31 grudnia 2016

Dunia znów miała atak

Dunia




Dokładnie nie da się określić kiedy Dunia po raz pierwszy miała atak padaczki. Dostrzeżone przez nas  objawy miały miejsce w lipcu.
To dla zwierzątka rzecz straszna. Chyba dla kota szczególnie. Dla Duni, która w skokach i podchodach była mistrzynią, a w precyzji umieszczania swego ciałka dokładnie tam, gdzie chciała, w czym nie miała  równych, to wręcz tragedia.

Dunia już nie wchodzi  po schodach, tylko się na nie wdrapuje, czepiając się pazurkami. Nie schodzi, tylko się stacza. A z łóżek po prostu spada. Nie potrafi wskoczyć na krzesło w kuchni, na którym przyzwyczaiła się jadać od malucha.
Jej ataki to były kilkusekundowe drgawki i skurcze; gwałtowne przebieranie wszystkimi łapkami, wykręcenie tułowia, dzikie oczy i niekontrolowane oddawanie moczu. Występowały raz w tygodniu, a nawet raz na dwa tygodnie. Nie uznawaliśmy ich za groźne do tego stopnia, aby zamknąć ją w domu, tym bardziej, że areszt taki to dla niej straszliwa kara, którą przeżywała niepokojąco tracąc chęć do życia.

Niestety, z upływem tygodni ataki nasilały się, a w tej chwili są już codzienne. Wczoraj miała ich aż siedem, nie licząc nocy, kiedy nie jest monitorowana. Po kilkunastosekundowym ataku, całkowicie zdezorientowana, zaczyna wariackie mycie całego ciała, trwające bardzo długo, nawet godzinę. Jest bardzo pobudzona, zdenerwowana, kompletnie nie wie, co się dzieje. Pilnujemy tylko, aby się nie poraniła, nie uderzyła, nie spadła z jakiegoś mebla.

Tymczasem cały dom cuchnie moczem,  mimo natychmiastowego mycia i sprzątania. To dla nas niesamowicie uciążliwe. Ale nie da się wyprać wszystkich dywanów, tapicerki, materaców, koszyków, i tym podobnych miejsc, narażonych na te ataki.
A nie chcemy jej zamykać w osobnym pomieszczeniu, ogołoconym ze sprzętów, zresztą nie za bardzo mamy gdzie; to mały dom. Ponadto w zamknięciu musiałaby większość czasu spędzać sama, a to z kolei wywołałoby jeszcze większą jej frustrację.

Nie mamy w tym zakresie planu na przyszłość. Czekamy, jak będzie się choroba rozwijać. Na razie nie przewiduję podawania jej leków, gdyż specyfiki te choroby w ogóle nie leczą, za to mają fatalne skutki uboczne.

Nasze pozostałe zwierzaki obserwują ataki Duni jakby ukradkiem. Ale najczęściej udają, że wcale tego nie widzą.
A sama Duniulka lubi sobie dobrze zjeść; dostaje codziennie jedno żółtko, trochę masełka, kurczaka, schab lub szynkę (dieta a la Barf), ale jest coraz chudsza, niestety, i coraz niespokojniejsza. Najulubieńsze jej miejsca to ciała opiekunów, możliwie jak najbliżej twarzy. Niestety, nie można jej tego zapewnić non stop;).

Martwimy się. Przeżywamy. Duniusia dopiero niedawno rozpoczęła szesnasty roczek swego pobytu na ziemi. Więc co to za wiek dla kotki, która u nas się urodziła, była odpowiednio, mam nadzieję, pielęgnowana, karmiona i obdarzana uwagą przez wszystkie te lata.

I stale zastanawiamy się, co poszło nie tak; skąd uszkodzenie mózgu?, guz?, czy inna przyczyna tak dolegliwego schorzenia.
Któregoś dnia zwierzałam się doktorowi Duni, jak bardzo chciałabym, aby dane jej było przeżyć jeszcze choć rok, a najlepiej dwa. Bo spotkałam tam kotkę 21-letnią. I była w niezłym stanie.
A to absolutnie nie rekord wśród znanych mi przypadków; kotka jednej pani (weterynarz) właśnie ma teraz 25 lat! Z tym, że nigdy nie jadła 'torebek czy puszek' ani nie brała antybiotyków. I co powiecie?





