23 grudnia 2013

Kiedy Mikołaj nogi moczy

                                                                  źródło: Internet



A może w tym roku  zamiast nowego smartfona, nart czy pierścionka z brylantem Święty Mikołaj 
pod choinkę przywiezie całkiem inne prezenty?

W każdym razie ja bardzo bym sobie życzyła dla swoich przyjaciół oraz  dla pana, który ze mną mieszka i dla mnie samej oczywiście, po paczuszce z wywiązaną  pięknie kokardą, a w niej niechby było tak z kilo zdrowia, szczęścia też kilogram, powodzenia życiowego, a jakże -  kilo.
No i oprócz tego: spokoju tysiąc gramów, sto deko mądrości i roztropności oraz koniecznie kilogram tolerancji. Nawet się zastanawiam, czy by w tym przypadku wagi cokolwiek nie zwiększyć?

Oczywiście osobom, które uszczęśliwi bardziej  krawat w groszki czy niebieska sukienka, niech ten Brodacz Stary, w czerwonym kubraku, powożący reniferowym zaprzęgiem, wrzuci przez komin worek z darami pożądanymi.

Ogólnie o to mi chodzi, aby nikt pominięty nie został, aby każdy dorosły i każde dziecko upominek  pod choinką znalazło.
A wtedy Mikołaj  Święty,  zaraz o 24:00 pomocników swoich do świętowania odeśle, a sam, tak bardzo przecież utrudzony, będzie nareszcie mógł nogi wymoczyć, szklaneczkę powoli sączyć i ulubioną lekturą się zająć.

Życzę serdecznie wszystkim Przyjaciołom i Znajomym Dwunastu Kotów, aby Święty Mikołaj miał na tegoroczną Gwiazdkę dla każdego coś  miłego; coś na co się czeka albo o czym marzy od dawna, co sprawi radość i satysfakcję.
Nam i bliskim.


Pamiętajmy o zwierzętach!


28 listopada 2013

Człowiek w Sieci

                                                              grafika od Karen Watson
Jakiś czas temu dostałam mejla od pewnego Amerykanina, który głęboko ubolewał, że na moim blogu panuje mały ruch, ale on oczywiście jest w stanie sprawić, żeby ten ruch zwiększył się wielokrotnie, co tam wielokrotnie, powiedzmy jasno - tysiąckrotnie!
Tekst przeczytałam z oporami, bo jak już się przyznawałam, nie znam angielskiego, a

amerykańskiego angielskiego zwłaszcza.  I odpisałam - chociaż to była korespondencja w jedną stronę -  ponieważ ubawiłam się setnie.

Wszystkie kolejne propozycje w tej kwestii już ignorowałam, ale zaczęłam zastanawiać się skąd takie przeświadczenie, że każdy  dąży to tego, aby być rozpoznawalnym niczym gwiazda popu.

‘Jeśli nie ma cię na Facebooku to znaczy, że nie istniejesz’ - to  obiegowe powiedzonko z czasem stało się po prostu prawdą objawioną.  

Nie chcę odwoływać się do  różnych prześmiewczych opinii na temat naszej ustawicznej potrzeby pokazywania siebie, swojego życia, swojego świata szerokiej publiczności, najszerszej z możliwych. Ale to bardzo ciekawe, skąd bierze się w nas to uwielbienie do bycia znanym. Dlaczego chcemy aby każdy niemal nasz ruch był śledzony, podpatrywany. Przecież będzie także oceniany, a tu już różnie może być;)

Miliard kont na Facebooku, Twitterze, i  podobnych portalach: każde przedsiębiorstwo, najdrobniejsza firemka, każda instytucja, papieża nie wyłączając, każdy polityk, artysta, celebryta, każdy Kowalski zostawia tu swój znak, swój ślad, nierzadko bardzo prywatny, intymny nawet.

Nie do końca rozumiem, jak to jest, że nie znamy ludzi mieszkających na tej samej ulicy, ba, w tym samym bloku, na tej samej klatce schodowej, a tak pragniemy, aby świat znał nas?
Storami, roletami, żaluzjami  zasłaniamy szczelnie okna w naszych domach: -’ a po co mają nas podglądać’; obsadzamy działki i ogrody zwartymi żywopłotami, aby wścibskie, sąsiedzkie oko nas nie śledziło; okopujemy się nawet w naszych urlopowych grajdołkach - ‘aby mieć trochę prywatności’.
A raptem tu, w Sieci, chcemy, aby znano nas, naszych współmałżonków, nasze dzieci, nasze psy i chomiki. Chcemy być rozpoznawalni nie tylko z imienia i nazwiska, z działalności, z hobby, ale pragniemy, aby znany był każdy nasz krok.

