31 grudnia 2015

Na Nowy Rok 2016






Oby Nowy 2016 Rok
    nie szczędził nam darów najważniejszych: zdrowia, powodzenia, miłości, tolerancji
i dobroci, zwłaszcza dla zwierząt!


życzy wszystkim szczerze
z polecenia naszych kotów
ma.ol.su

29 grudnia 2015

Dziesiątka jest fajna

Windows 10

Kilka miesięcy temu zamówiłam w Microsofcie uaktualnienie systemu operacyjnego. I w połowie grudnia dostałam zawiadomienie, że ‘dziesiątka’ dla mnie jest gotowa. Więc nie zwlekając zgodziłam się na tę zamianę. Co prawda mając w pamięci naprawdę okropne perturbacje z przechodzeniem do Windows 8.1, a przedtem jeszcze ucząc się ‘ósemki’, na którą wyzywałam strasznie, liczyłam się z tym, że i tym razem mogą wystąpić problemy. Ale z drugiej strony naczytałam się tylu zachwytów dotyczących najnowszych ‘okien’, że miałam na nie chęć wielką.

I okazało się, że warto było. Teraz bardzo przyjemnie jest poruszać się w systemie. I łatwo.
Rzeczywiście wszystko jest pod ręką, dostęp do funkcji intuicyjny, co dla niefachowca jest szalenie ważne; właściwie komputer sam robi co trzeba.
A już szczytem uprzejmości mojego komputera była kilka dni temu instalacja nowej drukarki. Stary Epson się przez dziewięć długich lat wysłużył. I zasłużył sobie na moją wdzięczność. Nowa drukarka sama się z laptopem porozumiała, w dodatku bez pomocy kabla:) To wszystko mnie zachwyca.

Chociaż człowiek niby zdaje sobie sprawę, jak potężnie jest dziś za pomocą Internetu inwigilowany, to jednak godzi się z tym faktem, tym bardziej, że korzyści na pewno znacznie górują nad niedogodnościami. A zresztą państwo i tak nas śledzi, nawet bez Internetu. W dodatku zapowiada się, że będzie gorzej, to znaczy więcej kontrolowania, sprawdzania, podsłuchiwania.

Mimo tego nie wyobrażam sobie dzisiaj życia bez komputera, tak jak inni nie wyobrażają sobie życia bez telefonu (komórkowego). No, bo zwykły, analogowy to też jest potrzebny, bardzo.
Taki świat;)

W każdym razie namawiam osoby, które jeszcze nie przesiadły się na W.10 aby zrobiły to jak najszybciej. Bo fajny jest.




25 grudnia 2015

Dzisiaj Boże Narodzenie


Wszystko na tym świecie się zmienia, a im dłużej na nim jesteśmy tym większe przeobrażenia obserwujemy.

Ze świętami Bożego Narodzenia też tak jest, to znaczy z ich celebrowaniem. W czasach mojego dzieciństwa głównie chodziło o cel religijny: szopka, Święta Rodzina, pasterka, kolędy i modlitwa, wybaczanie sobie wzajemne przewin.

Dziś to już raczej okazja do rodzinno-towarzyskich spotkań, wystawnych przyjęć i kosztownych prezentów.  Choć jest i spora część osób  preferujących nawet całkowite oderwanie się od takich zgromadzeń i wybierających wyjazd na narty, albo na nurkowanie wśród koralowych raf.

Jasne, że do wigilii Bożego Narodzenia, która stała się WIGILIĄ, samoistnym jakby świętem i w dodatku w Polsce chyba najważniejszym, jesteśmy mocno przywiązani. Dbamy o zachowanie tradycji naszych domów rodzinnych, pilnujemy menu i choinki, pamiętamy o świątecznym podarku dla każdej osoby uczestniczącej w wigilijnej kolacji.
Ale, no właśnie, i zaskoczyć czymś gości i rodzinę lubimy; np. zamiast tortu makowego na deser niech będzie tort tiramisu. Ja tak zrobiłam.

Więc proszę się częstować i życzenia przyjąć:
 Zdrowia i powodzenia w te Święta,
i potem też!

Tort Tiramisu

5 grudnia 2015

Modrzew i jaja od szczęśliwych kur

Modrzew grudniowy

Modrzewie piękne są. O każdej porze roku. Te wiosenne, z młodziutkimi, mięciutkimi kitkami zielonych igiełek, i te ośnieżone zimowe. Nawet teraz, w grudniu, kiedy igły już spadły, ale nie do końca, a zachodzące słońce przedziera się przez gałęzie, lubię patrzeć na to drzewo, które towarzyszy mi w życiu od zawsze. Oczywiście to nie to samo drzewo. Ale w każdym z miejsc mojego stałego zamieszkiwania, pod domem rósł modrzew. I tak już zostanie.

Drzewo ma się dobrze, w przeciwieństwie do mnie, zagrypionej od trzech tygodni. Chyba wszystkie zarazki świata mnie dopadły jednocześnie, więc leżę sobie i rozmyślam. Trochę czytam i trochę robótkuję.
Nawet specjalnie nie zdenerwowałam się faktem, że 'siadła' zmywara, a drukarka po niemal dziesięciu latach, wcale nie intensywnego, raczej średniego użytkowania, uprzejmie zawiadomiła mnie, że jej 'wewnętrzne części się wyeksploatowały'.
I chociaż człowiek ma skłonność do personifikowania rzeczy, a przynajmniej ja mam, i to sporą ('no zapal autko, zapal; przecież rozumiesz, że muszę jechać') to łatwo godzi się, że wszystko odchodzi. W niebyt. Nawet jeśli to jest rzecz ulubiona, niezbędna i nie do zastąpienia. Jak to mówią - tak świat jest urządzony:)

Jasne, że siedzenie w łóżku ma też swoje dobre strony; można np. oddawać się bezstresowemu (bez obwiniania się o marnowanie czasu) buszowaniu w internecie, co przynosi zyski w postaci nabywania wiedzy, nierzadko bardzo przydatnej, a niekiedy wręcz zdumiewającej.

