27 kwietnia 2008

Akwarium w łazience


Człowiek powinien móc zawsze robić tylko to, co chce.
I to wcale nie oznacza leżenia z książką (i kotem) na kanapie,co nawiasem mówiąc lubię najbardziej.
Okazuje się, że równie przyjemne mogą być prace ręczne, np. malowanie sufitu w łazience, zwłaszcza, kiedy robota „idzie”, a efekty są zadawalające. Nie czuję rąk ani nóg, a kręgosłup - aż za dobrze, ale zadowolona jestem bardzo, siedzę na brzegu wanny i podziwiam swoje dzieło. Choć pomieszczenie jest sześciometrowe, a sufit jeszcze mniejszy, bo pod skosem dachu, i tak jestem dumna. Oczywiście wykonanie jednej czynności wywołuje łańcuch następnych, koniecznych do zrobienia, a co równie ważne, pozwala krytycznie przyjrzeć się rzeczom, ocenić ich stan
i przydatność.

Tak prozaiczna sprawa, jak deska sedesowa, o której wręcz pisać nie wypada, doprowadzała mnie od dawna do szału. Na wewnętrznej części białej klapy środki dezynfekujące wyżarły czarne punkty, które – wiadomo, jak wyglądają. Lakierowanie wcale nie pomogło. Wyposażenie kupione było przed laty, kompakt jest nietypowy, i nie ma możliwości dokupienia samej deski.

Kiedy stałam z pędzlem pod sufitem dopadło mnie natchnienie: zmyłam farbę z klapy, a na plamkach nakleiłam… akwariowe rybki.
Teraz każde podniesienie deski wywołuje przypływ dobrego humoru, zamiast dotychczasowego napadu złego.

Łazienkowe prace, a zwłaszcza ten sedes, przypomniały mi pewne zdarzenie: Kiedyś, będąc przejazdem w Górach Kaczawskich, zobaczyłam ogłoszenie o sprzedaży gospodarstwa. Postanowiłam zboczyć z trasy, i obejrzeć dom i miejsce. Wieś malownicza, mała, częściowo wyludniona.
Domostwo nie spodobało mi się wcale, prawdę mówiąc aby tam zamieszkać, należałoby wszystko zburzyć i dom nowy wybudować. Ale gospodyni bardzo nalegała, aby wszystko obejrzeć. Oprowadziła mnie po izbach, a na koniec, z tajemniczą miną poprowadziła gdzieś, za jakieś przepierzenia, i z triumfalnym –proszę! – wskazała zasłonę: za nią był paskudny kąt, ok. metr na metr. To było w.c. Nie miało nawet drzwi, tylko tę nieszczęsną szmatę. Wytłumaczyła mi, że to nieboszczyk-mąż, sprawił jej prezent. Chciał, aby w. c. miała w domu, aby nie musiała biegać do sławojki. Wybudował sam, z cegieł rozbiórkowych. A teraz ona musi obejście sprzedać, bo sama nie może tu żyć.
Było mi przykro i głupio. Nie mogłam zmusić się do pochwał, choć wiedziałam, że gospodyni ich łaknie, nie mogłam nawet obiecać, że zastanowię się nad jej ofertą.

Na szczęście od lat już przybytki te przestały być w naszych domach kątami wstydliwymi
i zaniedbanymi, stając się miejscem wypieszczonym, wychuchanym, istnym pokojem kąpielowym, czy, w zależności od zasobności portfela, wręcz kąpielowym salonem, specjalnie zaprojektowanym i wyposażonym.

My zaś, tym prostym sposobem zyskaliśmy własne akwarium w łazience, chociaż w naszej wannie nigdy nawet karp wigilijny nie pływał.

