Człowiek powinien móc zawsze robić tylko to, co chce.
I to wcale nie oznacza leżenia z książką (i kotem) na kanapie,co nawiasem mówiąc lubię najbardziej.
Okazuje się, że równie przyjemne mogą być prace ręczne, np. malowanie sufitu w łazience, zwłaszcza, kiedy robota „idzie”, a efekty są zadawalające. Nie czuję rąk ani nóg, a kręgosłup - aż za dobrze, ale zadowolona jestem bardzo, siedzę na brzegu wanny i podziwiam swoje dzieło. Choć pomieszczenie jest sześciometrowe, a sufit jeszcze mniejszy, bo pod skosem dachu, i tak jestem dumna. Oczywiście wykonanie jednej czynności wywołuje łańcuch następnych, koniecznych do zrobienia, a co równie ważne, pozwala krytycznie przyjrzeć się rzeczom, ocenić ich stan
i przydatność.
Tak prozaiczna sprawa, jak deska sedesowa, o której wręcz pisać nie wypada, doprowadzała mnie od dawna do szału. Na wewnętrznej części białej klapy środki dezynfekujące wyżarły czarne punkty, które – wiadomo, jak wyglądają. Lakierowanie wcale nie pomogło. Wyposażenie kupione było przed laty, kompakt jest nietypowy, i nie ma możliwości dokupienia samej deski.
Kiedy stałam z pędzlem pod sufitem dopadło mnie natchnienie: zmyłam farbę z klapy, a na plamkach nakleiłam… akwariowe rybki.
Teraz każde podniesienie deski wywołuje przypływ dobrego humoru, zamiast dotychczasowego napadu złego.
Łazienkowe prace, a zwłaszcza ten sedes, przypomniały mi pewne zdarzenie: Kiedyś, będąc przejazdem w Górach Kaczawskich, zobaczyłam ogłoszenie o sprzedaży gospodarstwa. Postanowiłam zboczyć z trasy, i obejrzeć dom i miejsce. Wieś malownicza, mała, częściowo wyludniona.
Domostwo nie spodobało mi się wcale, prawdę mówiąc aby tam zamieszkać, należałoby wszystko zburzyć i dom nowy wybudować. Ale gospodyni bardzo nalegała, aby wszystko obejrzeć. Oprowadziła mnie po izbach, a na koniec, z tajemniczą miną poprowadziła gdzieś, za jakieś przepierzenia, i z triumfalnym –proszę! – wskazała zasłonę: za nią był paskudny kąt, ok. metr na metr. To było w.c. Nie miało nawet drzwi, tylko tę nieszczęsną szmatę. Wytłumaczyła mi, że to nieboszczyk-mąż, sprawił jej prezent. Chciał, aby w. c. miała w domu, aby nie musiała biegać do sławojki. Wybudował sam, z cegieł rozbiórkowych. A teraz ona musi obejście sprzedać, bo sama nie może tu żyć.
Było mi przykro i głupio. Nie mogłam zmusić się do pochwał, choć wiedziałam, że gospodyni ich łaknie, nie mogłam nawet obiecać, że zastanowię się nad jej ofertą.
Na szczęście od lat już przybytki te przestały być w naszych domach kątami wstydliwymi
i zaniedbanymi, stając się miejscem wypieszczonym, wychuchanym, istnym pokojem kąpielowym, czy, w zależności od zasobności portfela, wręcz kąpielowym salonem, specjalnie zaprojektowanym i wyposażonym.
My zaś, tym prostym sposobem zyskaliśmy własne akwarium w łazience, chociaż w naszej wannie nigdy nawet karp wigilijny nie pływał.
I to wcale nie oznacza leżenia z książką (i kotem) na kanapie,co nawiasem mówiąc lubię najbardziej.
Okazuje się, że równie przyjemne mogą być prace ręczne, np. malowanie sufitu w łazience, zwłaszcza, kiedy robota „idzie”, a efekty są zadawalające. Nie czuję rąk ani nóg, a kręgosłup - aż za dobrze, ale zadowolona jestem bardzo, siedzę na brzegu wanny i podziwiam swoje dzieło. Choć pomieszczenie jest sześciometrowe, a sufit jeszcze mniejszy, bo pod skosem dachu, i tak jestem dumna. Oczywiście wykonanie jednej czynności wywołuje łańcuch następnych, koniecznych do zrobienia, a co równie ważne, pozwala krytycznie przyjrzeć się rzeczom, ocenić ich stan
i przydatność.
Tak prozaiczna sprawa, jak deska sedesowa, o której wręcz pisać nie wypada, doprowadzała mnie od dawna do szału. Na wewnętrznej części białej klapy środki dezynfekujące wyżarły czarne punkty, które – wiadomo, jak wyglądają. Lakierowanie wcale nie pomogło. Wyposażenie kupione było przed laty, kompakt jest nietypowy, i nie ma możliwości dokupienia samej deski.
Kiedy stałam z pędzlem pod sufitem dopadło mnie natchnienie: zmyłam farbę z klapy, a na plamkach nakleiłam… akwariowe rybki.
Teraz każde podniesienie deski wywołuje przypływ dobrego humoru, zamiast dotychczasowego napadu złego.
Łazienkowe prace, a zwłaszcza ten sedes, przypomniały mi pewne zdarzenie: Kiedyś, będąc przejazdem w Górach Kaczawskich, zobaczyłam ogłoszenie o sprzedaży gospodarstwa. Postanowiłam zboczyć z trasy, i obejrzeć dom i miejsce. Wieś malownicza, mała, częściowo wyludniona.
Domostwo nie spodobało mi się wcale, prawdę mówiąc aby tam zamieszkać, należałoby wszystko zburzyć i dom nowy wybudować. Ale gospodyni bardzo nalegała, aby wszystko obejrzeć. Oprowadziła mnie po izbach, a na koniec, z tajemniczą miną poprowadziła gdzieś, za jakieś przepierzenia, i z triumfalnym –proszę! – wskazała zasłonę: za nią był paskudny kąt, ok. metr na metr. To było w.c. Nie miało nawet drzwi, tylko tę nieszczęsną szmatę. Wytłumaczyła mi, że to nieboszczyk-mąż, sprawił jej prezent. Chciał, aby w. c. miała w domu, aby nie musiała biegać do sławojki. Wybudował sam, z cegieł rozbiórkowych. A teraz ona musi obejście sprzedać, bo sama nie może tu żyć.
Było mi przykro i głupio. Nie mogłam zmusić się do pochwał, choć wiedziałam, że gospodyni ich łaknie, nie mogłam nawet obiecać, że zastanowię się nad jej ofertą.
Na szczęście od lat już przybytki te przestały być w naszych domach kątami wstydliwymi
i zaniedbanymi, stając się miejscem wypieszczonym, wychuchanym, istnym pokojem kąpielowym, czy, w zależności od zasobności portfela, wręcz kąpielowym salonem, specjalnie zaprojektowanym i wyposażonym.
My zaś, tym prostym sposobem zyskaliśmy własne akwarium w łazience, chociaż w naszej wannie nigdy nawet karp wigilijny nie pływał.