Na przykład, dowiedziałam się, że woda, nawet mineralna, i to nawet pita litrami, wcale nie zaspakaja pragnienia naszych komórek, bo one, jak twierdzi chemik i wynalazca  Stanisław Szczepaniak, i tak umierają z pragnienia. Dlaczego? Otóż woda, aby nas faktycznie nawadniała, musi być sześcioklastrowa (a nie wieloklastrowa). Jest prosty sposób, aby przywrócić jej odpowiednią strukturę: butelkę wkładamy do zamrażalnika, po zamrożeniu wyjmujemy, czekamy aż odmarznie, i już możemy wypić szklankę o właściwościach wody z lodowca. Zastosowałam się do tego sposobu zaraz po przeczytaniu:)

Według prof. Iwana Nieumywakina, autora pracy 'Woda utleniona na straży zdrowia' powinniśmy przez kilka miesięcy codziennie wypijać szklankę wody wzbogaconej kilkoma kroplami (a po paru dniach 30-40 kroplami) zwykłej, trzyprocentowej wody utlenionej. Dotlenianie organizmu to rzecz znana, ale woda utleniona raczej kojarzy się z zewnętrznym, a nie wewnętrznym stosowaniem, a tu - proszę!

Ale najbardziej ucieszyłam się ze znalezienia na stronie Marty Brzozy wywiadu z prof.  Tadeuszem Trziszką, który dowodzi jak cenne dla naszego zdrowia jest jedzenie jaj i to w ilościach dowolnych, Okazuje się, że straszenie nas ilością odkładającego się w naczyniach cholesterolu można między bajki włożyć. Jest akurat odwrotnie; to jedzenie jaj, nawet 30, tak trzydziestu, tygodniowo, ratuje nasz układ krążenia przed złym cholesterolem.

Momentalnie dałam artykuł do przeczytania temu panu, który naśmiewa się codziennie ze mnie, że tak lubię obżerać się jajkami, i to w każdej postaci, a najbardziej jako kogel-mogel:) I co? Widać, jaki mój organizm jest mądry. Co prawda zajęło mu to wiele lat, ale sam wpadł na to, że jajko to zdrowie!

I jak tu mieć pretensje do wirusów? Gdyby nie one dalej żyłabym w przeświadczeniu, że szalenie szkodzę sobie tymi jajami.
Oczywiście to muszą być jaja zniesione przez szczęśliwe kury!


15 listopada 2015

Palę w kominku


Palę w kominku

Od wielu, wielu lat ogrzewamy dom kominkiem. Oczywiście do mrozów, bo gdy temperatury spadają do minusowych, kominek nie wystarcza. Kiedy go zamontowano nie było rzecz jasna mowy o żadnych płaszczach wodnych, ani innych udoskonaleniach, więc to zwykły kominek ze zwykłym wkładem. Ale służy, odpukać, 18 lat i tylko raz się zepsuł, to znaczy my zepsuliśmy; pękła szyba przy upychaniu 'na siłę' jakiegoś większego kawałka drewna.

Ale nowa szyba już jest, nawet udało mi się pięknie samej ją zamontować. A wczoraj przywieźli paletę brykietów drzewnych, i to jest to.

Owszem, kilka razy próbowaliśmy zastąpić drewno kominkowe brykietami właśnie. Niestety, zawsze były to całkowite niewypały; brykiety się nie chciały rozpalić, a jak się rozpaliły to dymiły, a jak nie dymiły to rozpadały się na trociny jeszcze przed spaleniem. I prawie zawsze okropnie śmierdziały jakąś chemią. W dodatku, kupowane w marketach budowlanych, wcale nie były tanie. Ale, co najważniejsze, nigdy nie płonęły jasnym, żywym płomieniem jak 'prawdziwe'. Więc zrażeni do brykietów, powróciliśmy do drewna. Drewno z kolei, to wysokokaloryczne, dębowe albo bukowe nie tylko drogie jest, ale mnóstwa pracy i czasu wymaga. Pracy, bo trzeba bale piłować, porąbać, poukładać, zabezpieczyć. Czasu, bo czekać trzeba, aż się wysuszy, co zwykle trwa rok, a najlepiej dwa, i dłużej.

Ale któregoś dnia wpadłam na blog Marka Miki, który jest pasjonatem sprawdzania, opisywania,  i porównywania produktów i urządzeń dla domu, i m.in. zajmuje się także sprawą ogrzewania. Otóż Marek przeprowadza drobiazgową analizę wielu rodzajów brykietów i poddaje je surowej krytyce.

Właśnie na jego blogu znalazłam dwie polskie firmy, zasługujące na uwagę. Niestety, jedna z nich ma takie 'wzięcie' wśród klientów, że czasowo nie przyjmuje już nowych zamówień. Druga z kolei, deko droższa, zamówienia realizuje non stop. I właśnie w Sek-Polu, w Kielcach, kupiliśmy brykiety. Przywieźli je przed południem, a już o wpół do pierwszej rozpaliłam nimi kominek, bo nie mogłam doczekać się próby.

