20 grudnia 2007

Prezent gwiazdkowy








A m s t e r d a m


Zrobiłam listę zakupów na święta. Mój mąż, który jest znawcą cen, pobieżnie wszystko podliczył. Wyszło dużo za dużo. Więc zaczęłam skreślać, skracać i redukować. Znowu przymiarka. Teraz ewentualnie spis może zostać.

Trzeba jechać na zakupy. A w sklepach szał. Nie darmo statystyki wskazują, że kupujemy coraz więcej, bo jesteśmy coraz bogatsi.
No tak, średnia płaca przekroczyła już przecież znacznie 1000 $. A pamiętam doskonale czasy, kiedy taka suma stanowiła majątek.

Pamiętam również, że można było oficjalnie wymienić w Narodowym Banku Polskim kwotę 150 $, i to tylko wówczas, gdy wyjeżdżało się za zachodnią granicę, a więc na paszport. Ten dostawało się przed wyjazdem i natychmiast po powrocie należało go zwrócić. Komu? Państwu, które w tym wypadku reprezentowane było przez komendy MO, a może odwrotnie. Dziś to się wydaje nieprawdopodobne.
A przecież wyjazd na Zachód to było dla wszystkich coś upragnionego.

Nasz pierwszy pobyt na Zachodzie to był Amsterdam, Haga, Rotterdam, Antwerpia i niewielkie miasto w Nadrenii-Westfalii, gdzie mieszkali przyjaciele.
To nic, że podróż (małym Fiatem zresztą) trwała tylko tydzień. To były emocje niespotykane. I niezapomniane.

Najpierw nieprzyjemna granica z "przyjaciółmi" z NRD. Ale z nią byliśmy już jako tako oswojeni, więc zapory i uzbrojeni pogranicznicy nie robili takiego wrażenia. Naprawdę straszne było przejście pod Eisenach, na granicy dwóch państw niemieckich. Broń, dużo broni, mundury, niebotyczne stalowe zapory, druty kolczaste i wieżyczki. To było jak z filmów pokazujących czasy wojny i okupacji. Sceneria obliczona na wywoływanie strachu. I wywoływała. Zapewniam.

A po stronie tych kapitalistycznych, odwetowych i ziomkowskich Niemiec podróżnych ze Wschodu witał uśmiechnięty cywil, mówiący nieźle po polsku i życzący przyjemnego pobytu. Na nasze pytanie, dlaczego nie pilnują granicy? odpowiedział - A po co? Przecież NRD wszystkich upilnuje!
Podróż przez Niemcy Wschodnie, dziurawą autostradą, przypominała całkiem jazdę polskimi drogami, chociaż miasta, a zwłaszcza wsie, wydawały się być bardziej zadbane niż polskie.

Ale szok następował dopiero po wyjeździe z "bratnich" Niemiec. Po drugiej stronie granicy szosy były równe jak stół, autostrady wielopasmowe, oświetlenie jak w dzień, samochodzy prawdziwe, stacje benzynowe z barami i sanitariatami, z wielkimi parkingami.Wszystko czyste, ładne, kolorowe, a ludzie uprzejmi i uśmiechnięci. Jasne! Czymże się martwić w takim uporządkowanym, pięknym świecie!

Granica niemiecko-holenderska ledwie zaznaczona, bez urzędników, a my przecież musimy mieć urzędowe poświadczenie, że wjechaliśmy do Holandii. Szukamy długo chętnego do przybicia pieczęci. Wszak po naszym powrocie paszporty będą skrupulatnie sprawdzane. Nie chcemy przecież narażać się na odmowę wydania ich nam w przyszłości. Pieczątki wjazdu (i wyjazdu) być muszą.

Objuczeni zapasami smakołyków, w które zaopatrzyli nas przyjaciele z Nadrenii, docieramy do Oosterhout. Tu będziemy gośćmi Adama, przyjaciela przyjaciół naszych przyjaciół. Niewielki, ponoć bardzo tani, dom komunalny, w którym mieszka Adam wraz ze swoją liczną rodziną podoba się nam bardzo, zwłaszcza elewacja, piękne okna. Jakże się różni od naszego bloku spółdzielczego, przypominającego zachodnie slumsy.