Czy to nie jest przypadkiem jakieś rozdwojenie jaźni? Skąd się to bierze? Oczywiście mogłabym zapoznać się z poważnymi naukowymi opracowaniami na ten temat. Ale jak mam dać wiarę naukowemu obiektywizmowi badacza, który musi być szeroko znany w Sieci i przez Sieć, bo inaczej jest badaczem nikomu nieznanym? Ale to pokrętne;)

24 września 2013

Motyl uwięziony




Lata bezgłośnie. Przynajmniej dla człowieka. I tak pięknie wygląda, kiedy rozkłada swoje wielokolorowe skrzydła, siada na środku kwiatu i zapuszcza  trąbkę w słodycz nektaru.
To Rusałka pawik, ulubiony motyl, może motylka? skoro rusałka? naszej Duni. Dunia zrobi wszystko, dosłownie wszystko, aby  zdobyć takie cudo. Dunia odpuści muchę, sikorkę, ba, mysz nawet. Ale motyla - nigdy. Prawdziwa z niej estetka!

Nie mam odpowiedniego sprzętu, aby sfilmować to urzekające uganianie się kotki za motylem, jego zwinne uniki, jej skoki, jego ucieczki, jej doganianie, i prawie, już, już, schwytanie. Motyl odlatuje, Dunia żałuje bardzo, ale jeszcze ma nadzieję, jeszcze czeka. I nierzadko doczeka się, oj, doczeka. Chwyta wtedy Rusałkę delikatnie, jak na kota, w pyszczek, i czmycha z nią, najchętniej do domu. Tu wypuszcza motyla, a on żywy jeszcze, znów zaczyna to podlatywanie, uciekanie, kołowanie. A kocica, wiedząc chyba dobrze, że to delikatne stworzenie może uszkodzić jednym pazurem, jednym kłapnięciem ząbka, zaczyna ostrożne,bardzo ostrożne podchody. Chce przecież jak najdłużej utrzymać Rusałkę przy życiu, bo  wówczas takie polowanie zadowoli jej łowieckie instynkty.
Więc motyl wymyka się, i wymyka, ale po dłuższej chwili tak już jest zmęczony, że po prostu się poddaje. Chyba, że uda mu się usiąść gdzieś wysoko, pod sufitem, spod którego kot nie ma już możliwości go ściągnąć. I zastyga tam w bezruchu. Wtedy Dunia się zniechęca, zostawia motyla i biegnie na dwór; a nuż trafi się kolejny!

Takiego właśnie pawika chciałam wieczorem któregoś dnia uwolnić, ale skrył się w jakimś zakamarku i nie mogłam go znaleźć.
A  nad ranem, kiedy dopiero szarzało, obudził mnie hałas; to motyl szarpał się między blaszkami żaluzji tak energicznie, jakby co najmniej sporym był wróblem, a Dunia z  parapetu co jakiś czas sięgała po owada łapą. Wstałam, odsunęłam żaluzje, otworzyłam okno i pawik momentalnie odleciał.

A Dunia siedziała i patrzyła na mnie z taką miną, jakbym jej krzywdę jakąś niewyobrażalną zrobiła!
Tak Dunieczko, zawiniłam! Ale ta prześliczna Rusałka także do życia miała prawo.
P.S. Obraz powyżej to nie Duni pawik, ale starodruk od Karen z Graphics Fairy (chyba też Rusałka?).

1 września 2013

Bez pocieszenia




Ogłoszenia nie dały rezultatu. Lolisia nie wróciła. Z każdym dniem i tygodniem od jej zniknięcia nasza tęsknota za nią zwiększa się i zwiększa.

Podobno nadzieja umiera ostatnia; i ja zawsze będę jej wyglądała i oczekiwała jej powrotu. Ale życiowego doświadczenia się trzymając trzeba brutalną prawdę sobie uzmysłowić, że szansa na taki cud jest znikoma.

Teraz przeżywamy etap ‘wypominania’ Lolicie ile to dla niej zrobiliśmy; jak pieściliśmy, hołubili, na wszystko pozwalali, byliśmy jej podnóżkami i służbą na każde skinienie. A ona, ta niewdzięcznica? Nie potrafiła docenić; z domu uciekała, fochy pokazywała, mamę swoją własną terroryzowała, specjalnego menu wymagała, bo inaczej karała nas ‘brakiem apetytu’ i w ogóle była małą, rozwydrzoną kociną, kochaną przez wszystkich po wariacku.

Dziesięć lat dostawała od nas sporą dawkę uczuć, może większą nawet niż pozostałe zwierzęta, a może po prostu inaczej kochaną była. I co?! Tyle,  że świetne życie przez te lata wiodła. A może to tylko w naszej ocenie, jej opiekunów, szczęśliwą była? Nawet tego się nie dowiemy. Żal. Smutek. Łzy.

31 lipca 2013

Cygańska natura

                                                                           Lolita
                 
                          W czerwcu, 25-go  Lolita skończyła 10 lat. A już 22 lipca znów wykręciła nam ten swój numer ze znikaniem z domu. Ponieważ to nie pierwszy raz, ani nie dziesiąty nawet, specjalnie się nie przejęliśmy. Zawsze po 2, 3, no maksymalnie po 5 dniach pojawiała się wygłodniała, brudna, nierzadko z pchłami albo innymi pasożytami, ale szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa.
Raz tylko była przez miesiąc poza domem, przetrzymywana przez jakiegoś dzieciaka.