I co? Wszystko świetnie: rozpaliły się bardzo szybko, przez trzy godziny płonęły pięknym ogniem, i przez następną godzinę żarzyły się jeszcze, aż do wygaśnięcia. Nie pobrudziły szyby, nie było żadnego kopcenia, dymienia, nieznośnych zapachów. Po paleniu została niepełna łopatka popiołu; dziś przeczytałam na stronie producenta, że stanowi on cenny nawóz. Zapytam tylko jeszcze Megi, do czego ewentualnie moglibyśmy go zastosować. Jednym słowem same 'plusy dodatnie' jak mówił nasz były pan prezydent.

I proszę: Polskie - lepsze:)
Więc koniec z drewnem, od teraz tylko brykiety. Robią je z trocin, które i tak do niczego innego nie są już przydatne, a zatem częściowo choć przyczynimy się do ochrony lasów.



1 listopada 2015

Utracić kogoś...

Rudolf. Z oddali...



Moja psyche tak jest skonstruowana, że nie rozróżnia gradacji wśród istot bliskich, które w życiu utraciłam. Obojętnie, czy to były odejścia tak zwane naturalne czy tragiczne, czy dotyczyły ludzi, czy stworzeń ludźmi nie nazywanymi, ból po ich stracie był podobny; ciężki, długotrwały, rozdzierający.




Najbardziej wyniszczający, bo wieloletni i odbierający chęć do życia był ten, który nastąpił po utracie Murki. Najczarniejszy dzień mojego życia to 11 grudnia 1998 roku. Wtedy straciliśmy kotkę, która od półtora roku był radością i sensem naszych działań. Nie będę ‘rozdrapywać’ tej rany, zabliźnionej już, ale skórka na niej wciąż cienka: http://szkaradziej.blogspot.com/search/label/MURKA

Wiele, wiele cierpień przyniosła mi tragiczna śmierć mojego brata, o 10 lat młodszego, który stracił życie w 33 roku, czyli w chwili, kiedy nawet połowy tej wspaniałej przygody nie było mu dane doświadczyć. I co do dziś, a minęło już dużo lat, nieodmiennie mnie zastanawia, to fakt, że mój brat Jasiek i ja, nie byliśmy żadnymi ‘papużkami nierozłączkami’, nie widywaliśmy się za często, właściwie nie śledziliśmy skrupulatnie swoich życiowych losów, to jednak  jego odejście przeżywałam długo i bardzo, bardzo intensywnie.

Przeżyłam wielu przyjaciół. Niektórzy odchodzili w pełni sił i witalności, niektórzy tragicznie, inni jeszcze w środku realizacji własnych życiowych planów. Wszystkich żal wielki.

Pożegnałam ojca, matkę, ojczyma, teściów, szwagrów. Straty, w latach rozłożone, były po prostu życiowymi doświadczeniami, bardzo lub bardziej bolesnymi, ale przecież nie załamywały mnie i nie obierały chęci do dalszych z losem zmagań.

Ale już przy stracie zwierząt, które należały do naszej rodziny od czasu odejścia Murki, odczucia moje były wręcz obezwładniające. Nie chcę w tym miejscu roztrząsać przyczyn takiego stanu mojej świadomości. Jednak przeżycia, związane z odejściem bądź zaginięciem, bezpowrotnym, zwierząt są dramatyczne bardzo. Kochaliśmy Szkaradziejka:http://szkaradziej.blogspot.com/2010/04/nie-ma-juz-z-nami-szkaradzieja.html
Małpiacię,

Wiem, takie jest życie: kończy się nieistnieniem. Szczęśliwi, którzy z całej siły wierzą, że gdzieś, kiedyś, wszyscy się spotkamy!

26 września 2015

Powrót kocicy


Godzinę temu (19:40), po ośmiu dniach nieobecności, Dunia, ta kocica szalona, zjawiła się na ganku. Na widok swojego opiekuna zaczęła uciekać do furtki, ale czule, bardzo czule, i cicho, bardzo cicho przywoływana pozwoliła się złapać. Brudna (bardzo) i chuda; dosyć, ale nie tak, jak po powrocie z 15-dniowej nieobecności, kiedy to słaniała się z wycieńczenia.

Zjadła naprawdę dużą porcję mięsa w paręnaście sekund i momentalnie po jedzeniu ulokowała się pod drzwiami wejściowymi aby coraz głośniej i głośniej domagać się wypuszczenia.
Drze się teraz po prostu. Jeśli potrwa to dłużej to ochrypnie a potem straci głos, jak swego czasu Filipek, który po swojej miesięcznej nieobecności, tuląc się i pazurkami trzymając ubrania, opowiadał nam o swoich strasznych przeżyciach.

Więc co zrobić?! Za radą Alicji i Joanny uwięzić kocicę w domu? I do kiedy? Na zawsze?

Czy postąpić, jak zapewne w takiej sytuacji zadecydowałyby Ashka i Urszula, to znaczy wypuścić kota?

To są właśnie dylematy związane z opieką nad kotem:

- Oczywiście nie puszczam i sumienie mam czyste; a co tam będę przejmować się samopoczuciem zwierzaka; przecież robię to 'dla jego dobra'. Następnie tygodniami obserwuję, jak kotka traci ochotę do życia, zainteresowanie czymkolwiek, łącznie z jedzeniem, siedzi skulona i tępo patrzy w podłogę.

