22 sierpnia 2010

Stokrotka na urodziny. Jedna.

Jakiś czas temu obchodziłam urodziny. Mniejsza z tym, które. Przyjaciele z Nadrenii przysłali prezent. Bardzo fajny.


A od pana, który ze mną mieszka dostałam bukiet. Z jednej złożony stokrotki. Nawet mnie rozczulił ten kwiatuszek, tak pięknie prezentujący się w dziewiętnastowiecznym kryształowym wazoniku.






Kiedyś, to ho, ho! Na urodziny dostawałam od męża dwadzieścia, trzydzieści, i w końcu pięćdziesiąt róż. To było co prawda już dosyć dawno.

A potem kwiatów zaczęło ubywać.
I proszę, skończyło się na jednej, jedynej stokrotce! Postanowiłam zatem, że bukiet ten już własnym sumptem wzbogacę. Zrobiłam parę zdjęć, niektóre zmieniłam w ‘malarskie’ dzieła ( w PhotoScape, rzecz jasna), następnie dodałam do nich moje ulubione dźwięki barokowe. Czyje? Oczywiście Vivaldiego.

Tak mój kwiatek zyskał na urodzie:

Ale po paru dniach zaledwie z tego wdzięcznego kwiatuszka zrobiło się coś takiego:



To chyba jakaś alegoria. I to tak niechcący powstała!

5 sierpnia 2010

Polski ogród albo ukraiński barszcz czyli lenistwo wszechogarniające



Dopadło mnie lenistwo tak całkowite, że nie mogłam się zmusić do gotowania, więc umyśliłam sobie, że obiad taki najprostszy, jednogarnkowy zrobię. No to może barszcz, u nas ukraińskim nazywany.

Zaraz sobie przypomniałam, jak to we wczesnych latach siedemdziesiątych  pojechaliśmy z mężem w odwiedziny do naszej ulubionej, i jedynej zresztą ciotki Lusi, która  na Ukrainie, w Charkowie mieszka.   Lusia zaprosiła nas na swoją daczę, do której z miasta jechało się elektryczną kolejką jakieś dwadzieścia minut. A tam raj;  dom wiejski, wielki ogród, w którym uprawiało się dużo jarzyn i owoców, a czego nie było w ogrodzie można było dokupić u sąsiadów, albo na wielkim targowisku w mieście.
Oczywiście chcieliśmy spróbować wszelkich potraw regionalnych i klasycznej kuchni ukraińskiej. A ja bez przerwy dopominałam się o prawdziwy, ukraiński barszcz. Ciotka śmiała się i mówiła,   że ta zupa na Ukrainie nazywa się ‘polski agarod’ a pod mianem ‘ukrainskiego barszu’ to znana jest, ale tylko w Polsce.
Zachwycaliśmy się smakiem, kolorem, zapachem pomidorów, buraków, papryki, ogórków, bakłażanów, melonów, arbuzów,  czosnku, chleba ciemnego jak ten ich czarnoziem.
Fantastyczne były przeróżne pierożki, kluski, naleśniki. Pyszne były lody. A ten kwas chlebowy, zimny, że aż ściskał szczęki, aromatyczny i rzeczywiście gaszący pragnienie!

To był dość dobry czas dla ówczesnego sowieckiego imperium. Ale nie zawsze tak było. I nie zawsze w przyszłości nadchodzącej być miało.

Lusia w Charkowie mieszka od ósmego roku życia. Mała dziewczynka ze swoim o 12 lat starszym bratem szła od wczesnej wiosny roku 1932 do tego Charkowa na piechotę, ze wsi pod Winnicą, czyli około 800 kilometrów.
Szli miesiące całe, bo w Charkowie chleb był. To znaczy nadzieja na chleb.  Żywność można było w sklepach kupić za kruszec, głównie złoto, oraz za waluty. Wówczas było to stołeczne miasto.

A w ich wsi głód już straszliwy panował i terror komunistyczny . Ludzie zjadali wszystko, co mogło nadawać się do spożycia, a potem zjadali siebie nawzajem; przypadki kanibalizmu nie były wcale odosobnione.
Rodzina została ‘rozkułaczona’ i ‘zkolektywizowana’ przez ‘proletariackie’ państwo. Matka tego okresu nie przeżyła, ojca zabrało NKWD.

Rodzeństwo urządzało się w tym wielkim, obcym mieście jak mogło. Nocowali  więc w komórkach, składach na węgiel, altankach, piwnicach. Feliks całymi dniami szukał zajęcia. Nie za pieniądze, za strawę, jakąkolwiek. To były straszne czasy.
Potem też nie było najlepiej; obowiązkowa, kilkuletnia służba wojskowa w marynarce wojennej, następnie wybuch wojny i wcielenie przymusowe do Armii Czerwonej, z której Feliksowi udało się uciec. Ukrywał się długo i skutecznie. Za dezercję kara była jedna; kula w łeb. Następnie w 1943 udało mu się zaciągnąć  do 1 Dywizji WP.   To była przyszła przepustka do Polski. Potem jeszcze przez kilkanaście lat  nocami szturmował Wał Pomorski i zdobywał berlińskie ulice. Koszmar przeżyć wojennych trwał bardzo długo. Jednak  był już z rodziną u siebie, w Polsce.
Ale i tak za prawdziwy dom uważał do końca życia tę wieś, z której musiał odejść, i której nigdy już nie odwiedził na jawie. Tylko w snach i  wspomnianiach.