25 grudnia 2016

Święta 2016



Potrzebne są święta człowiekowi. I nieważne, czy i w co wierzy. Kochał świętować  zarówno poddany rzymskiego cesarza, afrykańskiego kacyka, jak i nasz praszczur słowiański - czciciel gajów, ruczajów, starych drzew i jezior.
Współczesne chrześcijaństwo, raczej mało uduchowione, pojmuje święta głównie jako usprawiedliwienie wielkiego zarabiania.
Szlachetne cele, no może, przy okazji. Miło jest przecież wykazać się dobroczynnością, nawet jeśli jest ona okazjonalna tylko.

W naszym domu, my agnostycy, czci nie oddajemy małemu Jezuskowi, o którym nawet nie wiadomo czy w ogóle się urodził, a już na pewno nie wiadomo, kiedy to faktycznie było. Ale co z tego?

Lubimy przecież te wszystkie obrządki, choinkę, opłatek, życzenia, karty świąteczne, upominki.
Nadto potrzebne są nam te czasowe podziały: przed świętami, na święta, w czasie świąt, po świętach. Wyznaczają, częściowo przynajmniej, nasze zadania, zdarzenia, plany, zamierzenia.

Tak, że słowami klasyka rzecz ujmując - plusów dodatnich😊 widzę w obchodzeniu świąt wszelkich, bardzo wiele. I tego życzę naszym miłym Czytelnikom, Przyjaciołom i Nie, także. A jakże, są święta😉

4 listopada 2016

Kominek stary, ale nowy



Od dawna nosiłam się z zamiarem pomalowania naszego kominka. Kiedy go stawiano, dziewiętnaście lat temu, ładny był, a w każdym razie w katalogu, z którego wybieraliśmy, nie było nic ciekawszego.
W zasadzie to normalny kominek, z piaskowca i cegieł, z żeliwnym wkładem i ,bebechami’ przykrytymi płytą gipsowo-kartonową. Ale z biegiem lat piaskowiec stał się passe, a te czerwone cegły to już całkiem ohydne się zrobiły.

Więc oglądałam na Pintereście, jak właściciele radzili sobie ze zmianą estetyki swoich kominków. No, różnie.
Aż któregoś dnia znalazłam zdjęcia dokumentujące przemalowanie podobnego, też z podobnych materiałów postawionego. A właścicielka przekonywała, że tylko farby Benjamin Moore, choć drogie, się do tego nadają. No, myślę sobie; farby drogie, trudno, kupię. Ale ta przesyłka ze Stanów będzie rujnująca;(
Jakoś, nie wiem czemu, do głowy mi nie wpadło, że przecież i u nas od jakiegoś czasu można kupić wszystko, albo prawie wszystko, co na świecie produkowane. Rzeczywiście,  jeden klik wystarczył, żeby kupić puszkę farby.

Bardzo ochoczo zabrałam się do dzieła.  Tak, potwierdzam, farba-rewelacja. Oczywiście w trakcie malowania  okazało się, że chociaż powierzchnia kominka nie ma kilkunastu metrów kwadratowych, na które puszka powinna wystarczyć, to farby zabrakło. Więc ponownie zamówiłam.
Kominek odmalowałam. Każdą dziurkę, szparkę, wgłębienie wypełniłam farbą, gęstą, świetnie się rozprowadzającą, nie chlapiącą, nie kapiącą. Przy okazji pomalowałam ścianę kominkową i ścianę z oknem.

Farba jest absolutnie bez zarzutu. Teraz planuję tym Benjaminem Moorem pomalować więcej rzeczy w domu. Najbardziej mnie korcą nasze drewniane meble kuchenne.
W pierwszej chwili zamierzałam odnowić je farbami kredowymi Annie Sloan. Ale mój mąż, który ostatnio odnalazł w sobie pasję kucharza, a więc dużo w kuchni przebywa, nie gustuje w meblach shabby chic.
Więc nie będę mu się narażać. Zresztą sama też wolałabym powierzchnie raczej gładkie, a nie w ślady po pędzlach. To zostanę już przy tym Benjaminie.