Zwiedzaliśmy tam publiczną szkołę, która zachwycała nie tylko architekturą, ale przemyślanym każdym detalem. Korytarze, na przykład, nie miały paskudnych olejnych lamperii jak u nas, bo ściany, malowane w pastelowe kolory, były z cegieł tak wiązanych, że nie było możliwości bazgrania, malowania i brudzenia ich powierzchni. Uczniowie nie chodzili w kapciach, bo podłogi wykonane ze specjalnych paneli nie rysowały się i były łatwe do utrzymania czystości. Klasy - pracownie doskonale wyposażone, a mnogość przesuwanych w dól i w górę oraz na boki tablic wykluczała potrzebę ich ustawicznego ścierania w czasie trwania zajęć.
Zaproszono nas również, abyśmy zobaczyli, jak mieszkają ludzie majętni. Wszystko było olśniewające, ale domek maleńki: ziemię w Holandii nadzwyczaj się ceni.

I wreszcie Amsterdam. Urzekające Stare Miasto. Wspaniałe kanały, domy, muzea. Plac Dam z Pałacem Królewskim i Hotelem Krasnapolskim. Obawiamy się nawet wejść do holu. Z naszym przydziałem dewiz?

Jeszcze będąc w Republice Federalnej zamówiliśmy kilka noclegów w pewnym, niedrogim hoteliku. W Amsterdamie, z pomocą pracownika służb miejskich, który był uprzejmy pilotować nas, aczkolwiek lekko zdziwiony, pod wskazany adres, trafiliśmy na miejsce. Pan, który nas przyjął wcale nie wyglądał na recepcjonistę, a sygnałem powinno być to, że był po prostu wściekły z powodu naszego pojawienia się. Jednak dopiero panienka, przywołana aby wskazać nam pokój, odziana stanowczo zbyt skąpo jak na ten listopadowy, chłodny dzień uzmysłowiła nam, że właśnie znaleźliśmy się w tanim burdeliku. Trochę się zdenerwowaliśmy i w dużym popłochu opuścili to miejsce, ku jawnemu zadowoleniu burdel-taty. To było nasze, a moje na pewno, pierwsze i ostatnie zetknięcie się z domem publicznym.

Okazało się, w przeciwieństwie do ówczesnej polskiej rzeczywistości, że wynajęcie "normalnego" pokoju hotelowego wcale nie było trudne. A kiedy rano obudził nas prawdziwy kataryniarz, z prawdziwą małpką, który pod oknami hotelu puszczał w ruch wielką, zabytkową katarynę, byliśmy naprawdę zachwyceni.
I wyruszyliśmy na zwiedzanie.

Na koniec pobytu chciałam zrealizować listę zakupów, którą przygotowałam jeszcze w Polsce. Mój Boże! Cóż to była za lista, wymieniała na przykład nożyk do jarzyn. Z tym spisem wybraliśmy się do znanego domu towarowego. To spowodowało kolejny szok: pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy tysiąc stoisk
z milionem luksusowych (przynajmniej dla nas) towarów! Nie mogłam się opanować: za 3/4 mojego przydziału dewiz kupiłam mężowi na prezent gwiazdkowy wspaniały sweter. Był zrobiony z wełny szetlandzkiej, w pięknym kawowym kolorze. Nosił go potem tak długo, aż wytarła się włóczka na rękawach. Wtedy na łokcie naszyłam zamszowe łatki i dalej był to ulubiony sweter, w najlepszym zresztą guście.
Ale wówczas, z tej listy zakupów skreślałam kolejne pozycje, skracałam ją i redukowałam.
Zupełnie jak dziś.

12 grudnia 2007

Kocie serca




Kotka Fela, zwana pieszczotliwie Feluszką, tak nam się znakomicie wykurowała po operacji
i tak przytyła, że teraz jest przezywana Felą - belą. Kiedy wydaje nam się, że ona rozumie te prześmiewki, to prędziutko z beli robi się Bella, głaskana i hołubiona. Z tymi swoimi spasionymi, czarno-białymi boczkami faktycznie przypomina holenderkę (krówkę). Nic dziwnego; apetyt jej dopisuje, wychodzi rzadko i niechętnie. Szybko wraca i zaszywa się w sypialni pana domu, gdzie wyleguje się całymi dniami. A w nocy, kiedy jest pewna, że wszyscy już śpią, pakuje się do jego łóżka.
Przedtem ten przywilej przysługiwał ukochanicy mojego męża, Lolisi, która musiała ustąpić pola Feli. Fela zaś boi się, aby nie utracić dachu nad głową. Przecież przez pół roku mieszkała na dworze. Zresztą może i dłużej, nie wiemy, co się z nią działo jeszcze wcześniej.