- Oczywiście puszczam, choć 'durny' kot, z umysłowością odpowiadającą mentalności trzyletniego dziecka, nie ma sam rozeznania, co dla niego najlepsze, i narażam się na  surowe oceny osób, które tego nie pochwalają (przepraszam, ale akurat mniejsza o to), jednak co gorsze z mojego punktu widzenia, szykuję sobie swoje własne, okropne wyrzuty sumienia w razie, gdy Dunię wypuszczę, a ona znów wróci za tydzień, dwa, albo wcale nie wróci.

Dunia ma 14 lat, jest kotką wychodzącą od urodzenia, córką kocicy - włóczykija. Za wyjątkiem ostatniego aresztu, który znosiła fatalnie, nigdy nie była więziona.

Teraz uchyla się od dotykania i głaskania; całkiem jak zdziczały kot. Dalej siedzi pod drzwiami i rozpacza. To już jest krzyk.

24 września 2015

Dunia do grobu mnie wpędzi!


Dunia do grobu mnie wpędza; znów poszła w świat, w piątek, 18 września, po obiedzie.

Ledwo wykaraskała się, przy pomocy weterynarza i naszej, z traumy po poprzednim, piętnastodniowym  zaginięciu, na przełomie czerwca i lipca.

Trzy tygodnie trzymałam ją w szelkach, na smyczy. Już zaczynała wariować od tej niewoli. Więc kiedy któregoś dnia oswobodziła się z szelek i uciekła, zgodziłam się, że nie będę jej w dalszym ciągu więzić.
Karnie siedziała w ogródku koło domu, a najdalej za najbliższe płoty się wyprawiała. I wracała, choć z oporami, na wołanie, trzy razy dziennie, do miseczki, czwarty raz na śmietankę, i w chłodniejsze dni udawało się ściągnąć ją do domu na noc.
Chociaż reszta bandy uporczywie na dworze nocuje i wielkie larum podnosi, gdy któraś sztuka zostaje do domu złapana, zwykle podstępem, nigdy dobrowolnie.

A teraz znów jej nie ma, szósty dzień, a ja nie wiem już, co robić.  Żyje, czy ktoś ją przejechał, pies rozszarpał? Z własnej woli włóczy się po okolicy, czy przetrzymywana jest, więziona? Jada cokolwiek, pije, czy głoduje?

Wygląda na to, że beznadziejnymi opiekunami dla naszych kotów jesteśmy. Ale to nie tak; człowiek stara się nieba im przychylić. Tylko, że w domu przetrzymywane są absolutnie nieszczęśliwe. W ogródku czują się świetnie. Tyle tylko, że pięćsetmetrowy ogródek jest dla nich kilka razy za mały, żeby nie prowokować wypraw poza płot. A za płotem, cóż, nie tylko pokusy dalszej wędrówki, ale i wszelkie niebezpieczeństwa świata czyhają.

Nasze wieloletnie doświadczenie w opiece nad kotami sprowadza się ostatecznie do stwierdzenia, że każdy kot jest inny, czego innego od życia oczekuje i wymaga. Jak człowiek. Staramy się to rozpoznac i im dać. Ale z jakim skutkiem?

Znów apeluję:


Dunia zaginęła

Dunia zaginęła

Dunia zaginęła



DUNIA

Umaszczenie szaro-beżowe, duży, biały ‘śliniaczek’, czarna pręga na grzbiecie,
białe skarpetki na 4 łapkach

Wyszła z domu dnia 18. września 2015
          Ma 14 lat; jest mało sprawna, mizerna, niedomaga.
Sprawdź, czy nie zamknąłeś Duni w garażu, altance, piwnicy albo w komórce! 

22 lipca 2015

Jogurt i lody





Koty leżą gdzieś po krzakach, całe rozparzone. Na noc do domu nie przychodzą.
I mądrze; nie mamy klimatyzacji; na dole jeszcze jako tako można wytrzymać, ale na górze, w sypialniach - tropiki;(

Dunia nadal wychodzi tylko w szelkach, zwłaszcza wieczorami lubi na ławeczce poleżeć i podrzemać.

Cały dzień coś się popija, ale czy to ulgę przynosi? Nie za wielką. Więc robię lody i jogurt. Dla nas lody, koty zjadają jogurt. Oczywiście oprócz Filipka, on zawsze lubi co innego, zawsze marudzi i wybrzydza; więc proszę bardzo - będzie więcej dla innych. Bazyl za jogurtem po prostu przepada.

Robię wg ciut zmodyfikowanego przepisu z 'Kuchni Kryszny' autorstwa Adiraja dasa:

2 butelki mleka 3,2% gotuję, studzę do temperatury około 40-45 stopni (ciepłe, ale nie parzy), przelewam do termosu z szeroką górą i dodaję pół albo 2/3 małego kubka jogurtu Tola (lub innego lubianego), rozmieszanego w niepełnej szklance mleka. Mieszam, zakręcam i zostawiam w spokoju na 3 godziny. Nastepnie przenoszę termos do lodówki, aby przerwać dalszą fermentację (bo będzie za kwaśny).

Pycha. I samo się robi. A kiedy już widać dno w termosie, wybieram 2 łyżki jogurtu i chowam do lodówki. Będzie na kolejny zaczyn.