Więc, jak mówię, specjalnie się nie denerwowaliśmy. Ale kiedy po 5 dniach od zniknięcia w dalszym ciągu się nie pojawiła, to już sygnał, że coś niedobrego kocicę spotkało. I zaczęły się nerwy, noce nie przespane i wszystkie te problemy, jakie dobrze znane są osobom, którym zwierzę zaginęło.

Aby zająć czymś innym niż Lolita myśli, znów zaczęłam po wariacku torby szyć. Starą swoją maszynę naprawiać. I szyć. Ozdabiać. Znów szyć. Sznurki zaplatać. Cekiny naszywać; niezliczoną ilość cekinów i koralików przerobiłam. Zrobiłam duży worek gypsy chic.

I czekamy, czekamy, wyglądamy, wyglądamy, nadsłuchujemy, nadsłuchujemy.
I modlimy się, choć nie jesteśmy religijni: Jezu Chryste, Hare Kryszna, niech ona wróci, proszę Cię, Panie Boże!

13 lipca 2013

Święte słowa!




Właśnie trafiłam na Baszki blog pod tytułem jak wyżej :).
A na nim zaintrygował mnie APEL, którego treść idealnie wpasowuje się w naszą ideę utworzenia Akademii Rękodzieła Artystycznego, to znaczy jednego z głównych celów, dla jakich miałaby zostać powołana.

Oto on:


APEL :-)

Zdecydujmy się na kupno prezentów od drobnych przedsiębiorców, ze sklepu
 z rękodziełem, od sąsiada, który robi wszystko, aby utrzymać swój sklepik, od przyjaciółki, która wytwarza niepowtarzalne rzeczy, od tego, który oparł się globalizacji w naszych okolicach...

Zróbmy tak, aby nasze pieniądze dotarły do zwykłych ludzi, którzy ich potrzebują, nie do firm międzynarodowych i wielkich przedsiębiorców, którzy płacą zbyt mało swoim pracownikom i przemieszczają firmy w inny koniec świata...

robiąc tak więcej osób będzie mogło przeżyć rok i utrzymać chociaż siebie, nie mówiąc o utrzymaniu rodziny.

Jeśli się zgadzasz, skopiuj to i wklej na swojej tablicy.


I co powiecie? Nic dodać, nic ująć
!


A jak  przemawia do tych, co to nie tylko siebie i swoje rodziny muszą utrzymać, ale
i swoje ... zwierzęta, które przecież do rodziny należą!




8 lipca 2013

Ustawy vs muślinowe robótki




Zmęczona jestem okrutnie przyswajaniem przepisów Prawa o stowarzyszeniach, i smutnymi konkluzjami, że nasz ustawodawca zawsze musi coś, za przeproszeniem, spieprzyć. I tak np. u nas aż 15 obywateli musi się skrzyknąć aby założyć towarzystwo tzn. rejestrowane (w sądzie), podczas gdy we Francji, Niemczech czy Holandii wystarczy już troje. 

Te osoby, (muszą być fizyczne), które w trójkę chcą się namówić i działać, owszem też mogą to zrobić, ale tylko w stowarzyszeniu zwykłym, które choć nie może prowadzić działalności gospodarczej, to jednak musi sprawozdawać organom skarbowym, mieć konto bankowe, i inne takie.
I po co? No, wiadomo, żeby góry papierów rosły a biurokracja miała podstawy do istnienia, i tworzenia następnych papierów. Zdaje się
3. Prawo Parkinsona?

No dobrze, więc żeby odpocząć postanowiłam znów w świat robótek wkroczyć i uszyć torbę, która kiedyś na Pinterest bardzo mi się spodobała.

Okazało się, że szycia jest sporo, ale zaparłam się i długo nad tym pracowałam: worek letni, muślinowy, w kolorze ecru. Lepszy z różą, czy bez?


4 lipca 2013

Czas się stowarzyszyć Drogie Baby!

c.d. do "Ile nas jest?"

Działanie zawsze przynosi efekty. Aby działać musimy zebrać się w grupę. Grupa musi być zorganizowana. I duża.

Wykorzystajmy więc konstytucyjne prawo do zrzeszania się.

Stwórzmy silne towarzystwo, potrafiące bić się o swoje racje.
My," baby, zwykłe rękodzielniczki" pokażmy politykom, że muszą się z nami liczyć!

O co chodzi? Pierwsze konkrety tutaj, u Joanny

 

2 lipca 2013

Ile nas jest? Pół miliona? Więcej?




Słuchajcie Miłe Panie, Rękodzielniczki, i nie tylko:  Znęcona olbrzymimi plusami, jakie daje nam zajmowanie się szeroko pojętą wytwórczością ręczną, czyli możliwością wykreowania własnego świata, odległego o lata świetlne od polityki, o mile od problemów życiowych, o metry, co najmniej, od uciążliwości dnia powszedniego, także zajęłam się nią jakiś czas temu.