Przed laty podobnie zachowywał się kocur Rudolf, także bał się straty domu. Zakopywał się w piernatach swojego koszyka. Spał i jadł. Jadł i spał, albo udawał, że śpi. Jeśli w ogóle wychodził, to nie dalej, niż na próg domu. Miska, kąt i spokój - to były jedyne jego wymogi.

Mimo, że upłynęły już miesiące od wprowadzenia się do nas Feli z kociakami, nasze kotki w dalszym ciągu jej nie tolerują. Tylko na dworze Fela czuje się "u siebie" i przepędza wszystkich. Ale w domu Dunia z Lolitą nie dają spokojnie żyć Feli, tu one są u siebie.
Z kolei maluchy nic sobie z wrogości kocic nie robią. Zresztą innej sytuacji nie znają. Tu przyszły na świat i uważają takie zachowanie za normalne.

Martwimy się tylko, że Fela, naśladując kocice, syczy i warczy na swoje własne dzieci i nieraz grzmoci je łapą. Trochę jeszcze zajmuje się Filipkiem, który jest mniejszy, słabszy i jakiś taki bardziej dziecinny od brata, ale Bazylem już się nie przejmuje i traktuje go jak pozostałe koty. Chyba jednak za szybko uznała je za dorosłe. Przecież mają dopiero piąty miesiąc i są niesamowitymi pieszczochami. Filipek nadstawia brzuszek do głaskania, mruczy donośnie, na cały regulator, i w ogóle jest całuśnikiem: bez przerwy przytula mordkę do mojej twarzy, dotyka mnie tym swoim mokrym noskiem, i stale mam wrażenie, że chce mnie wylizać,a też nie miałby nic przeciwko wylizaniu jego.
Bazyl z kolei najbardziej lubi całymi kwadransami wylegiwać się na brzuchu swojego żywiciela i uwielbia być noszonym przez niego za pazuchą.

Od dnia, w którym odeszła do kociego nieba maleńka Lucky, przestaliśmy szukać dla kociaków nowych domów, w obawie, aby nie trafiły gorzej, niż mają teraz. Ale to był chyba błąd. Przecież pozostała trójka trafiła bardzo dobrze.

Myślę jednak, że prawdziwie szczęśliwy jest tylko ten zwierzak, który jest jedynakiem. To znaczy jest jedynym kotem w domu, bo inne zwierzęta, na przykład psy, nie przeszkadzają mu, i prawdopodobnie nie jest o nie zazdrosny.

U nas, niestety, takiego luksusu mieć nie mogą. Staramy się wszystkie nasze koty obdarzać jednakową miłością, uwagą i czułościami, bo one, zupełnie jak dzieci, potrafią doskonale wyczuć najdrobniejsze różnice w traktowaniu. Ale czy to się w stu procentach udaje? Na pewno, jak i w ludzkiej rodzinie, koty wiele mogłby nam zarzucić.

Czy w tę noc wigilijną odezwą się ludzkim głosem? Obawiam się, że wówczas Szkaradziej powie: -Nigdy nie kochaliście mnie tak, jak Lolity! A Rudolf: -Wciąż muszę się z kimś dzielić swoimi chrupkami! Fela: -Nie zapomnę wam tego, że oddaliście obcym czworo moich dzieci!

Jednak jest nadzieja, że chociaż maluchy powiedzą, tak po prostu: -Kochamy was.
I tyle.

4 grudnia 2007

Mucha w kuchni


Nie lubię much. Właściwie to ich nie cierpię. A jednak od dłuższego już czasu łapię się na tym, że bardzo uważam, aby żadnej nie zabić.
Dawniej wieszałam lepy na muchy.Był to sposób obrzydliwy (dla mnie) i potworny (dla much). Później biegałem ze sprayem przeciw tym owadom i z satysfakcją oblewałam im skrzydełka.
Z satysfakcją? Może raczej z sadyzmem, i bezmyślnie. Teraz otwieram okno i po prostu ścierką wyganiam muchę z kuchni. Mucha nie chce wylecieć, ja nie chcę dać za wygraną, szmatka trzepoce, kolejna szklanka znów na posadzce.
Nie szkodzi. Przecież po to szklanki sprzedają po sześć. Albo po dwanaście.