Jeśli nie mamy dużego termosu to po prostu robimy go z innego, zamykanego naczynia, owiniętego folią i kocem, aby utrzymywać ciepło przez te kilka godzin.

Lody robię bez maszynki i bez mieszania, bo kto by w te upały co chwila biegał do zamrażalnika i miksował lodową masę;)

3 'czubate' łyżki wazowe jogurtu wkładam do pudełka, w którym będą się mrozić, dodaję duży kubek (330 ml) śmietany kremówki 30% ubitej na sztywno. Do tego dodaję zmiksowane morele (bo właśnie mamy z ogrodu), albo dżem czy konfiturę, albo inne dodatki (czekoladę posiekaną, bakalie, kawę, itp.). Miksuję, zamykam pudełko i do zamrażalnika na 3-4 godziny.

Dodatek ubitej śmietany sprawia, że nie tworzą się duże, zamarznięte kryształki i całość ma dobrą konsystencję. No i wiem, co jemy.

Oczywiście przepisów na samodzielne zrobienie lodów można znaleźć tysiace, ale mi głównie chodzi o to, aby było prosto i w miarę szybko. Zresztą i tak ostateczny efekt smakowy (i wzrokowy) będzie zależał od dodatków serwowanych już wprost do pucharków.

Nasze koty też lubią sobie liznąć;)



8 lipca 2015

Jest Dunia, jest!

grafika: Karen Watson


Rozpłakałam się, kiedy ją zobaczyłam; szkielecik, istny szkielecik. Tylko te oczy pozostały.
O siódmej rano pojawiła się na progu. Najpierw chciała jeść, jeść, jeść. Potem nie schodziła z kolan. Później wzięłam ją do łazienki, a pchły, wielkie jak ruskie tanki, skakały dosłownie pod sufit.

I znowu chciała jeść, ale obawialiśmy się, żeby skrętu kiszek, albo czegoś równie okropnego, nie dostała.

Teraz Dunieczka siedzi schowana za kuchenką. Wywołać ją stamtąd można tylko miseczką z mięskiem. Tylko.

O czym to świadczy? O traumie piętnostodniowej, jaką Dunia przeszła i dalej przeżywa.
Dużo dałabym za to, żeby wiedzieć co i przez kogo jej się przydarzyło. Kto Dunię zamknął (wywiózł), gdzie i dlaczego? Czym powoduje się osoba, która nastaje na zwierzę, jego wolność, jego dobro? Czy to okrucieństwo, bezdenna głupota, a może nienawiść to nas, opiekunów!?

W historii kosmosu dwieście tysięcy lat ewolucji rodzaju ludzkiego to naprawdę mgnienie; nie wszystkie osobniki potrafiły wykształcić u siebie cechy, zwane ludzkimi. Przykre. Straszne.

Serdecznie dziękuję tym, którzy przekonani są, że zwierzę takie same ma prawa, jak my.

Kochamy Cię, Duniulko. A Twój dom jest tu. Ale w niewoli jesteś, na razie.

28 czerwca 2015

Znowu szukamy!


Dunia całkiem mnie dobiła. Znów zniknęła, we wtorek 23 czerwca, po obiedzie.

Już nie wiem, co robić i co o tym sądzić; przez 14 lat była hołubiona, a od czasu zaginięcia Lolity, jej córki,w 2013, dosłownie wchodziła nam na głowę. Robiła, co chciała. Wolno jej wszystko.

Nawet w dniu jej powrotu, po uprzednim zaginięciu, kiedy już syta, dopieszczona, wyczesana, zadowolona, zaczęła się domagać coraz głośniej i głośniej, aby wypuścić ją na dwór, zrobiłam to, wbrew opinii mojego męża. Chciałam, żeby była szczęśliwa. Wróciła, nad ranem:) A ja czekałam.

Ale po kilku dniach znowu urwała się z domu i przyszła po 48 godzinach. Czekałam, nie spałam, szukałam.

Teraz znów wywiesiłam ogłoszenia, obszukałam teren, obeszłam sąsiadów i 'kamień w wodę'. Moja wina, że przepadła?

Nie mogę przecież więzić kota, który od urodzenia wychodzi z domu, bo on to kocha: wdrapuje się na drzewa, poluje na zdobycz, wyleguje się w odpowiadających mu miejscach (na przykład w rynsztoku, przed naszą furtką), łazikuje po okolicy, obserwuje i ludzi, i zdarzenia, choć głównie podgląda przyrodę.

Dunia, w ubiegłym roku zniknęła na dwie doby. Zupełnie przypadkiem odnalazła się, śpiąca na pergoli (wysokiej) z winoroślą, u naszej sąsiadki, za płotem. Przecież musiała słyszeć, jak się ją nawołuje, musiała słyszeć jak trwa życie innych naszych kotów w ogrodzie, ale w ogóle nie reagowała.
Oczywiście to nie był ani pierwszy, ani drugi raz.

Owszem, wiemy, że jest nienormalna, ale zawsze myśleliśmy, że to raczej lekkie upośledzenie; przecież urodziła trójkę dzieci, z których dwoje wychowała (trzecie odrzuciła; doskonale wiedziała, że nie przeżyje) i była matką idealną, w całkowitym przeciwieństwie do jej własnej matki. Świetnie wie, co dla niej dobre, a co jej szkodzi. Potrafi, oj potrafi wyegzekwować od nas swoją wolę.

Boże, wygląda, jakbym jej epitafium zaczęła pisać. Więc nie, czekamy; wracaj Duniu!

