26 września 2009

Dunia i rosenthale


Kiedy oglądam i czytam blogi, na których autorki przedstawiają różnorakie swoje prace, od garderoby dzierganej szydełkiem przez obrazy wyhaftowane milionem krzyżyków czy szycie patchworków, na wykonywaniu kart okolicznościowych lub bizuterii kończąc, dochodzę do wniosku, że twórczość, chęć własnoręcznego przedstwienia swojego widzenia rzeczy i świata, jest nam przypisana, a przynajmniej większości z nas, jako cecha konieczna do życia.

Wśród tych wszystkich prac są rzecz jasna prawdziwe perły, małe dzieła sztuki po prostu. A wśród autorów, prawdziwych artystów (artystek raczej, bo jedynie dziewczyny w roli twórców występują) doszukać się można.
I wcale nie szkodzi, że wiele, większość na pewno z tych poduszek, woreczków, obrazków, wianuszków, chusteczek, makatek, pudełeczek, serwetek, i czego tam jeszcze, to zwykłe, ręczne robótki są.
Radość z wytworzenia, wykonania ogromna jest, no i jak poprawia naszą samoocenę. A te kilkadziesiąt, kilkanaśnie, a niechby i jedna tylko, pochwała, ochy i achy nad naszym dziełem w komentarzach zostawione, są przecież dla nas cenniejsze, niż pieniądz. Podbudowują nasze ego. I o to przede wszystkim chodzi.

Sama żadnej tego typu umiejętności nie posiadam; przegapiłam po prostu lata, w których małe dziewczynki na drutach dłubią czapeczki. W szkole nie znosiłam zwyczajnie lekcji p.n. prace ręczne, na których klasa, podzielona na dwie grupy, stosownie do płci - albo wbijała gwoździe do desek, które miały się na końcu okazać domkiem dla ptaszka, a zazwyczaj żaden skrzydlaty w nim nie zamieszkał, albo liczyła oczka w jakimś wymamlanym, krzywym okrutnie, wełnianym zwitku, jakiego nigdy na szyi młodej dziewiarki się nie zobaczyło.

Dziś, jeżeli już coś muszę lub chcę sama zrobić, to zaopatruję się w stosowną literaturę, studiuję ją, następnie staram się instrukcje dosłownie wykonywać. Albo 'gugluję', wynajduję tutoriale, które dosyć licznie i chętnie wiele osób udostępnia i uparcie, przez naśladownictwo, jakiś tam woreczek albo poszewkę uszyję.
Jeżeli się uda, to znaczy praca w sposób rażący od oryginału nie odbiega, to cieszę się oczywiście, przekonana, że jednak prawdziwe jest powiedzonko: Nie ma rzeczy niemożliwych.
Ale bardzo szybko, za szybko, nudzą mnie te roboty, przy trzeciej poszewce lub piątej serwetce nie mam już ochoty dalej się tym zajmować. Na dłużej zatrzymałam się tylko przy decoupage'u. Zrobiłam nawet więcej niż kilka rzeczy tą techniką. Jednak i ona dzisiaj mnie znużyła i zmęczyła, opatrzyły mi się przedmioty w taki sposób dekorowane, powiem nawet i to - po prostu przestały mi
się podobać.

Teraz to już nie za bardzo nawet wiem, co począć z tą rozgrzebaną szafą w sypialni, która jedne drzwi ma tak pomalowane, ale pięć zostało, i czeka, czy z tą ramą do lustra, z kwiatkami ponaklejanymi, a co gorsza, już przylakierowanymi, których ponownego szlifowania mój mąż kategorycznie odmówił: - Przecież dopiero co prosiłaś, abym ci tę ramę do żywego drewna odczyścił, bo dekupażować ją będziesz! Opraw lustro i powieś jak jest, bo koty znów rozbiją!