23 kwietnia 2008

c. d. dekupażu










Więc myślę sobie: znów nie jestem na czasie. Postanowiłam to pilnie nadrobić. Jakieś serwetki w domu zawsze przecież są, lakier i farby także były, dokupiłam więc crackle, czyli lakier do spękań, i porwałam się na poręcze i słupki na schodach.
To był błąd, niestety. Na początek, zamiast wielu metrów powierzchni, należało wykonać jakąś małą rzecz, typu pudełko, kasetka, aby wyćwiczyć technikę i uczyć się na własnych błędach. Ponieważ jednak rozpoczęłam od poręczy na górze schodów, w dzień kiedy zniknął Filipek, to potem, gdy nie wracał, jak szalona malowałam, wycinałam motywy z serwetek, kleiłam i lakierowałam. Robiłam to tak zawzięcie, aby nie myśleć bez przerwy o tym biednym zwierzaku.
Na takie psychiczne udręki najlepsze są roboty ręczne. Zresztą do innych nawet nie można się zmusić.

Praca ta zbliża się już ku końcowi, ale wiadomo, ma mankamenty.
Przy okazji wyszło na jaw, dlaczego to głównie kobiety zajmują się dekupażem. Otóż serwetki się drą, motywy się rozłażą, wycinanie wymaga precyzji, a naklejanie dużej uwagi, cierpliwości i staranności. Jednym słowem panowie, z chlubnymi wyjątkami, w tego typu zajęciach raczej nie błyszczą.

Oczywiście dziś zrobiłabym te poręcze inaczej. Wiem już, gdzie są pułapki w tej technice, i na co szczególnie należy zwrócić uwagę. Ale i tak oceniam tę próbę jako raczej udaną. A że będziemy te kwiatki, na amen przylakierowane, oglądać przez czas jakiś, na przykład do chwili nowej mody, nowej techniki? Nie szkodzi.
Mamy naprawdę większe zmartwienia.








P. S. Jakoś przydługi wyszedł mi ten post, ale nie umiałam tekstu umieścić
w jednym, więc zrobiłam dalszy ciąg. Dyskwalifikacja?

Decoupage


Filipek powrócił do swoich starych przyzwyczajeń: budzi się na minutę przed brzaskiem i głośno wszystkich informuje, że już wstał. Szkoda mi pozostałych, śpiących jeszcze smacznie, więc szybko zaczynam Filipa uspakajać, głaszcząc i szepcąc miękkie słowa. Wtedy Filip przestaje popiskiwać i zaczyna mruczando. Ale jak tylko oderwie się rękę od futra, Filipek znów zaczyna "gadać".

Przedtem mnie to trochę złościło; co dzień być budzoną zanim świt nastanie, no nie - dziękuję.
Ale teraz, szczęśliwa, że kot wrócił, nie śpię od wpół do piatej, ale i nie wstaję, więc mam czas na różne przemyślenia i wspomnienia, a nawet na snucie planów, może nie wieloletnich, ale chociaż wielotygodniowych.

Tej wiosny i lata chcemy sami odnowić i odświeżyć te pomieszczenia i przedmioty w domu, które tego wymagają. Oczywiście w ramach naszych manualnych zdolności i możliwości. Ponieważ o rzemieślnika dzisiaj trudno, a i ceny za usługi są niebotyczne (jak dla nas), pewne prace, mam nadzieję,uda się własnym sumptem wykonać nie gorzej, niż zostałoby to zrobione przez fachowców. Co do tych ostatnich zresztą, to nie mam złudzeń: żadna, z dość szerokiego wachlarza robót remontowych w naszym domu, przed laty robionych, nie została wykonana bez zastrzeżeń. Albo były to całkowite knoty, albo wynik finalny był dość daleki od ideału.

W sumie przez te lata zgromadziliśmy pewną ilość literatury fachowej oraz trochę przydatnych narzędzi, więc powinno się udać.
Co do tej literatury, to zauważyłam pewną zadziwiającą prawidłowość: ani razu nie spotkałam się z najlżejszym nawet przejawem zainteresowania, kiedy na przykład murarzowi wspomniałam, że w "Muratorze" trafiłam na doskonały artykuł dotyczący sposobów wiązania cegieł, a hydraulikowi, że dysponuję ciekawym artykułem dotyczącym połączeń wodno-kanalizacyjnych. Doszło nawet do awantury z kafelkarzem, rzekomo specem nad spece, kiedy zwróciłam mu uwagę, że płytki klejone na zewnątrz wymagają kleju na całej swojej powierzchni, i że jest to jedno z podstawowych prawideł w tej branży. Moje powoływanie się na "fachowe słowo pisane" rozsierdziło go do tego stopnia, iż byłam niemal pewna, że rzuci robotę (i czymś we mnie).