I żałuję, że tak późno: bo co bardziej uspakaja, wycisza, pozwala na kontakt z urodą rzeczy, inspiruje do samokształcenia, rozszerza  personalne kontakty, wreszcie  zaspakaja naszą ważną potrzebę samorealizacji?

Ale - no właśnie; że też zawsze musi być jakieś ale, zniechęcona, wręcz zniesmaczona jestem  tysięcznymi problemami, jakie na drodze rękodzielniczek stoją (czytaj: to Państwo, przyjazne rzekomo swojemu obywatelowi, niczym tor przeszkód na naszej drodze je buduje).  Wymienię  tu chociażby absurdalne przepisy nakazujące osobie, która wytworzyła w ramach swego hobby pewną ilość przedmiotów, z których jeden czy dwa sprzedała, zarejestrować działalność gospodarczą (!). Wiążą się z tym dalsze uciążliwości, typu  horrendalnie wysokiej składki na ubezpieczenie społeczne. I dalej, rozliczenia, księgowość, Pity, City, kasy fiskalne, i podobne.

Rozumiem, że z podatków wspólnota się utrzymuje, ich płacenie nie jest miłe, ale konieczne. Jednak powinny one zostawać w sensownej proporcji do wielkości tej naszej ‘produkcji’ oraz symbolicznych raczej przychodów, uzyskanych z ewentualnej sprzedaży. Tym bardziej, że przychody w lwiej części przeznaczamy na zakup surowców czy półfabrykatów potrzebnych do dalszego tworzenia.

A gdyby tak rzecz całą uprościć, gdyby zastanowić się nad zmianą tych przepisów nieżyciowych i pozwolić dziewczynom, kobietom (facetom także) wychowującym w domu małe dzieci, albo tym, co na emeryturze, smętnie listonosza ze świadczeniem zusowskim wyglądają, aby legalnie mogły sprzedać tę chustę wydzierganą z miłości do nitek kolorowych, do wzoru, do pasji tworzenia?

Kto ma się tym zająć, kto ma to zmienić? Politycy? Wolne żarty. Wychodzi więc na to, że sami zainteresowani zmianami. W jaki sposób, w pojedynkę, w dziesięć, czy dwadzieścia osób? Nierealne. Ale w setki ( i tysiące) osób to jest absolutnie możliwe!

Jak oceniacie, ile osób w Polsce zajmuje się rękodziełem? Szacuję, że lekko, między pół a milionem ludzi.

I tu namówiłyśmy się z Joasią z MarAsiowej Ostoi, i mamy plan. Jeśli my, osoby zajmujące się rękodziełem, zdołamy się zorganizować, to czy nie będziemy siłą społeczną, jak nie przymierzając górnicy albo p.Dudy związkowcy?
Dobrym miejscem do utworzenia takiego zalążka stowarzyszenia są nasze blogi; przez nie łatwo się porozumieć, wymienić poglądy, wiadomo, internauci już nie takie rzeczy potrafili załatwić.
Co Wy to tym sądzicie, Bloggerki? Piszcie tu, albo u Joanny, każdy rodzaj komunikacji będzie dobry. W grupie siła, w dużej grupie duża siła;)

29 czerwca 2013

Znowu juta



Miałam jeszcze kawałek juty, co prawda nie z worka po kawie brazylijskiej, ale ganz neue.
I nie szkodzi; woreczek kolejny zrobiłam.

Właściwie taka bardziej torba niż worek to jest. Róża przy niej obszarpana, a jakże,
z juty. I ozdóbki różne, a to koronki, a to koraliki, a to hafciki. Nawet kwiatek glamour.
Zapięcie na 'zamotkę' (od motania, zamotania:). Przyznaję, że nie wymyśliłam go sama, podglądnęłam gdzieś, na Pinterest albo Etsy, nie pamiętam dokładnie.
W każdym razie spodobało mi się, i pomysł wykorzystałam.

Wystawię na Srebrnej Agrafce. A nuż się komuś spodoba:)

11 czerwca 2013

Bunt na pokładzie


                                                           Lolita bardzo niezadowolona

Rachunki bankowe, owszem mam, ale z tak zwaną płynnością finansową gorzej, znacznie gorzej.
A było tak: Potrzebny był pilnie transfer gotówki, więc z jednego konta przelałam
w piątek, tak gdzieś w południe, pieniądze na konto w innym banku. To były zresztą jedyne pieniądze jakie akurat miałam.  
Po południu w banku adresowym pieniędzy nie było. No cóż, pomyślałam sobie, problemu nie ma, bo zakupy zrobione, koty zaopatrzone, gości się nie spodziewamy a ewentualne wydatki nieprzewidziane będą musiały poczekać. Ha! I tu się pomyliłam.

Otóż z powodu tej pogody okropnej zwierzęta nasze dużo w domu przesiadują, śpią i jedzą, jedzą i śpią.
W przerwach między ulewami wyskakują na dwór, poszaleją i przed następną nawałnicą wpadają do kuchni, futrują się jak przed największymi mrozami, to znaczy pożerają zastraszające ilości karmy, i znów idą spać.