Przed malowaniem
Kominek pomalowany



7 sierpnia 2016

Urodziny, ale smutne


Wczoraj były moje urodziny. Ale smutne bardzo, bardzo.
Przyjaciel dobry odszedł. Tuż  po własnych urodzinach.  Nad Renem mieszkał.
Pięknie, po polsku, składał mi życzenia, abym zdrowa była, szczęśliwa, pogodna. Zawsze, od lat.

 A teraz  już nigdy Go nie usłyszę. Nie ucieszę się na Jego widok. Nie pomacham na pożegnanie, z nadzieją, że za pewien czas znów się spotkamy.  Nie zmartwię się więcej Jego niedyspozycją. Nie roześmieję się z Jego żartu.  Wszystko, o czym pomyślę, będzie na nie.

Był Lwem. Jak ja. Ale cóż; nawet Lwy słabną i pewnego dnia nie potrafią już dalej stawiać czoła życiu. Wtedy kapitulują.  A czas zaczyna  się  toczyć  bez nich.

Ale pamięć pozostaje. Dopóki sama nie odejdę będę Go wspominać serdecznie.
I może kiedyś, znów… wszyscy się spotkamy. Kto to wie…


26 maja 2016

Coś słodkiego




Biszkopt budyniowy
Tak, wiem, że cukier szkodzi, i to bardzo. Głównie na głowę. Ale czasem chętnie by się człowiek czymś słodkim podtruł ;(

I tak chodziło za mną od rana, ale w domu nic ze słodyczy nie ma, a i zrobić nie za bardzo jest z czego; tylko parę jaj i trochę masła. No mało jakby tych ingrediencji. Ale ochota duża.

Tyle tylko, że zjadłoby się, ale robić się nie chce. Jakoś nie przepadam za staniem w kuchni, więc musi być coś szybkiego i prostego.
Te jaja postanowiłam na biszkopt zużyć. A masło na budyń do niego. I rzeczywiście ‘piorunem’ poszło:

Biszkopt:

Białka z 4 jaj ubiłam na sztywną pianę, pod koniec dodając ¾ szklanki drobnego cukru. Domieszałam po jednym te 4 żółtka, dalej po ½ szklanki mąki ziemniaczanej i tortowej, 1 łyżkę oleju i 1 łyżeczkę octu.
Przelałam masę do tortownicy wyłożonej papierem do pieczenia i włożyłam do pieca na 35 minut, temperatura 180 stopni.

Budyniowy krem:

Zagotowałam ½ l mleka.
Do wrzącego wlałam zawiesinę zrobioną z:
- 2 łyżek mąki ziemniaczanej
- 2    “        “    pszennej
- 2    “     cukru
- ¾ szklanki wody mineralnej gazowanej.
Powtórnie zagotowałam, energicznie mieszając, żeby kluchy się nie zrobiły.
Odstawiłam, a kiedy trochę budyń przestygł, wmieszałam pół kostki masła i zrobił się krem.

Biszkopt się upiekł, nawet się nie wybrzuszył, więc nie trzeba było rzucać tortownicą ;). Wyłożyłam go na kratkę, żeby prędzej  przestygł, przekroiłam na dwa blaty, nasączyłam każdy syropem z ananasa, posmarowałam galaretką porzeczkową i budyniem. Wierzch  też jest  porzeczkowo-budyniowy,  a dekoracja z krążków ananasa.

Zamknęłam go na godzinę w lodówce, żeby budyń dobrze zastygł. I deserek gotowy.

