22 stycznia 2008

Kosz na bieliznę


Dziś Filip naprawdę mnie zdenerwował. W środku nocy urządził sobie zabawę. Skakał z deski do prasowania do wysokiego kosza ustawionego w sypialni na komodzie. To jest półtorametrowa odległość, a kąt skakania bardzo niewygodny. Trzeba dobrze się przymierzyć, ustawić na samej krawędzi, potężnie odbić, i polecieć. Deska, jak trampolina, wyrzucała to sprężyste ciałko, i Filipek bezpiecznie lądował w koszu.
Hałas, który przy tym rozlegał się w całym domu stawiał na równe nogi wszystkich śpiących, i nas, i zwierzęta.

Deska jest stale rozstawiona, bo kociaki, chociaż teraz już są na progu dorosłości, kiedyś przypadkowo odkryły ją jako świetne miejsce na przedpołudniowe drzemki. Wtedy akurat słoneczko tu zagląda, a one się wylegują rozkosznie wśród naszych ciepłych swetrów. Dlatego na razie tak to zostawiłam i nie będę likwidować, tym bardziej, że kot potrzebuje kilku legowisk, które i tak, wcześniej czy później, zamienia na całkiem inne. Więc czekam, aż im się ta deska znudzi i wynajdą inne, równie zwariowane miejsce.

Kiedy sześcioraczki Feli na tyle już podrosły, że nie mieściły się w typowym koszyku dla zwierząt, przypomnieliśmy sobie, że mamy na strychu naprawdę wielki, obszerny kosz. Został wypucowany, odpowiednio wymoszczony i kocia rodzina przez jakiś czas go używała. Później stan kociąt się zmniejszył i cztery wyemigrowały do innych domów. Kosz stał się zawalidrogą. Już chcieliśmy się go pozbyć, ale któregoś dnia Bazyl uznał, że to idealne miejsce, i do zabawy, i do spania. A jak Bazyl, to i Filip oczywiście także, bo to bracia nierozłączni i wszystko robią razem.
Więc kosz został, ale nie wiadomo jak długo po tych harcach Filipa wytrzyma. To przedmiot wiekowy, ma kilkadziesiąt lat, i jak to kosz, wypleciony jest z wikliny.

Kiedyś w takich koszach leżała bielizna pościelowa i stołowa zdjęta po praniu ze strychu, skropiona wodą, "wyciągnięta" i złożona. Oczekiwała na transport do magla.

Dziś, kiedy wszystko pierze się samemu na bieżąco, w pralce z dziesięcioma programami, albo w usługowej pralni, nie bardzo chce się wierzyć, że dawniej pranie trwało tydzień, albo i dłużej.
W domu mojego dzieciństwa do tego celu służyła pralnia, wyposażona w wielki miedziany kocioł do gotowania bielizny, wannę, dużą ręczną maglownicę oraz przeróżne balie, miski i szafliki.
Woda w kotle podgrzewana była węglem. W wannie najpierw namaczało się bieliznę a potem prało rzeczy wyjmowane z tego ukropu w kotle specjalnymi drewnianymi pałkami. Potem się je płukało, "farbkowało", krochmaliło, suszyło, i w końcu maglowało.
W pralni było gorąco jak w piekle, w powietrzu unosiło się mnóstwo pary, zapachy mydła, proszku i papierosów. Bo praczka, o zgrozo! paliła.
Była to kobieta, którą wynajmowało się co jakiś czas, w zależności od ilości zbierających się "brudów". Wykonywała swój fach chodząc od domu do domu, i w zamian za każdorazowo negocjowaną zapłatę, robiła sama całą tę ciężką robotę. "Naszą" praczkę zapamiętałam jako maleńką, niemłodą już osobę, chudą i żylastą, ze zniszczonymi mocno dłońmi, stale nie w humorze. No, cóż: Hajcowała pod kotłem, prała posługując się metalową tarą, nosiła ciężkie kosze z piwnicy, gdzie mieściła się pralnia, na strych i z powrotem, rozpinała sznury do suszenia, odnosiła pranie do magla. Stale w wodzie, mydle i chlorku.

Stopniowo pralki Franie i wyżymaczki, co prawda dalej ręczne, ale już zamontowane na tych, jakże wówczas nowoczesnych urządzeniach, zaczęły wypierać kobiety-praczki, aż do całkowitego zaniku tego zawodu.

Po latach, w pracy zawodowej spotkałam człowieka dobrze wykształconego, na eksponowanym stanowisku, który wywodził się z rodziny robotniczej. Opowiadał mi, że jego rodzice ciężko pracowali; matka była praczką. Dobrze wiedziałam, co to znaczy.

13 stycznia 2008

Zarękawki i Excel


Wszystko płynie, a czas najszybciej. Znów o rok jestem starsza.

Zastanawiam się, jak to było, że dziesięć, dwadzieścia i więcej lat temu miałam na wszystko czas, w dodatku wszystko robiłam w terminie. Obok głównych zadań, przesiadywałam przecież godzinami w kawiarniach, chodziłam do kina, na prywatki, dokądś wyjeżdżałam, zajmowałam się domem, i miałam dziesiątki innych zajęć. Dziś już tak nie jest.

Kiedyś sprzątnięcie domu "na błysk" zajmowało mi dwa dni. Teraz poświęcam na to dwa tygodnie. Do kawiarni od dawna nie chodzę. Uważam, że to strata czasu.