     Zaginęła kotka Dunia!

Wygląd:

Umaszczenie szaro-beżowe, duży, biały ‘śliniaczek’, czarna pręga na grzbiecie,
białe
skarpetki na 4 łapkach

Wyszła z domu dnia 23.06.15.             
Ma 14 lat; jest mało sprawna, mizerna, niedomaga.

Sprawdź, czy nie zamknąłeś Duni w garażu, altance, piwnicy albo w komórce!








21 czerwca 2015

Iglaki umierają

świerczek srebrny w 2006 był taki


Iglaki w naszym ogródku umierają. Świerk srebrny, który rośnie przed domem, wygląda jak po pożarze. Żywotniki, przy podjeździe, nie lepiej. 







ściete galązki świerkowe tak wyglądają

Ale najbardziej martwi mnie cis, mający około 60 lat, który także jest w  gorszej kondycji. Pod tym pięknym drzewem pochowaliśmy Murkę (11 grudnia 1998), zabitą przez jednego bydlaka.
Od tej pory to miejsce jest kocim cmentarzem, tu spoczywają obok niej, i Szkaradziej, i Rudolf.
Cisa ratował mój mąż wiosną '99. Okazało się, że jakieś bezrozumne dranie, zamiast wywieźć, zakopały pod drzewem górę odpadów budowlanych, pozostałych po robieniu elewacji domu, kilka lat wcześniej. Wykopywał więc te śmieci, uzupełniał ziemię, a drzewo wreszcie odetchnęło i odpłaciło się pięknym wyglądem. A teraz umiera:(

Jakaś zaraza chyba grasuje, ale gołym okiem, nieogrodnika, niczego nie widać.

Ogrodniczki, czy można jakoś pomóc drzewom? Czy wyciąć je trzeba? A wtedy smutno się zrobi, bardzo.

8 czerwca 2015

Co za szczęście: Dunia wróciła!

Dunia, nasza droga starucha

Prosiłam wszystkich możliwych bogów, zwracałam się do swojego anioła (Joasia mi podpowiedziała) i składałam obietnice, że lepsza będę. Żeby tylko Dunia do domu, do nas wróciła. Ostatnia z rodu małpiaciego.

I wróciła, piątego dnia od zniknięcia.
Wypada mi teraz tylko usilnie pracować nad własnym 
samodoskonaleniem;)

Dzięki, moje piękne, miłe Dziewczyny za słowa wsparcia i podtrzymywanie naszej nadziei!

7 czerwca 2015

Serce żal ściska. I ręce opadają.



Jakieś fatum nad tym rodem kocim, od Małpiatki się wywodzącym, zawisło, niestety.

Duniulka, nasza seniorka, kilka razy już miała incydenty wielogodzinnego znikania z pola widzenia. Za każdym razem, kiedy się pojawiała tłumaczyłam jej: Duniu, przecież TYLKO TY mi zostałaś. Bądź trochę rozsądniejsza. Zawsze wracaj, bo tu jest Twój dom.

I wciąż wywoływało to sprzeciw mojego męża: - Jak to, tylko Dunia Ci pozostała?! A co z resztą kociego bractwa? A ja się tłumaczyłam, że to z rodziny Małpiaci tylko Dunia nam pozostała.

Tę historię opiszę innym razem, bo teraz to niemożliwe: Szukamy. Mamy nadzieję. Denerwujemy się. Mamy nadzieję. Płaczemy. Mamy nadzieję:


Zaginęła kotka Dunia!

Wygląd:
Umaszczenie szaro-beżowe, duży, biały ‘śliniaczek’,
czarna pręga na grzbiecie,
białe skarpetki na 4 łapkach

Wyszła z domu przy ul. Asnyka  dnia 
5.06.15              
Ma 14 lat; jest mało sprawna, mizerna, niedomaga.

Sprawdź, czy nie zamknąłeś
Duni w garażu, altance, piwnicy albo w komórce!

Widziałeś, wiesz coś o jej losie? daj znać!                                     






27 kwietnia 2015

3 tygodnie w łóżku z Filipem

Bardo Śląskie, fot. Internet

W Palmową Niedzielę pojechałam do Barda. Tam, tradycyjnie od lat,  w murach i na dziedzińcu klasztoru  przy Bazylice NMP, urządzany jest jarmark wielkanocny. Obszerne, pięknie sklepione korytarze klasztoru, liczne eksponaty muzealne, sąsiadująca światynia, wytwarzają świąteczny nastrój, sprzyjający wystawiennictwu, głównie zresztą nastawionemu na wyroby i rękodzieło regionalne.

Byłam bardzo zadowolona ze spotkania, ale fatalna pogoda, zimno i porywiste wiatry, a głównie chyba duże skupisko ludzi, przewijających się wśród stoisk, zrobiły swoje. Do domu wróciłam z wysoką gorączką. Tak, grypa. A w domu kichający na 1,5 metra i kaszlący Filipek. Więc zapakowałam nas oboje do łóżka. Do tego termofory, gorąca herbata z cytryną i przyprawami, aspiryna, a dla Filipka sinupret. Podawałam mu po ⅓ tabletki trzy razy dziennie. Zamierzałam leżeć przez trzy doby, niestety, skończyło się na trzech tygodniach.
I wątpię, czy bym wstała, ale z łóżka siła wyższa mnie wygnała.