Tempo, w jakim ubywał zapas kociej spiżarni zaczął mnie niepokoić już w niedzielne popołudnie. Ale co mam zrobić? Miski kotu odmówić? A niech jedzą, na zdrowie.
Jednak wieczorem żywność zaczęłam racjonować, tak aby starczyło dla wszystkich na poniedziałkowe śniadanko. W poniedziałek po śniadaniu mówię do męża:
To może pojedziesz i kupisz kotom jedzenie - ale widzę, że się krzywi (deszcz leje, jak z cebra), to szybko dodaję - i dla nas twaróg, bo chcę zrobić pierogi. No to jasne, jest zgoda, pojedzie;)

I w tym momencie coś mnie tknęło. Sprawdzam stan konta, a tu nieprzyjemność duża - pieniędzy nie ma.
Cholera, rozumiem, że bankowcy też ludzie, chcą się rozerwać i zabawić, więc wraz z początkiem weekendu, który u nich rozpoczyna się chyba w piątek przed lunchem i trwa, no właśnie, do kiedy?  finansowe życie kraju ustaje. Rozumiem też, że w końcówce tygodnia nie kupię złota w sztabach ani nie sprzedam akcji bo Giełda nieczynna.
Ale kiedy to klient, nie będący właścicielem platynowych kart ani kont Elite czy innych Prestige może się spodziewać realizacji swojej złotowej dyspozycji?
A  przecież właśnie wszystkie możliwe banki zawiadamiają nas, że w najbliższym czasie ‘ulega zmianie taryfa prowizji i opłat bankowych’.  Na tańszą ? Ha, ha - głupie pytanie!

Ale to wszystko furda. Problemem jest, jak mam kotom wytłumaczyć, że zostało tylko wiaderko suchej karmy, a whiskasów, winstonów ani topików nie ma, i nie wiadomo kiedy będą?! Może zjedz trochę chrupek, mówię do Filipka - a sama sobie zjedz - odpowiada Filipek. Spojrzeniem. Lolita to tak się wkurzyła, że poszła spać do łazienki. A ja za nią; z kocykiem. Reszta bractwa dłuższą chwilę przechadzała się po domu z podniesionymi ogonami, wyraźnie dając do zrozumienia w jakim mnie ma poważaniu. I szybko zapadła nocna cisza. Tylko ja długo się przewracałam z boku na bok złorzecząc bankom i myśląc o tym jak nieszczęśliwe są moje zwierzęta:)

9 czerwca 2013

Srebrna Agrafka


Przedwczoraj założyłam sklepik w Srebrnej Agrafce. Spodobała mi się nazwa tego serwisu, ale przede wszystkim naprawdę ładna szata graficzna, nie wydumana, czytelna, a jednocześnie dość kolorowa i przyjazna dla użytkownika. Interfejs chyba to się nazywa;)

Nie wiem, nie wiem, czy to moje nowe zamierzenie nie skończy się tak, jak mój sławetny już udział w Jarmarku Wielkanocnym, to znaczy fiaskiem. Kompletnym.

Pewnie, że chciałabym, aby się udało.

Zapraszam osoby odwiedzające Dwanaście Kotów, aby kliknęły i popatrzyły co w Naparstku i Szpilkach się wystawiło. Najbardziej zależy mi na krytyce. Konstruktywnej:)


P.S. A naparstek jest srebrny i zabytkowy. Pamięta przełom wieków, oczywiście nie ten ostatni, ten przedostatni;) Szpilki paskudne, współczesne:( 

26 maja 2013

Na Dzień Matki




Tkwię tak nad kartką pustą przede mną i myślę, że wcale łatwo nie jest napisać do matki, albo o matce swojej opowiedzieć, żeby ckliwie nie było. Ani pretensjonalnie.
Ale, żeby jednak  uczucia dla matki wyrazić, przywiązanie okazać,  wdzięczność  podkreślić.
A także, aby  własnego słowa cierpkiego żałować, czy uwagi rzuconej w rozdrażnieniu.

Odeszła w Nieznane 16 lat temu. Każda z nas, jej córek, zupełnie inaczej to przeżywała i starała się uporać
z sytuacją.
Ja byłam zła. Na Nią. Nie tak miało przecież być. Miała z tego szpitala wrócić.
Miała ‘setki’ doczekać. Wiele jeszcze opowiedzieć, wspomnienia spisać.

Byłam zła na siebie. Że nie zdążyłam powiedzieć Jej jak wstydzę się tych okresów milczenia, które bywało i na tygodnie całe się przeciągały, kiedy to czasu nie było, aby wpaść choć na krótko i skupioną uwagę Jej  poświęcić, w matczyne życie się wsłuchać.