Lusię wojna dopadła jako siedemnastolatkę. W Armii Czerwonej była sanitariuszką. Po wojnie zdobyła zawód felczera,w którym pracowała do emerytury. Została w Charkowie. Do Polski przyjeżdżała tylko w odwiedziny. Do dziś mówi, czyta i pisze po polsku. Nie wiem, jak tego dokonała, bo nigdy nie uczyła się w polskiej szkole. Język znała tylko z domu rodzinnego oraz z rozmów ze swoim ojcem, to znaczy naszym  dziadkiem Piotrem, który po wojnie dołączył do niej w Charkowie.

Kiedy Ukraina zdobyła wreszcie niepodległość i własne państwo,  też nie było lekko. Tysiące, setki tysięcy rodzin żywiło się długo głównie ziemniakami, a kto żyw sadził i zbierał “kartoszku’ wszędzie, gdzie można było, na działkach, w przydomowych ogródkach, na dziko, na jakiś spłachetkach ziemi, za miastem.
Oczywiście mowy być nie może o odniesieniu do wielkiego głodu 1932-33, kiedy to batiuszka Stalin zagłodził na śmierć do 15 milionów ludzi, swoich współobywateli. Jednak za  wesoło nie było.

Ale chciałam przecież o gotowaniu, a właściwie o tym swoim lenistwie. Więc około ósmej rano, metodą Macieja Kuronia namoczyłam we wrzątku  szklankę białej fasoli. Musi się moczyć co najmniej ze trzy godziny, żeby dała się do miękkości ugotować.
Potem skojarzyłam sobie, że  do  tego barszczu trzeba przecież chleb razowy podać. No to przygotowałam ciasto, żeby wyrastało.
Obrałam marchewkę, parę maleńkich ziemniaczków, czosnek, pomidory, podsmażyłam cebulkę, pokroiłam ze trzy liście kapusty włoskiej, podzieliłam na różyczki kawałek spory kalafiora i brokuła. Wyszorowałam buraki.

W międzyczasie ciasto wyrosło. Przełożyłam je do rzymskiego garnka i znów odstawiłam do wyrośnięcia.
Teraz zaczęłam kompletować przyprawy do tej zupy: kminek, majeranek, bazylię, goździki, kolendrę, pieprz, sól, liście laurowe, ziele angielskie i owoce jałowca. Oraz kostki mięsne, Maggi, ocet balsamiczny,  paprykę słodką, paprykę ostrą i grzybki suszone.

Zrobiło się południe. Więc odlałam wodę z fasoli, zalałam świeżym wrzątkiem, dodałam 2 całe ząbki czosnku, liść laurowy, majeranek i oregano, i  postawiłam garnek na gazie.  
Teraz rozgrzałam piekarnik do 250 stopni, włożyłam chleb oraz buraki zawinięte w folię aluminiową i nastawiłam pieczenie na 1 godzinę. Żeby czasu nie marnować ukręciłam majonez z jednego żółtka z łyżeczką musztardy  i tak gdzieś trzech czwartych szklanki oleju słonecznikowego.  Bo miałam zamiar zrobić jakąś  niewyszukaną jarzynową sałatkę. Wyszedł spory pojemnik.
Doszłam do wniosku, że czas najwyższy ugotować jarzyny do zupy. Jarzyny się gotowały, chleb się pięknie upiekł, a i buraki także były już dobre. Więc je obrałam, starłam na grubszych oczkach, część odłożyłam do barszczu, a   resztę  zostawiłam na sałatkę, z oliwą, cebulą, czosnkiem i przyprawami. Na jutro.
Ponieważ piekarnik był gorący pomyślałam, że wykorzystam go do zrobienia ryżu. Więc wypłukałam spory kubek ziaren, zalałam wrzącą wodą z kostka rosołową, pieprzem, chili i wstawiłam pod przykryciem do pieca. Na 25 minut.
Do ugotowanych jarzyn dodałam buraki, zeszkloną cebulkę, przygotowane przyprawy, dwa kieliszki buraczanego zakwasu, gęstą śmietanę i całą górę siekanego kopru oraz jednego małosolnego ogóreczka.
Wyciągnęłam masło, aby się trochę ogrzało i do smarowania nadawało, pokroiłam świeżutki chleb na grube pajdy i powiedziałam do męża: - Dziś tylko zupa. Nie mogłam się zmobilizować do gotowania.

Była czwarta, za dwadzieścia. Wykończona, postanowiłam w najbliższej przyszłości nie robić żadnego jednogarnkowego obiadu.

A nasze koty były zachwycone; cały dzień mogły wpadać do kuchni. Na większe i mniejsze kąski.