Dopiero mąż zwrócił moją uwagę na fakt oczywisty: gdyby ci ludzie, żyjący z pracy rąk, w dosłownym znaczeniu tego słowa, przejawialiby dziś lub w przeszłości zainteresowania czytaniem, i w ogóle uczeniem się , to ich edukacja na pewno nie zakończyłaby się na zasadniczej szkole zawodowej.
- No, ale to przecież ich zawód, z tego żyją - nie dawałam za wygraną - to oczywiste, że powinni się dokształcać, być na bieżąco, przecież wciąż pojawiają się nowe technologie i nowe materiały. Kontrargument męża: gdyby tak było, jak zakładasz, to pan Kazio byłby panem architektem, a nie panem murarzem.
Rzeczywiście, to mi trafiło do przekonania.

Doszliśmy do wniosku, że przestrzegając instrukcji na wiaderku z farbą emulsyjną da się d o b r z e pomalować sufit w łazience. A podpierając się wiedzą, chociażby z pism budowlanych, można to zrobić nawet perfekcyjnie.

Specjalistyczne artykuły w czasopismach są adresowane do specjalistów właśnie, i do szerokiego kręgu inwestorów, aby wiedzieli, jak fachowcom zatrudnionym na swoich budowach "patrzeć na ręce", bo kiedy wzrok na chwilę się spuści, już fuszerka gotowa.

Ponieważ, jak piszę w co trzecim swoim poście, marzeniem naszym jest dom na wsi, podejmujemy kroki, aby obecną chałupkę do wiejskiego domostwa upodobnić.
W ub. roku mój mąż, który odkrył w sobie zainteresowanie (i talenty?) stolarza -
amatora, samodzielnie zrobił w salonie sufit a la deskowanie. Nawet udało mu się precyzyjnie go wykończyć. Co prawda teraz obawiamy się, że gdyby przepalił się kominek to sufit trzeba będzie rozebrać, no ale gdyby to było np. autentyczne barokowe belkowanie - także musiałoby być zdemontowane.

Ja sama spróbowałam swoich sił w technice decoupage'u. Przeczytałam w licznie zamieszczonych w Internecie instrukcjach i artykułach, że to aktualna moda na tę, znaną już od kilku stuleci technikę zdobniczą, i że podobno co trzecia kobieta w Polsce tym się zajmuje.

21 kwietnia 2008

Powrót Filipa

Filipek wrócił!
Dziś, za pięć druga, krzycząc przeraźliwie, wbiegł do ogrodu. Drzwi wejściowe były akurat tylko przymknięte, więc momentalnie go usłyszałam i wyszłam na ganek,
a Filip jak burza wpadł do domu. Dalej krzyczał i płakał. Nie pomagały przytulania i słowa uspakajające, że jest już w domku, że bezpieczny.
O trzeciej biedak całkiem od tego zawodzenia ochrypł.
Jego stan jest opłakany: był chudziutki, kiedy zaginął, dziś - to po prostu szkielecik.