To nie była pierwsza w moim życiu strata, groby bliskich już miałam za sobą. Jednak Matka w jakiś szczególny sposób wywierała wpływ na moje życie; dość długo wszystko co robiłam było dla Niej. Albo przeciw Niej.
Oczywiście, że Ją kochałam. Ale równocześnie wzbudzała mój respekt. Podziwiałam Ją, ale dostrzegałam i skazy w Jej usposobieniu. Liczyłam się z Jej zdaniem, akceptowałam je albo gwałtowanie polemizowałam. Rzadko nasze relacje były letnie, tak zwane poprawne. Na ogół spontaniczne bywały, bardzo.

Przez całe moje długie  (nie chodziłam do żłobków czy przedszkoli) i szczęśliwe dzieciństwo, Matka była jedynym moim światem.
W okresie szkolnym, i w dalszych czasach, ten świat się trochę rozszerzył i lekko przyćmił matczyny blask.

Dopiero lata musiały minąć abym zrozumiała i w pełni doceniła, że to Matka właśnie nauczyła mnie paru dobrych rzeczy, pozwalających wśród ludzi funkcjonować.  Wszystkich złych nauczyłam się sama. 

Rację ma poeta*, kiedy twierdzi, że o matce pieśń ‘to pieśń bez słów’. Bo jakie słowa uczucia odwzorują? Wyrazić je może gest, spojrzenie, uścisk ramion.
I kwiat na grobie położony.
________________________________________
*Aleksander Woysym-Antoniewicz – ‘Pieśń o matce’




  

11 maja 2013

Ósemka? Nienawidzę;)



W niedzielę umarł mój stary laptop. Kwękał już od dłuższego czasu.
Przez cały poniedziałek rozpaczałam.
We wtorek mąż wyrzucił mnie z domu po nowy notebook. Choć Bóg mi świadkiem, że nie chciałam nowego, przywiązałam się do tego starego, który ostatnio już sznurkiem był przewiązany, bo wyłamały mu się zawiasy:)

Sznurek to nic takiego;), cieniutki był, ekranu nie zasłaniał, więc prędko się  przyzwyczaiłam  do takiego stanu. Poza tym, po zimie, która trwała 7 miesięcy ( to znaczy tyle hulał piec C.O.), naprawdę nie stać nas na nowe wydatki :(

Ale moja panika (co z przelewami, różnymi zobowiązaniami, pocztą, zdjęciami i wieloma innymi rzeczami bez płacenia dostępnymi?) większa się okazała od  trzeźwej oceny sytuacji finansowej i poleciałam do sklepu, a jakże:)

W zasadzie miałam tylko przejrzeć ofertę, ale nowo otwarty salon okazał się być całkiem, całkiem. Więc po półtoragodzinnym ‘maglowaniu’ sprzedawcy wyszłam z pudłem pod pachą.

A w środę? w środę to płakałam rzewnymi łzami po ukochanym moim systemie XP, który padł, a który tak był mi przyjazny przez ostatnie 7 lat.

Dlaczego? W nowym, zainstalowanym już w notebooku, Windowsie 8, nie ma na przykład menu Start, tylko jakieś głupie kafelki. No to jak się dostawać do programów i aplikacji? Jak go w ogóle używać, w dodatku bez literatury. Przecież się człowiek nie przygotowuje, choć powinien, na tego typu okoliczności.

W czwartek udało mi się zrobić recovery. I zainstalować Chrome, Picasę i antywirusy.

W piątek jakimś cudem dosłownie zmusiłam mój aparat fotograficzny, aby zaprzyjaźnił się z nowym komputerem. Nawet wymogłam na nim, aby zdjęcia do komputera wgrywał przez Picasę, moją ulubioną, z której korzystam od dawien dawna, i cenię.
Niestety, za nic nie mogę zainstalować Office 2007, a najchętniej Worda używałam jako edytora tekstu.
Co prawda okazało się, że najlepiej pisać ‘ w chmurze’ bo tylko te dokumenty mam zachowane. Reszta utracona, w tym wszystkie zdjęcia, oprócz paru z PicasaWeb, którą niepotrzebnie tak bardzo zaniedbałam:( No cóż, człowiek się uczy przez całe życie i....)

Dziś jest sobota; przeczytałam parę artykułów w Benchmarku.pl, zamówiłam literaturę w Helionie i ‘odkryłam’ kilka naprawdę fajnych rzeczy w Ósemce. Może nie będzie tak źle, z czasem rzecz jasna?

2 maja 2013

To już maj!


Jakoś ostatnio miesiące uciekają mi tak prędko jak dawniej tygodnie, a tygodnie w tempie dni; żeby nie powiedzieć, że z szybkością godzin. Przecież dopiero były święta, te Bożego Narodzenia :) a już zrobił się maj!

Te kilka poprzednich dni pogodnych w całości poświęciłam na porządki, a głównie na mycie płotu po zimie, chociaż  nie wiem po co, bo od dwóch dni znów leje, więc płot powoli robi się czarny :(


Nasze koty śmiertelnie się nudzą, bo w taki ziąb na dworze za długo nie wytrzymują, więc biegną do domu i  przysypiają gdzie popadnie, a ja namiętnie oddaję się robótkom ręcznym.
Prawdę mówiąc nie mam ich już gdzie przechowywać, bo ewentualnych klientów jakoś nie widać. Moja sypialnia powoli staje się pakamerą, z coraz większymi zapasami rękodzieła w osobistym wydaniu.

