Nadreński nasz Przyjaciel się rozchorował. Poważnie się rozchorował. Kiedy osoba bliska, serdeczna, na zdrowiu zapada to sami także chorzy się stajemy. Ze zmartwienia, z troski, a głównie z powodu tej niemocy okropnej, że zaradzić nie jesteśmy w stanie ani pomocy udzielić. Bo szpitala przecież nie mamy, nawet szpitalnego łóżka, a głównie to wiedzy koniecznej brakuje.
Ratowanie zdrowia akurat w Nadrenii postawione jest na najwyższym światowym poziomie. A my, między Wisłą i Odrą, nawet zamarzyć o podobnym traktowaniu chorych nie jesteśmy w stanie. Mówi się (u nas), że w ciągu 20 lat dogonimy cywilizacyjnie bogaty Zachód. No nie wiem, nie wiem. Raczej nie sądzę.
Ale usługi medyczne i ich poziom to jedno, a wiadomość o chorobie człowieka, z którym łączą nas więzy serdeczne to już zupełnie co innego; coś osobistego, intymnego. Człowiek od środka kruszyć się zaczyna, byle co z równowagi go wyprowadza, cieszyć się nie potrafi, a nawet wmawia sobie, że nie przystoi, wręcz nie wypada.
Z drugiej strony wiemy przecież, że tylko optymizm, tylko duże dawki dobrego nastroju, wyłącznie wiara w powodzenie prowadzonej terapii da efekt oczekiwany. Efekt powrotu do zdrowia.
Ale najważniejsze: Nadreńczycy to twardy naród. W pracy ciężkiej zahartowany. Zabawić też się potrafiący przednie. Dzielny i wytrwały.
Nasz Nadreńczyk, jako typowy tego narodu przedstawiciel, silny, pogodny i ufny we własne możliwości, po prostu zmierzy się z przeciwnościami i zwycięstwo ogłosi. I tego z serca Ci życzymy, Miły! Wtedy znów się spotkamy, będziemy śmiać się i wino pić. I śpiewać. Z radości.