I owszem, Dunia właśnie skazała na kubeł do śmieci jeden z moich ulubionych 'rosenthali' - deserowy talerzyk stanowiący komplet śniadaniowy z filiżanką i podstawką.
Wczorajszej nocy tak się tłukła po domu, tak bez ustanku zmieniała miejsca drzemki, aż wylądowała na tym talerzyku. A gdzie stał talerzyk? A na TV. A dlaczego tam stał? A bo tam go postawiłam. Więc do kogo pretensje?
Podła Dunia. Natychmiast wygoniłam ją na dwór, choć dochodziła dopiero piąta. I o to Duni chodziło, od dwóch mniej więcej godzin.

A na świecie jesień. Skąd wiem? W ogródku właśnie pokazały się grzyby.

10 września 2009

Nerwy jak postronki trzeba mieć




Po prostu nie mam zdrowia do tych kotów naszych. Dopiero w ubiegłym tygodniu Lolita na cztery doby z domu zniknęła. Zaczęłam się poważnie martwić, że przydarzyło jej się coś naprawdę złego, że może nawet ją straciliśmy. Ale kocica pojawiła się piątego dnia, wygłodniała tak, jakby na krawędzi śmierci głodowej się znajdowała.

Przez całą noc oka nie zmrużyłam, bo Lolisia "nasza najdroższa" tak się tuliła, tak pieszczot się domagała, tak mruczała, tak łebek pod moje ręce podsuwała, że o spaniu mowy nie było. Z obawy, aby kotka trwałego, psychicznego urazu nie doznała musiałam każdą jej zachciankę czułostkową spełnić, miski z coraz to nowym jedzonkiem podsuwać. Pewna nawet byłam, że się pochoruje z tego obżarstwa, ale nie; pochłonęła olbrzymie, jak na jej możliwości, ilości jedzenia, i nic.

Po niewielu dobach kolejnych Lolisia, dopieszczona i dokarmiona, wczoraj na noc znów się urwała, do domu nie wróciła, a ja przez pół nocy schodziłam, nawoływałam, prosiłam, błagałam; ale nawet w zasięgu mojego wzroku się nie pojawiła.

Więc co, myślę sobie, dosyć tego zamartwiania, dosyć tego niedospania, dosyć godzenia się potulnego na te kocie chimery, na tę nastrojów zmienność.
Od tej chwili przestaję się przejmować; kto chce wraca do domu, kto woli spać na dworze - proszę bardzo.
I powodowana tym mocnym postanowieniem około wpół do pierwszej spokojnie położyłam się do łóżka, z zamiarem nie ruszania się z niego do białego rana.

I co? O wpół do drugiej, a chłodno dosyć było, w piżamie stałam na ganku coś około kwadransa i nawoływałam cichutko, bo głos jak diabli po nocy się rozchodzi, a naokoło wiele osób mieszka (za naszym płotem osiedle bloków stoi, może niezbyt duże, ale mieszkańców sporo), i cisza idealna wprost panuje.

Oczywiście wołałam bez skutku. To powlokłam się z powrotem do łóżka, ale nie na długo. O czwartej nad ranem znów schodziłam. Zmarzłam jak pies przysłowiowy, ale Lolisi ani śladu.
O szóstej zbudził mnie Szkaradziej, bo uznał, że najwyższa pora wyjść i końcem lata się nacieszyć. No to wstałam. Nawet chętnie, przekonana, że skruszona Lolita na progu potulnie wyczekuje, aż do domu ktoś ją wpuści. Ale srodze się zawiodłam.

Lolka zjawiła się, owszem, około jedenastej, cała w skowronkach. Grzebała w misce za lepszymi kąskami, ale tylko Whiskas był, to go potraktowała jak zwykle, to znaczy oblizała trochę galaretki, a resztę zostawiła.