Jasne, że biszkopt można było upiec z 6 jaj, ale nie miałam :(
Budyń można było ugotować z 650 ml mleka, ale miałam tylko pół butelki :(
Krem można było zrobić z 250 g masła, ale było tylko 100 g :(
Do syropu można było dolać kieliszek amaretto, ale brakło ;(

Chciałam, żeby było szybko, i żeby się nie narobić. I tak wyszło. Nawet nam smakowało. Ale nasze koty tym plują :) Wolą schabik :(

I tak się zastanawiam w Dniu Matki: Dlaczego nie przejęłam od mojej Rodzicielki, której już nie ma, cech zawsze u Niej podziwianych, na przykład talentu do języków, czy zamiłowania do gotowania, pieczenia zwłaszcza? A smak Jej potraw i wypieków pamiętać będę do końca życia. Ale powtórzyć go nie sposób :(
Chérie Maman!


2 maja 2016

Te podłe kocurzaste


Fela zagląda: już jest obiadek?


Felutka się pasie

Filipek jak najdalej od ganku

Filip wypina się (na mnie)

Bazyl: nie dam się złapać

Fela przyczajona

Filip na posterunku pod morelą - łatwo bezpiecznie na niej się schronić

Duniulka czasem lubi połazikować po dworze

Filip się napycha kiedy nikt nie widzi


  Człowiek dwoi się, troi nawet, przejmuje, dogadza, kocha,  wręcz uwielbia, a to draństwo podłe (to znaczy nasze koty) ma cię w wielkim poważaniu; szlag mnie znowu trafił, bo jak tylko deko cieplej się zrobiło, to zwierzaki pod drzwiami wejściowymi tak się napraszały, żeby je wypuścić, tak śpiewały, przymilały, wreszcie awanturowały się, że wymogły na mnie to wyjście.

Oczywiście o powrocie do domu mowy już nie było; prośby ani groźby w ogóle nie skutkowały.
Więc opiekun postawił sprawę twardo: kto do domu nie wraca, miski nie dostaje. Głodem chciał kocurzyska wziąć. A potem ‘puszyć’ się, że jego metody wychowawcze takie skuteczne są.

No, niestety. Ten sposób wcale nie zadziałał. Bestie wolą głodne siedzieć, ale na dworze, niż nażarte, ale w domu, który za więzienie, a wręcz za jakiś konzentrationslager  mają.

Więc powiedziały tylko opiekunowi - he, he! Mają po  9, 10 i 15 lat, i na dobrą sprawę zawsze robiły co chciały. No a teraz, wiosną, mimo, że wszystkie kastrowane, czują przemożną chętkę na życie, i to wyłącznie na dworze.

No to znów ja, wychodząc z założenia, że skoro i tak na dworze po tyle godzin marzną, to niech chociaż  jedzonko dobre dostają, i na ganek miski wynoszę, proszę i namawiam na obiadek i kolacyjkę. A te wredasy pod gankiem czatują, bo głodne, ale do misek się dobierają dopiero, kiedy drzwi się zamknie  i w domu zniknie. Biegnę więc na górę i przez łazienkowe okienko podglądam sytuację: jedzą, czy nie? Jasne, że wcinają. Ale jak tylko usłyszą, że schodzę, rozpierzchają się na wszystkie strony, żeby nie daj Bóg, nie dać się złapać i do domu przymusowo  wcielić.

A dopiero chore tałatajstwo było, z kocich katarów leczone. Ale co tam; nie one przecież martwią się, nie one chorych obsługują i nie one za kurację kasę płacą.

Dlatego nie cierpię darmozjadów, co to nawet domu ci nie upilnują,  i w ogóle człowiek nic z nich nie ma, bo i swoje przywiązanie (rzekome?) dawkują ci w miligramach.
 
Wielce zazdroszczę osobom, które potrafią jakiś reżim w kocim stadzie zaprowadzić. Bo w naszym domu my jesteśmy tylko na kocie usługi.  
Fuj, psubraty jedne. Właśnie: może psa sobie sprawić?!

1 marca 2016

Zima nocą przyszła

Zima nocą przyszła


...a tak w dzień wyglądała








Jeszcze przed nocą poprzedzającą zimowy atak wyprawiłam się z kotami do doktora, kociego, do Dzierżoniowa. Jazda - koszmar; na drodze mgła jak mleko, nic nie widać dalej niż na 50-60 m, a w aucie koncert na parę gardeł, a właściwie żaden koncert, kakofonia to była.