W kuchni błyskawicznie, zanim w ogóle zdążyłam zareagować, wyczyścił na błysk trzy miski z jedzeniem, ale nie przestwał krzyczeć. Zachowywał się jak szalony, biegał między nami, chciał na kolana, i nie chciał, chciał na ręce, i wyrywał się, znów szukał misek z jedzeniem (które pochowaliśmy, w obawie, aby się ciężko nie rozchorował), a głaskanie i przemawianie nie skutkowało. Udało mi się trochę go uspokoić dopiero w łazience. Wyczesywałam długo i cierpliwie bardzo brudną sierść; futro wychodziło dosłownie garściami, i myłam delikatnie wodą wszystkie łapki. Kwalifikował się do kąpieli, ale nie mogłam przysparzać mu więcej jeszcze przykrości.
Momentalnie rozpaliliśmy w kominku, on lubi bardzo wygrzewać się w cieple.
I rzeczywiście, zrobił się spokojniejszy. Jednak dopiero około dwudziestej drugiej zasnął, ale przez sen cały czas jęczy i wzdycha. Oj, będzie trwało, zanim wróci do równowagi, zanim go wykurujemy i odkarmimy.

To była rozpacz kiedy zaginął. Człowiek nie sypiał po nocach, wyglądał, nawoływał, martwił się, że tak zimno, albo, że leje, a on maleńki sam, nie wiadomo gdzie. Głodny. Nieszczęśliwy.
A dziś znów wielki stres, kiedy wrócił i kiedy okazało się, że taki wynędzniały, wygłodzony, spanikowany. Nie było go równo dwa tygodnie. Jest pewne, że ktoś go przetrzymywał, w jakiejś szopie, bo na pewno nie w domu, przypuszczalnie jakieś dzieci bezmyślne, sądzące, że kot wyżywi się miską mleka, albo ziemniakiem. Jego stan i jego przerażenie na to wskazują.

Być może, że powrót Filipka przyspieszyły poszukiwania, ogłoszenia, apele, ale możliwe jest też, że już się znudził komuś. Całe szczęście, że nie zdążyli go zagłodzić na śmierć.

Reszta naszych kotów przypatrywała się powrotowi Filipka z ciekawością,
a Bazyl-bliźniak miał oczy całkiem okrągłe ze zdumienia i trochę z obawy; nie rozumiał przecież zachowania brata. Byliśmy nawet zawiedzeni, bo Bazyl wcale go nie witał jak zwykle wtedy, gdy spotykali się po półgodzinnym niewidzeniu, nie czulił się do niego, i nie lizał.

No, ale Bazyl miał w czasie nieobecności Filipa swoje własne, silne przeżycia. Ze względu na Filipka, to znaczy na jego nie nadzwyczajną kondycję, czekałam
z kastracją obydwu kocurków. Postanowiłam poddać je zabiegowi, jak tylko Filip trochę zmężnieje. Ale Filip zaginął. Dziesięć dni później biedny Bazylek został zdeprawowany przez tego włóczęgę, kocura Leona.
Strasznie się zdenerwowałam i momentalnie umówiłam zabieg u naszego weterynarza. Pojechaliśmy nazajutrz, tak więc Bazyl jest dziś byłym kocurkiem.
Czuł się źle właściwie tylko przez jeden dzień, ale ja, całkiem już przeczulona, postanowiłam zatrzymać go w domu przez trzy doby. Właśnie dziś przed południem wyszedł na dwór po raz pierwszy po operacji, a tu Filipek wraca, więc nic dziwnego, że był całkiem rozkojarzony.

Jakoś tak po dwóch chyba dniach od zniknięcia Filipka, nadeszła od naszych przyjaciół z Nadrenii wielka paka z frykasami dla kotów. Była kocia uczta i bal, ale smutny bardzo. Co prawda kocia ferajna nie zamierzała martwić się Filipkiem do tego stopnia, aby odmówić udziału w wyżerce, ale wszyscy czuli, że coś nie jest w porządku.
Część specjałów schowałam dla Filipka, wierząc, że chudziaczek wróci, że go odzyskamy.

I proszę: wiara czyni jednak cuda.


