; Rudy bił Szkaradzieja, przeganiał kociczkę Małpiatkę, która wtedy właśnie do nas przystała, warował przed naszym gankiem, aby zagrodzić im dostęp do domu.
- Kot to kot, umyślił sobie biedak, - i doszedł do wniosku, że jeśli nie wpuści na ganek Szkaradzieja to ludzie zaproszą do domu jego, Rudego. A on rozpaczliwie domu potrzebował, taki zapchlony, zarobaczony, zakażony grzybicą, i na dobitkę z zaawansowaną astmą.


Kiedy już Rudy w domu się znalazł, ale jeszcze nie przekonany o pewności miejsca, momentalnie podporządkował sobie Szkaradziejka, który z obawy przed agresją tego silnego kocura, przyjął z filozoficznym spokojem rolę podwładnego i zaczepki z Rudym nigdy nie szukał.
Była to taktyka bardzo słuszna, bo jak się niebawem okazało, Rudy ze Szkaradziejem szybko stali się nierozłączni. I chociaż Rudolf lubił bardzo popisywać się swoją władzą, flegmatyczny i refleksyjnie do życia nastawiony Szkaradziej korzystał z ochrony, jaką Rudy zapewniał zawsze w obliczu niebezpieczeństw grożących ze strony obcych kocurów, których sporo się u nas pojawiało.

Oba koty razem wyprawiały się na bliższe i dalsze włóczęgi, oba w tym samym czasie były wysterylizowane, chociaż to Rudy jeszcze długo po kastracji wykazywał bardzo aktywne zainteresowanie kocimi pięknościami.


W miarę upływu lat przyjaźń Rudolfa i Szkaradzieja do tego stopnia okrzepła, że wszystko robili wspólnie, a jeden od drugiego „małpował” zachowania. Na przykład: Szkaradziej jadał dwa-trzy razy dziennie, ale ponieważ Rudy, który przeszedł w swoim życiu etap głodu i starsznie się bał, że jedzenia może zabraknąć, wpadał do kuchni co kilkanaście minut, zjadał trzy chrupki i wybiegał, Szkaradziej po pewnym czasie zaczął robić to samo. Teraz oba koty przez cały dzień, ustawicznie coś podgryzały, chrupały, próbowały.

Rudy, mimo że z czasem odzyskał gęste, puszyste futro, jest strasznym zmarzlakiem i bez ustanku szuka miejsca jak najcieplejszego. Jego tragiczne przeżycia z czasu gdy był kotem bezdomnym nauczyły go, że „lepiej dmuchać niż chuchać”, a więc garnie się do słońca, do kominka, do gorącego kaloryfera. Szkaradziej miał odwrotnie – lubił pasjami przesiadywać na dworze, nawet w siarczysty mróz czy niepogodę. Trudno go było sprowadzić do domu. I co się stało? Kiedy oba koty już tak naprawdę się skumplowały, to okazało się, że ten wyjątkowo ciepłolubny Rudy razem ze Szkaradziejem na progu, w paskudny ziąb przesiaduje i wołany do domu nie wejdzie, jeśli Szkaradziej pierwszy tego nie zrobi.
Szkaradziej przepadał za rybami, których Rudy nie tolerował. Po jakimś czasie okazało się, że Rudy także jest fanem ryb, choć początkowo po ich zjedzeniu wymiotował.

Przykładów tego dziwnego, ale jakże ładnego kociego przywiązania jest dużo, lecz o nich będziemy sobie z Rudolfem do uszka szeptać i wspomnienia piękne snuć; wszak Rudy, młodszy zapewne od Szkaradzia o dwa-trzy nawet lata, nie zamierza chyba jeszcze nas osierocać.

Więc czy dziwić się można, że Rudolf na progu samotny siedzi,  i smutny taki? Stracił przecież przyjaciela, a to wielka trauma, wielka.