Koty od dwóch tygodni leczone są na herpes, a konkretnie na jego objawy, bo wiadomo, że przeciw kociemu katarowi leków nie ma.
Po aplikacji antybiotyku (jakaś straszna trucizna pod nazwą Convenia), kropli do oczu, serwowaniu pysznego jedzonka i przestrzeganiu zakazu wychodzenia, kocurzaste jakby lepiej się poczuły, ale nie wyleczone, niestety.

Te dwa tygodnie to była udręka, i dla opiekunów, i dla chorych. Głównie ta niemożność opuszczania domu,  niekontrolowanego włóczęgostwa, szlajania się po okolicy, tak się kotom dawała we znaki, że zaczynały popadać w aberrację. Filipek zawodził pod drzwiami wejściowymi, tak rozpaczał, płakał lub krzyczał, że naprawdę obawiałam się o jego głowę. I wymógł na nas wychodzenie; co rano wyprawa z opiekunem, który wyrusza między ósmą a dziewiątą na zakupy.

Więc jeśli Filip wychodzi, to Bazyl oczywiście też. A za nimi ich mamuśka, Fela. Z tym, że kocica tylko do furtki opiekuna odprowadza, a potem we własnym lub sąsiedzkim ogródku, gdzieś pod krzakiem czeka, i na powitanie przed furtkę wychodzi, a czasem nawet zdarza się, że na spotkanie aż do rogu uliczki podbiega. Oczywiście jeśli na horyzoncie Rudy się nie czai. Rudy to piesek sąsiadów z naprzeciwka, kundelek, niegroźny całkiem, ale groźnie wszystkich i wszystko obszczekujący; Felę i Filipka całkiem zastraszył. Jego natomiast zastraszył nasz piesek, czyli Bazyl.
Bazyl jest dla Rudego Panem Bazylem i Rudy mu czapkuje.

Bazylek, być może i z tego powodu, poczuł się tak pewnie w stosunku do obcych psów, że pewnego razu podniósł łapę na owczarka, co prawda przywiązanego pod zatoką na wózki sklepowe, ale gabarytów takich, że raz by kłapnął zębami, i byłoby po naszym kocie. Mój mąż mało nie zszedł na zawał, kiedy zaobserwował tę sytuację po wyjściu ze sklepu.

Fela trzyma się blisko domu, ale bliźniaki idą daleko, pod sam  market prawie, albo pod tzw. drewniaka, gdzie mieści się sklep GS. Po drodze, okrężnej oczywiście, ze wskakiwaniem na okoliczne drzewa i przesiadywaniem w piwnicznych okienkach bloków, które mamy za płotem, kocury wracają z moim mężem do domu i głodne wpadają do kuchni. A tu śniadanko i ... areszt. Tym razem już na nic zawodzenie pod drzwiami, wykłócanie się z nami albo wrzaski i wygrażanie, że przestaną nas kochać. I tak zresztą wiemy, że kochają nas, po swojemu oczywiście, tylko wtedy, gdy potrzebują nas do swoich celów, a głównie do posług.

I tylko Dunia na dwór się nie wybiera, choć przyznać trzeba, że gdy ma ochotę się przebiec, to wcale o pozwolenie nie pyta; do perfekcji opanowała sztukę uciekania; nie wiadomo jak i kiedy, a Dunia już na dworze. W dodatku sama nie wraca, trzeba po nią pójść, wziąć na ręce, albo pozwolić, aby usadowiła się na mężowskim karku i tak wjeżdża do domu.
To wożenie się w charakterze boa tak się Duniulce podoba, że poluje na tę okazję i  kiedy tylko uda jej się wskoczyć opiekunowi na kolana, czepiając się pazurami ubrania, sadowi się z tyłu, wokół szyi. Kupa swetrów w strzępach. No, ale Duni wolno wszystko. Kocia w tym roku kończy 15 lat, nie jest już doskonałego zdrowia i wie doskonale, że ma specjalne w domu przywileje.