O co tu chodzi? Czy o stale obniżającą się naszą sprawność, i fizyczną, i psychiczną? Chyba nie tylko. Osiągamy pewnien wiek a wraz z nim przekonanie, że wszystko co należało, co zaplanowaliśmy, już zostało osiągnięte, zrealizowane, więc nie ma do czego i po co tak się spieszyć.
Zaczynamy czas celebrować: wszystko, co robimy staramy się lepiej przygotować i dokładniej wykonać.
Z drugiej strony cenimy czas jako dobro wyczerpywalne, którego mamy z każdym rokiem, miesiącem i dniem coraz mniej, i mniej. Nie można go zmagazynować. Ani zaoszczędzić na później.
Dlatego z bieżącej chwili staramy się "wyciągnąć" jak najwięcej, robić głównie to co lubimy, co sprawia nam radość i przyjemność. Więc czytam sobie spokojnie, nie przejmując się zanadto brudnymi szybami. Choć któregoś dnia i tak będę musiała umyć te okna, ale powolutku, bez pośpiechu. W międzyczasie pobawię się z kotami. Wypiję herbatę.

Nie muszę już poddawać się terrorowi wydajności. Nie chcę żyć coraz szybciej. Przecież właściwie w ciągu jednego pokolenia tempo życia zwiększyło się zawrotnie. Rzeczywistość wymogła na nas posiadanie umiejętności nieporównanie bardziej skomplikowanych, a więc i bardziej czasochłonnych niż w poprzedniej zaledwie generacji.

Dawniej dobry księgowy wyposażony był w zarękawki i liczydła, których działanie opanował w ciągu kwadransa. Nieco później liczydła zastąpił mu mechaniczny, a wreszcie elektryczny kalkulator. Dziś tygodnie i miesiące poświęca, aby rozgryźć, opanować i ćwiczyć możliwości Excela czy innego programu biurowego. Bez biegłości w posługiwaniu się nimi żaden z niego księgowy.
Kto dziś pamięta, że zarękawki, noszone jeszcze jakieś trzydzieści lat temu, to były zszyte prostokąty materiału, zakończone tunelem z gumką, nakładane na rękawy marynarki dla ochrony przed plamami z kopiowych ołówków i kleksami atramentu z obsadek, którymi zapisywało się kolumny cyferek. Szczytem technik prezentacyjnych był rzutnik, powiększający na ekranie ręcznie wykreślone słupki.

W czasach mojego dzieciństwa matka zmywała naczynia w szafliku, do którego wlewało się wodę grzaną na płycie pieca kuchennego, opalanego węglem. Niezwykłym udogodnieniem był po latach zlewozmywak z bieżącą wodą, ogrzewaną gazem z tzw. junkersa.
A dziś? Licytujemy się z mężem, kto ma załadować zmywarkę po obiedzie, bo to przecież "tyle roboty".
Więc gdzie podział się ten czas, niby zaoszczędzony?
Ano, zżarła go TV i Internet. Pochłonęły go godziny i lata potrzebne na przyswojenie sobie porcji wiedzy o życiu, i o świecie, o dziesięć? o sto? o tysiąc? razy obszerniejszej od tej, jaka była potrzebna do funkcjonowania naszym rodzicom i naszym dziadkom.

Kiedyś wolałam tę rzeczywistość. Dzisiaj wzdycham:
- Dlaczego nie urodziłam się w XIX wieku? To był świat!

7 stycznia 2008

Gustaw



Źle zaczął się nowy rok. Nadeszła wiadomość, że tuż przed Bożym Narodzeniem Gucio odszedł na zawsze. Do Krainy Wiecznych Łowów.

Nie doczekał nawet swoich urodzin, czwartych zaledwie.

Trafił do nowego domu jako rozkoszny, 3-miesięczny kociak, cały puchaty i śliczny w tym swoim popielatym futerku.

Był już wtedy po przejściach: Miał 2 miesiące, kiedy wyjechał od nas do pewnych znajomych na wsi. Byłam przekonana, że będzie mu tam dobrze, że będzie miał dużo bezpiecznej przestrzeni życiowej, której koty przecież tak bardzo pożądają.
Niestety, okazało się co innego. Ilekroć zadzwoniłam, aby dowiedzieć się, jak Gucio adaptuje się do nowych warunków, tyle razy słyszałam, że kotek właśnie śpi. Zupełnie jakbym chciała, aby zawołali go do telefonu. Zaniepokoiło mnie to do tego stopnia, że rozpoczęłam śledztwo i ustaliłam, że zwierzątko bezmyślnie przekazywane jest z rąk do rąk. Natychmiast pojechałam i zabrałam Gucia stamtąd. Ale dla takiego malucha, to musiał być koszmarny tydzień - całe 7 dni poniewierki.

W piękny letni dzień, 23 czerwca 2004 r. Gucio zameldował się już na stałe w Jeleniej Górze. Zmęczony upałem i stukilometrową podróżą nie pozwolił sobie jednak na sen, ani nawet na drzemkę. Badał uważnie, czy przyjęty będzie jako wróg, czy jako przyjaciel psa i królika, mieszkańców tego domu. I został członkiem rodziny.

Kiedy ostatni raz widziałam Gucia miał 2 latka i od dawna nazywano go Gustawem.

Był szczęśliwym kotem, kochanym przez opiekunów. A pan domu po prostu go uwielbiał.
Tylko za krótko, za krótko to życie szczęśliwe trwało!
Maleńkie serduszko nie wytrzymało.

Lolitka nic nie wie, że jej jedyny synek już nie żyje.
Dunieczka nic nie wie, że jej jedyny wnuczek już nie żyje.
Ja im nie powiem.