Mucha to mucha. Nie myśli się o niej. Albo może przemyka przez myśl - to TYLKO mucha. Od dziecka uczą nas: - Komar, zabij! - Mucha, zabij! - Osa, zabij! Potem my uczymy. Dopiero, kiedy lata miną zdajemy sobie w pełni sprawę, że oprócz nas, wszyscy inni mieszkańcy tej ziemi, także chcą żyć, równie silnie, jak my.

Dlaczego tak jest, że nie wcześniej niż wówczas, gdy z uroczej nastolatki czas zrobi przygłuchą i przyślepą starszą panią, to dopiero ona wyniesie wieczorem pod blok miseczkę z jedzeniem dla bezdomnego kota?

Za wielu z nas przenosi te wyuczone, wrogie uczucia z osy i komara na psa, kota czy niedźwiadka. Nie śledziłam do końca sprawy młodych ludzi, którzy w Tatrach zamęczyli na śmierć to piękne, dzikie zwierzę. Problem kary dla nich to sprawa sądu. Ale pozostaje problem potępienia takiego czynu, a przede wszystkim metod wychowywania.
Jedno jest dla mnie pewne: Żaden z tych młodych sprawców nie miał w dzieciństwie ani małego, ani dużego, nie miał po prostu żadnego pluszowego misia, do którego mógł się przytulić, wyszeptać mu swoje żale, opowiedzieć o swoich marzeniach.Na dobranoc TV wyświetliła mu film o tym, jak zając znęca się nad wilkiem. A na urodziny dostał pistolet. To nic, że na razie był na wodę.

1 grudnia 2007

Cisza nocna


Około godziny dwudziestej drugiej nasza uliczka cichnie, a pół godziny później zasypia. Starsi państwo, wiadomo, wcześnie są znużeni trudami dnia, więc i wcześnie się kładą.
A w oknach dzieci i ich rodziców też szybko gasną światła, bo nazajutrz trzeba zdążyć do szkoły i do pracy.

Kiedy tu się sprowadziliśmy, mieliśmy obawy, że mieszkańcy wielkiego bloku, który stoi z tyłu ulicy, wzdłuż ogrodów, będą hałasowali do późnych godzin. Jednak okazało się, że jeszcze długo przed północą wszelkie odgłosy milkną i krzątanina ustaje. Czasami tylko w którymś mieszkaniu odbywają się imieniny, chrzciny czy inne uroczystości rodzinne. Wówczas rozlegają się, co słychać zwłaszcza latem, przy otwartych oknach, toasty, okrzyki i wiwaty. Dopiero nad ranem wszystkie "kaczuszki-krzywe nóżki" i "rybki w jeziorze", i wszyscy "górale, którym żal", ochrypli i z ciężkimi zapewne głowami, dają za wygraną. Więc co najmniej do południa mamy urzekającą ciszę. Na szczęście, mimo, że blok ma wiele klatek, tego typu spotkania towarzyskie są raczej sporadyczne.

W ogóle jest to miasteczko, w którym bodajże dwa razy do roku zdarza się mieszkańcom nie spać do białego rana. Pierwszy przypadek to Nowy Rok, z okazji którego pan burmistrz wydaje na Rynku coś w rodzaju przyjęcia sylwestrowego i wszyscy mogą podziwiać pokaz sztucznych ogni. Następnie, pół roku później, przyjeżdżają zespoły folkowe z kraju, a nawet z zagranicy. Za nimi ciągną młodzi ludzie, wielbiciele tej muzyki, których zjeżdża wcale niemało. Jak co roku biorą w posiadanie ruiny XIV- wiecznego zamku, i tu grają, śpiewają i bawią się. A wraz z nimi całe miasto, jako, że zamek położony jest w samym centrum grodu.
Poza tym publicznego życia nocnego nie ma. Jedyny lokal, na sąsiedniej ulicy, chełpiący się mianem dyskoteki, już parę lat temu został zamknięty. Okoliczni mieszkańcy nie wytrzymali powtarzających się co noc większych i mniejszych burd, urządzanych przez powracających z zabawy, a co bardziej wrażliwi nie mogli już dłużej słuchać rozlegającej się stamtąd muzyki, która, nie dość, że była przez małe "m", to jeszcze chyba przez "u" kreskowane.
Tak więc miasto, jak pół Polski pewnie, co noc śpi spokojnie, aby rano móc stawić czoła nowemu dniowi.
Nam taki stan bardzo odpowiada, choć wydaje mi się, że nie jest dobra ta postępująca izolacja, zamykanie się ludzi we własnych czterech ścianach.