12 kwietnia 2008

Znowu łzy


Nie ma Filipka!
Bazyl i Filipek to dwaj bliźniacy kocicy Feli. Nie znalazły innych domów, więc żyją u nas. Mają już po 10 miesięcy, zatem są dorosłymi kotami, ale dla nas pozostały "maluchami".
Kocurki, choć z jednego gniazda, bardzo się różnią, w zasadzie są swoim przeciwieństwem. I uzupełnieniem. Bardzo się kochają. Filipek malutki, chudziutki, Bazyl przy nim to kawał kota. Filip w białym futerku, a Bazyl
w czarnym.
Bazyl stateczny, powagą wyróżniał się już w koszyku z szóstką kociaków. Filip to urwis, bez przerwy skory do zabawy. Bazyl zawsze blisko domu, Filip potrafi godzinami włóczyć się nie wiadomo gdzie. Wpada do domu coś przegryźć
i natychmiast domaga się, aby znów go wypuścić. Nie zważa na pogodę, nawet
w słotę chce być na dworze.

Tym zachciankom zawsze ustępujemy, wiedząc, że żywot koci krótki jest zazwyczaj, a więc niech choć będzie jak najszczęśliwszy.
Dlatego w naszym domu wszystko (prawie) kotom wolno, zwłaszcza małe koty są bardzo rozpuszczane.

Filipek w miniony poniedziałek już o ósmej rano dawał pod drzwiami wejściowymi sygnały, że bardzo chce wyjść. On pasjami lubi zwiedzać świat, ale jeszcze nie wie, jaki ten świat nieprzyjazny.
Mimo chłodu i mżawki puściłam wszystkie. I wszystkie wróciły na śniadanie, oprócz Filipka. Potem znów wszystkie wróciły na obiad. Filipka nie było. Na kolację stawili się wszyscy, ale nie Filip.
Byliśmy już mocno zaniepokojeni, bo Filip ostatnio miał niezły apetyt, więc często przybiegał do kuchni. Poza tym do jego rytuału należy codzienna popołudniowa drzemka, a tym razem - ani do koszyka, ani do miski.

Filipka nie było całą noc. Poszukiwania, nawoływania, rozpytywanie, ogłoszenia, nic nie dały. Dziś upływa szósta doba jego nieobecności, więc słaba jest nadzieja, że go tylko przypadkowo zamknięto w jakiejś komórce czy garażu, że kot żyje.

Kto nie przeżył straty zwierzątka, ten nie wie, jaki to ból, ile łez się wylewa, nic nie cieszy, radości nie sprawiają te koty, które są, żyją, wracają, tulą się i pieszczą.
Stale i stale myślisz tylko o tym, którego nie ma, które zaginęło, wyobrażając sobie, jak bardzo się boi, jak cierpi, jak głodne i spragnione być musi.
Widzisz je wszędzie, a każdy dzwonek, każdy telefon to nadzieja na wiadomość
o nim.
Nie chce ci się nic robić, nie chce się czytać, pisać, gotować. Tylko czekasz.
I czekasz.

Tu, gdzie teraz mieszkamy, ludzie mają kamienne serca. Najlepszy dowód, że kiedy naprawdę intensywnie poszukiwaliśmy domów dla sześcioraczków Feli, z siedemnastu tysięcy mieszkańców nikt, dosłownie nikt, ani kobieta, ani mężczyzna, ani dziecko, nie okazał nawet cienia zainteresowania losem stworzeń wydanych na świat przez nieszczęśnicę, wyrzuconą przez kogoś z domu. Bo przestała już być zabawną, małą, puchatą kulką. Bo zaczęła dużo jeść, no i trzeba byłoby zapewnić jej opiekę weterynaryjną, też nie za darmo.
Fela nie była dziką kotką, wolno żyjącą. Ona do kogoś należała, typujemy nawet blok, z którego ją wygnano.

Ludzie tu ponad wszystko cenią swoje trawniki, a rabatki, równe pod linijkę, ochraniają przed każdą kocią łapą. Niektórzy wykładają jakieś trucizny, chyba na szczury. Otrute zwierzę nie umiera od razu. Ono męczy się, nierzadko nawet kilka dni.

Mówi się, że o ucywilizowaniu społeczeństwa świadczy jego stosunek do zwierząt. Więc czy już zawsze będziemy przysłowiowe 100 lat za murzynami?

A Bazyl markotny bardzo, tęskni za bratem.