Z juty powstała torba-worek olbrzym i worki 'normalne', trochę mniejsze:



 Helenie uszyłam 2 poszewki i woreczek na drobiazgi:


Z filcu zrobiłam bransoletkę-mankiet i drugą, z kwiatem kanzashi. To moje pierwsze bransoletki:


W ogóle filc jest, jak dla mnie, przyjemnym surowcem do tworzenia ozdób, więc zrobiłam jeszcze parę broszek
i takie kwiatki:




Teraz czekam, aż nareszcie, nareszcie wiosna prawdziwa, słoneczna i ciepła nadejdzie. I będzie trwała jak najdłużej:)

25 marca 2013

Kolorowe jarmarki




Gdzieś tak w początku lutego wyczytałam, że miejscowy ośrodek kultury organizuje u nas 23 marca Jarmark Wielkanocny. 
Ogłoszenia zachęcały wszelkich wytwórców, rzemieślników, artystów i  hobbystów do wystawiania swoich prac. Ponieważ od jakiegoś czasu amatorsko zajmuję się rękodziełem, ba, nawet za hobbystkę  już zaczęłam się  uważać, postanowiłam również wziąć w jarmarku udział.

Po co? Aby przekonać się,  i na własnej skórze doświadczyć, o co tak naprawdę w tym chodzi.
Jednak z kilkoma uszytymi saszetkami czy woreczkami na drobiazgi nie ma co startować. Zaczęłam więc wydobywać z dna szaf dawno już zrobione ‘dekupaże’, ozdobne zawieszki, jakieś biżutki, ale i tak mało tego było. Więc postanowiłam ‘doprodukować’ różne różności
 i uszyłam szereg  woreczków prezentowych, poduszki, dekoracje wielkanocne, itp.
Zrobił się z tego spory karton.

Teraz stanął problem jak to wszystko pokazać, a już zwłaszcza jak wyeksponować takie na przykład kolczyki czy bransoletki. Pomyślałam o płycie korkowej oprawionej w ramę; okleiłam ją materiałem i zrobiłam wystawkę. Potem pojawiały się  kolejne sprawy, typu pojemniki do ekspozycji, opakowania, cenowe zawieszki, i podobne.

Czas uciekał, a ja śledziłam prognozy pogody, bo jak wiadomo lutą zimę  mamy tej wiosny.
I w przeddzień imprezy upewniałam się u organizatora, że jej nie odwołuje 
J
Potwierdził, że kilkudziesięciu wystawców  będzie miało do dyspozycji wielki namiot,
a pojedynczy straganik to będzie piwny stół i ława. Więc szybko jeszcze zrobiłam dwa długie bieżniki z juty, aby ten stół wystawienniczy udekorować i około pierwszej po północy spać się położyłam.
A rano okazało się, że śniegu dosypało tak ze 20 centymetrów, a słupek rtęci zatrzymał się 12 stopni poniżej zera.
No to pożyczyłam od męża jakieś za małe na niego, stare ‘niewymowne’, ubrałam T-shirt, dwa swetry, skafander, dwie pary skarpet, botki na platformach, czapkę wełnianą, i za piętnaście dziesiąta byłam już na miejscu.

A tu szok: wielki namiot okazał się być samym brezentowym dachem na stalowych stelażach, pod którym wiatr hula i mróz szczypie. Piwne stoły to  wąskie, z paru szczapek zbite stoliczki.
Zanim rozłożyłam swoją ramę na biżuterię i zaczęłam wieszać te kolczyki ręce zgrabiały mi do tego stopnia, że nie potrafiłam dokończyć tej roboty. Więc byle jak rozstawiłam rattanowe koszyczki z rozbrojonej na ten cel komódki z mojej sypialni (chciałam, żeby estetycznie było 
J), dosłownie porozrzucałam zaledwie mikrą część rzeczy, które przywiozłam i zaczęłam rozglądać się po otoczeniu.

Ze zdziwieniem odkryłam, że część stolików jest niezajęta, a wystawcy oferują głównie balony i inne zabawki dla dzieci, palmy wielkanocne, przeróżnego rodzaju koszyczki, jajka, wydmuszki, pisanki, kraszanki, ciasta (!).
Było też paru artystów plastyków z obrazami i jeden (chyba) rzeźbiarz.

Sąsiadka wystawiająca obok mnie oferowała styropianowe jaja, około 10 i 15 centymetrowe, dekorowane różnokolorowymi cekinami, przytwierdzanymi szpilkami do tego styropianu. Cieszyły się sporym zainteresowaniem przechodniów. Tak samo jak palmy po trzy i pięć  złotych u kolejnych wystawców, ciastka po złoty pięćdziesiąt u innej pani oraz jaja z namalowaną buzią kurczaka, nawet nie wiem po ile 
J

Nie widziałam natomiast chętnych na obrazy ani na rzeźby. W ogóle publiczności było bardzo mało, bo kto przy zdrowym poczuciu rzeczywistości łazi po takim mrozie i słucha ogłuszającej muzyki z megafonów. Co prawda sprawiedliwość należy oddać ośrodkowi kultury, że pomyślał i o życzeniach dla mieszkańców, które ksiądz proboszcz złożył słuchaczom z okazji Wielkanocy, i pan starosta, a jakże. W tej właśnie kolejności 
J
Część wystawców raczyła się ciepłym żurkiem i pierogami, kupionymi u innych wystawców, a część zaczęła zwijać swoje stragany.