Nasze własne późne wieczory przeznaczane są na lekturę, czasem film, wiadomo bowiem, że publiczna TV wartościowsze rzeczy zwykła nadawać około 24.oo, właśnie wtedy, gdy statystyczni Kowalscy przewracają się na drugi bok. Może teraz się to zmieni, wszak tyle się mówi o misji publicznych mediów?

Wśród tego nocnego spokoju lubię także posiedzieć sobie w kuchni i poczytać przepisy. Czasem tak przemówią do mojej wyobraźni, że z miejsca decyduję się na ich realizację. Właśnie postanowiłam upiec bułeczki według staropolskiego przepisu, nie skomplikowanego wcale, za to naprawdę zadawalającego podniebienie:

Rozrabiam pół kostki (5 dkg) drożdży w 3 łyżkach śmietany (18%) i 2 łyżkach cukru. W misce łączę pół kg mąki pszennej z 15 dkg miękkiego masła. Dodaję 2 jaja i 2 żółtka, rozrobione drożdże i sporą szczyptę soli. Mieszam wszystko dokładnie, a jeśli ciasto jest zbyt "luźne", dosypuję nieco mąki.
Zamiast długiego wyrabiania, na które nie mam siły, stosuję metodę, którą przeczytałam chyba w "Kuchni Kryszny", skoro należy przy niej powtarzać mantrę. Kulę ciasta podnoszę nad głowę i rzucam nią o blat tyle razy, ile wyrazów jest w mantrze:

Hare Kryszna Hare Kryszna
Kryszna Kryszna Hare Hare
Hare Rama Hare Rama
Rama Rama Hare Hare.

Zawsze jest świetnie wyrobione! Teraz ciasto dzielę na 10 kulek - bułeczek. Na każdą, rozpłaszczoną palcami, nakładam łyżeczkę konfitury lub dżemu. Dziś dałam dżem z pigwy, która bardzo dorodna wyrosła w naszym ogrodzie, a w tym roku dodatkowo cierpiała klęskę urodzaju.
Zalepiam bułeczki i układam na blasze, wyłożonej papierem do pieczenia. Teraz czekam 20 - 30 minut, aż wyrosną. Smaruję każdą pędzlem moczonym w lekko ubitym białku i wstawiam do nagrzanego piekarnika na pół godziny. Temperatura 8 (około 210 st.)
Ponieważ jest już około wpół do drugiej, to oczywiście nie zjemy 10 bułeczek, najwyżej po jednej. Reszta będzie na jutrzejsze śniadanie. Ażeby zapewnić im smak "prosto z pieca", mój mąż (łasuch), który wziął na siebie ten obowiązek, zamraża bułeczki kiedy tylko wystygną. Rano wkłada je do kuchenki mikrofalowej na 3x (odwraca) 30 sekund, moc 750. Są naprawdę świeżutkie. I pyszne.

Jeśli nie lubimy śniadania na słodko, to możemy przygotować nadzienie bardziej treściwe, na przykład przesmażając z cebulą i pieczarkami mięso mielone, dobrze doprawione vegetą, pieprzem, chili, oregano, czosnkiem, itp. Tę masę miksuję, dodaję surowe jajko, drobno posiekaną pietruszkę i nadziewam bułeczki. Przy tej wersji trzeba pamiętać, aby do ciasta dodać nie 2 łyżki, ale tylko 1 łyżeczkę cukru. Kiedy na blasze bułeczki wyrosną i posmaruję je białkiem, każdą posypuję dodatkowo kilkoma nasionkami kminku.
Dwie takie bułeczki na głowę całkowicie zaspakajają nasz poranny apetyt.

Koty też jedzą, ale bądźmy szczerzy - wyłącznie nadzienie.