Byłam na nią wściekła. A niech sobie głodna siedzi. Kotka zwinęła się na łóżku w kłębuszek i spokojnie zasnęła. Potem to już we wszystkich możliwych pozycjach w betach pochrapywała. Po jakieś godzinie nie wytrzymałam. Poszłam do kuchni, wyciągnęłam z lodówki jeden kotlecik, co to miał stanowić mój obiad, i pod nos Lolisi zaniosłam. Zjadła wszystko, do okruszka. I tym mnie uszczęśliwiła.

7 września 2009

Jeszcze tylko dwa tygodnie lata

Nasz Piesek







Jabłek tego roku mało




Jakieś chwasty okropne ogród opanowały



W "drewniaku", jak wszyscy nazywają sklepik GS-u, nie było dziś bułek, więc Bazyl, który chodzi razem z moim mężem co rano, to znaczy o dziesiątej, po chlebek lub bułeczki, i z pewnej odległości, spod kubła na śmieci obserwuje drzwi sklepu, bardzo był zaniepokojony, że mąż nie wraca do domu, ale idzie dalej, do "Biedronki", aby tam kupić pieczywo.

Bazyl, po dłuższym namyśle, bo ta trasa nie jest przez niego "obchodzona", postanowił także wyruszyć. Każdorazowo mąż się denerwuje taką kocią eskapadą, no, bo zawsze zdarzyć się może jakiś pies bez smyczy, albo jakiś dzieciak złośliwy lub niezbyt rozgarnięty, mogące Bazylowi krzywdę zrobić.

Droga Bazyla jest oczywiście wielokrotnie dłuższa od trasy, jaką człowiek przebywa. My mamy skłonność do wybierania najkrótszej drogi, dwa punkty łączącej, kot zaś zupełnie odwrotnie. On nie tylko wybiera drogę jak najdłuższą, on jeszcze celowo szuka sobie na niej różnych utrudnień.

Bazyl zajrzy pod każdy krzaczek, pobiegnie pod wszystkie, w zasięgu jego wzroku stojące kontenery, pomyszkuje pod każdym zaparkowanym autem. Chętnie obejrzy a to jakiś porzucony karton, a to kałużę obada, czy w niej może jaka rybka się nie pluska, a przy tym wielokrotnie jeszcze zawróci, aby dokładniej spenetrować takie miejsca.

Bazylek chowa się pod Biedronką w miejscu, skąd widzi wejście. I czeka. Oczywiście robi mężowi gorzką i głośną wymówkę, jeśli czekał zbyt długo i zdążył się wynudzić. Albo radośnie go wita, tańcząc i skacząc wokół, jeśli według jego własnej miary, powrót nastąpił szybko.
Teraz wracają obaj do domu. Bazyl już prostą drogą zmierza do naszej furtki, i zaraz za nią pada. Taki jest zmęczony. Zrobił przecież ze dwa kilometry. Trochę się bał. Trochę się bawił. Musi zregenerować siły. A po jakimś kwadransie znów będzie "na chodzie". Wybierze się do tego narożnego ogródka na naszej uliczce. Na spotkanie z kurami.

Raz czy dwa do Bazyla dołączał drugi z bliźniaków, Filipek. Ale Filip ostatecznie nie zasmakował w takim psim zachowaniu naszego Bazylka.
Kot Bazyl pozostał więc naszym jedynym Pieskiem.

Ponieważ lato się kończy, postanowiłam od dziś każdego dnia tego finiszu, to znaczy przez dwa kolejne tygodnie, robić coś tylko dla siebie. Ma to być jakaś mała przyjemność, całkiem niepraktyczna, zupełnie niepotrzebna z punktu widzenia domu, czy zwierząt.
Dziś jest to impreza muzyczna, nie z radia, ale moja prywatna, nadawana ze starego gramofonu, p.t. Borys Godunow M. Musorgskiego. Wersja opracowana przez Rimskiego-Korsakowa. Prolog i Akt I. Bez przesady; akt II - jutro.
A potem stary, dobry jazz. Klasyczny. Na tym samym gramofonie.

Więc siedzę sobie, nic nie robię, tylko słucham, a myśli bujają w przestworzach.