Okazało się, że Dunieczka, która i tak ledwo życia się trzyma, sika na czerwono. No, to już alarm na całego i przymusowy wyjazd do weterynarza. A doktorów nasze koty mają w Dzierżoniowie, więc kawałek podjechać trzeba. I 20 kwietnia pojechałyśmy z Dunią i Felą, która też nie bardzo się czuła, szukać pilnej pomocy. Okazało się, że Duniulka ma klasyczne zapalenie pęcherza, a Felutka, niestety, zapalenie płuc. Oczywiście kroplówki dla obu, antybiotyki obowiązkowo. I jeżdżenie przez trzy kolejne dni na kontynuowanie kuracji. W międzyczasie Bazyl nabawił się zapalenia gardła, po swoim półtoradobowym ‘gigancie’, przy okropnej pogodzie. Oczywiście on także wylądował u weta i do dziś zażywa leki.

Tak więc człowiek obarczony obowiązkiem opieki nad zwierzakami absolutnie nie może pozwolić sobie na swobodne  leżakowanie, zajmowanie się sobą i swoim samopoczuciem, bo wtedy wszystko zaczyna się wymykać spod kontroli.

No, ale idzie ku lepszemu. Duni choroba opanowana, Fela czuje się lepiej, bo apetyt powrócił, Bazyl nie płacze z powodu bólu gardła, a Filipek co prawda jeszcze kicha, ale teraz najwyżej na pół metra. Przedwczoraj wszystkie miśki cały dzień na słoneczku się wygrzewały, i oprócz Duni, na noc nie stawiły się w domu. Wczoraj, za karę, miały areszt domowy; spanie i jedzenie, jedzenie i spanie. Ale i tak nie rwały się na dwór, bo padało. A dziś znów od rana na słońcu.

I jeszcze podjęłam ważną decyzję. Właściwie wbrew nakazowi jednego z wetów, aby Dunia przez co najmniej 3 miesiące była na diecie Royal Canin urinary, podaję jej (i wszystkim) surowe mięso, trochę masła, śmietanki i twarogu. Po prostu przechodzę na dietę BARF. To znaczy dla zwierząt. Bo sama nie jadam zwierząt;)


Doktorzy naszych kotów (fot. Przychodni)
lek.wet.Andrzej Bugaj

lek.wet.Aleksander Wróblewski
Dzierżoniów, ul. Brzegowa 81 d


5 kwietnia 2015

Wielkanoc 2015


Wielkanocy

zdrowej
spokojnej
i cieplej


łyczymy wszystkim znajomym     Dwunastu kotow


choć sami chorzy (od tygodnia w łóżkach), niezbyt spokojni i przemarznięci;(

17 marca 2015

Dunia nie czuje się dobrze

Dunia

Duniaszka

Dunieczka

Duniulka nasza biedna, w tej pozycji ostatnio trwa

Duniaszka, nasza najstarsza kociczka, w tym roku kończy 14 lat. Jednak źle się czuje. Chyba nie z powodu lat. Bo co to jest za wiek dla kota; przecież w dobrych, domowych warunkach powinien do dwudziestki lekko dociągnąć.

No właśnie, ale co to są te dobre warunki: sztuczna karma, antybiotyki i co 6 tygodni trucizny na odrobaczanie i odpchlanie, które to środki są dla kota bezpieczne. Rzekomo.

Co do karmy, to chyba nie mamy złudzeń, że naprawdę i zgodnie z oznaczeniem na opakowaniu, składa się ona z najlepszych, wysokowartościowych, zbilansowanych składników. Właściwie wszystkie te przymiotniki powinny być w cudzysłowie. Zresztą co jakiś czas prasę obiegają informacje, że zwierzęta ciężko się pochorowały, a nawet poumierały, właśnie z powodu karmy.
A same zwierzęta nierzadko zdecydowanie odmawiają zjedzenia, a nawet spróbowania dania z puszki czy torebki. O czym to świadczy? Że do produkcji dodano spleśniałe, zgniłe, a co najmniej dobrze nieświeże produkty. Ale wytwórca, wiadomo, stracić nie może, traci za to zwierzę.

Zgadzam się, że to moja wina: powinnam kotom sama przygotowywać jedzenie, zamiast różnych frontline-ów stosować rozmaryn i cytryny, szerokim łukiem omijać gabinety weterynaryjne, a przynajmniej większość z nich.
Jest to możliwe, oczywiście. I tak było, kiedy mieliśmy tylko Murkę. Po jej śmierci do domu przybywały nowe zwierzęta, bezdomne albo najzwyczajniej wyrzucone przez 'dobrych' ludzi. Plus Małpiatka: ona nie była wyrzucona, po prostu się do nas wprowadziła, i już;)

Przy tym stadku kotów,  już byłam przez nie zatrudniona na pełnym etacie: wyczesz, wymyj łapy, wyczyść uszka i nosek, wypuść, wpuść, pilnuj, wołaj, szukaj zagubionych, podaj śniadanko, obiadek i kolacyjkę (oczywiście, że nie wszystkim naraz, bo przecież różnie do domu się schodzą), czyść kuwety, szykuj posłanka, a więc szyj kołderki (plus powłoczki), wycinaj i obrębiaj kocyki, piernaciki, przesypuj poduszeczki, itepe, itede.
To wszystko? Pewnie, że nie: a kto poprzytula, pobawi się, piłeczki będzie podawał, na kolankach potrzyma, obrażalskich przekona, że nie ma się co gniewać, zazdrośników utuli, a skrzywdzonych pocieszy?  Kto po raz siedemnasty będzie usiłował do jednego pyszczka tę samą, wymamlaną, tabletkę podać? I wreszcie kto będzie monitorował wszystkie kupy, no kto?

W tej sytuacji gotowanie kotom wymagałoby zatrudnienia kucharza. Być może, że tu organizacja pracy woła, ale ja nie dałam rady zajmować się jeszcze tym; więc skończyło się na karmie gotowej.
Pewnie, że człowiek stara się urozmaicić ją 'czystym, żywym mięsem' (nie dosłownie żywym) albo rybą, ale tu znów bariera...finansowa. Kilo, półtora kilo kurzyny, (15-16 PLN/kg), idzie na śniadanie. A i tak te oczy zawiedzione znad misek się w człowieka wpatrują: 'tak mało, dlaczego'...

Jasne, że Duni daje się (po kryjomu) kotleciki z indyka. Ale na ile to pomoże i odroczy rozstanie, nie wiadomo:(



3 lutego 2015

Franki, banki i my, do strzyżenia

J.Wouters, Owce (DA Altius)


Nareszcie w naszej prasie pojawiają się publikacje, w których wnikliwie, bezstronnie a głównie fachowo, czyli wiedząc o czym się pisze, prezentuje się ‘kupiecką uczciwość’ banków wobec nas, klientów.


W Newsweek'u ukazał się artykuł red. Miłosza Węglewskiego, który rozprawia się z tematem polskich (?) banków wobec frankowców.
Można go tu: przeczytać. I przeanalizować, bo warto.

Również kancelarie prawne zaczynają organizować  pomoc dla frankowców, bo przekonane są, że to banki są grubo nie w porządku wobec tak zwanych kredytobiorców w CHF. Forbes z 28 stycznia b.r. zamieszcza tekst Barbary Garlacz, radcy prawnego z kancelarii Harvest Legal House, w którym autorka dowodzi, że banki się mylą, a frankowicze mogą wygrać. Kancelaria ta prowadzi indywidualne sprawy klientów vs banki oraz będzie prowadziła pozwy zbiorowe. Więcej pod tymi adresami mejlowymi. Koszt takiego pozwu to 230,-PLN (bez indeksacji w CHF;)




20 stycznia 2015

Nasz Drogi Franek

źródło: Wikipedia



My to mamy 'szczęście' w życiu: W ubiegły czwartek, 15 stycznia 2015 Centralny Bank Szwajcarii ogłosił, że przestał chronić stosunek swojej waluty do Euro (dotychczas CHF nie mogł być droższy niż 1,20 €).
U nas z miejsca po tej wiadomości kurs podniósł się do 5,19 PLN. Z dotychczasowych 3,50 (około).


Więc my, frankowi kredytobiorcy, liczący dosłownie po kilkanaście razy na dobę ile to nam jeszcze do zakończenia spłaty zostało, faktycznie ukrzyżowani zostajemy. Bo nie ma skąd wziąć setek  złotówek na spłacanie wyższego zobowiązania.

Oczywiście 700 tysięcy kredytów, jakie ludzie wzięli we frankach, przekłada się na około 2 miliony osób, żywotnie spłatami zainteresowanych.
Stąd politycy, a rząd zwłaszcza, są obowiązani, niestety, moralnie tylko, do podjęcia jakiś środków zaradczych.
Opozycja, czyli PiS, optuje za rozwiązaniem Orbana, węgierskiego premiera, który Madziarom zadłużonym we frankach szwajcarskich ‘załatwił’ spłatę kredytów według kursu waluty, jaki obowiązywał przed umacnianiem się franka, czyli niskim. Co prawda Europa bardzo Orbana wyszydzała, ale obywatele H zadowoleni byli nad wyraz, co naturalnie skutkowało wyborem na kolejną kadencję tego bardzo kontrowersyjnego polityka.

Jeśli chodzi o naszych współobywateli, to oczywiście ci, którzy kredytów nie mają, bądź w złotówkach je spłacają, są absolutnie przeciwni, aby Państwo w jakikolwiek sposób ingerowało w tę sferę. Nie przebierając w epitetach, z których najbardziej powściągliwe nazywają  nas-frankowców, głupcami, warczą, że nie życzą sobie, aby rząd dopłacał z ich podatków do naszej (rzekomej) nieodpowiedzialności.

Hm, to jakieś kompletne nieporozumienie jest; przecież ludzie w tych ślicznych, kolorowych papierkach zadłużeni, nie roszczą sobie żadnej absolutnie pretensji, aby do ich ‘bezmyślności’ ta mądrzejsza część społeczeństwa dopłacała. Chodzi tylko o banki, które jako pożyczkodawcy powinny wziąć pod uwagę fakt, że równoległe ze zwolnieniem franka ze ‘smyczy’  Centralny Bank Szwajcarii  obniżył stopy procentowe do MINUS 0,75 pkt. Powoduje to oczywiście, że banki mają niższe (LIBOR) koszty własne udzielanych nam kredytów.

Jeżeli polskie banki to uwzględnią, a także nareszcie jakąś swoją ludzką twarz ujawnią, to znaczy statutowo będą renegocjować umowę z każdym, wnioskującym o to pożyczkobiorcą (uwzględniając np. niezmienioną ratę kredytu przy dłuższym okresie spłaty, i podobne) to sytuacja będzie opanowana, a ludzie nie ucierpią.

I o to tu biega;)