A ja? W ciągu czterech godzin chodzenia wzdłuż stołu, 2 metry w tę i 2 metry z powrotem, przemierzyłam ładnych parę kilometrów. Sprzedałam 1 (słownie: jedną) bransoletkę za 25 biletów Narodowego Banku Polskiego, co dało powalającą kwotę  6 złotych i 25 groszy przychodu na każdą godzinę. Przemroziłam nos, policzki a głównie ręce. Koszty uzyskania tego przychodu wyceniam na około 300 zeteł, a to:
zakup juty, filcu, nici, koronek, kilku metrów materiałow, tablicy korkowej, torebek papierowych, toreb foliowych, celofanu, żeby nie wymieniać pinezek, gwoździków, tuszów do drukarki, itp. itd.

O 14:00 zapakowałam się do auta, ale niezbornie mi to szło; nawaliły mi korzonki, co chyba dziwne nie jest, i w ogóle byłam tak zziębnięta, że nawet mówienie sprawiało mi trudność.
W domu mąż już nie chciał się znęcać nade mną; dostałam gorącą herbatę limonkową, potem grzane piwo, dwa termofory i do łózia. Całą niedzielę przeleżałam, chora śmiertelnie
J

Ale cel osiągnięty został; już wiem, na czym to polega 
J













Powyżej niektóre z rzeczy na jarmark przygotowanych:)

17 lutego 2013

Światowy Dzień Kota



                                                                         Filip duży


                                                               Filipuś sześciotygodniowy



                                                               Filipeczek czternastodniowy


Filipek, ten mały szatan,  o godzinie 4:10 zrobił mi  pobudkę. Nie, nie dlatego, że dziś obchodzimy Dzień Kota. Wiedział przecież dobrze, że jestem przeciwna takim obchodom z tego prostego względu, że nasze koty swój dzień to w tym domu ustawicznie mają.

Po prostu większość wczorajszego dnia przekimał na parapecie w salonie. Wyrzucił stamtąd Felę, swoją mamę, z którą w ogóle się nie liczy. Bo to Fela od początku zimy na parapecie stanowisko sobie obrała; tam ma swoją kołderkę, spod spodu ciepełko od kaloryfera, widok na to, co dzieje się w w domu, a głównie w ogródku od frontu,  no i na ulicy.

Za dużo to tam się nie dzieje, bo to uliczka maleńka i spokojna, ale czasem można zaobserwować jakieś kocury szalejące, psy biegające samopas, nielicznych przechodniów, dzieci wracające ze szkoły i patykami po sztachetach rąbiące, z czego odgłosy są, jak nie przymierzając, z maszynowego karabinu. Nasz płot biały i plastikowy, więc - nie cierpię bachorów:)

A Filipek, najmniejszy nasz zwierzak; futerko liche, ogonek cieniutki, charakterek drański, włóczykij i morderca, z wielką lubością parę godzin w tym śniegu, już się roztapiającym, brodził.
Wrócił około jedenastej, mokrusieńki, wygłodniały, w dodatku udawał, że się bardzo boi ostrych wymówek z mojej strony,  bo na wielokrotne wołania zupełnie nie reagował, mimo, że był w zasięgu głosu.
Podczas śniadania skarżyłam się mężowi, że jestem wykończona, niedospana i w ogóle przemęczona tym wielokrotnym wstawaniem, schodzeniem i wołaniem małego diabła.
Mój szanowny małżonek wcale nie zamierzał się przejąć i skwitował krótko; ‘bo głupia jesteś’.
Naturalnie przestałam się do niego odzywać.

Teraz cała zgraja śpi. Brzuchy pełne. Do swoich misek z 'winstonami' dostały resztę rybek wczoraj otworzonych. Ryby były w tomacie. Nie, nie skumbrie. Śledzie :)






 

30 stycznia 2013

Nerwy i róże poszarpane


        Ręce  mnie rozbolały od załamywania ich nad stylem bycia, a głównie stanem intelektu niektórych naszych posłów, a już posłanek w szczególności. Przestaję śledzić prace, choć to raczej awantury są, nad ustawami o związkach partnerskich.
W najmniejszym stopniu nie obchodzi mnie co stanie się z wrakiem Tupolewa, kiedy nareszcie ci nienawistni ‘ruscy’ Polakom go oddadzą.
Nie włączę się do dyskusji czy fotoradary poprawią bezpieczeństwo na drogach czy też są wyrazem represyjności państwa.
Nie mam zamiaru rozważać czy i jakie szkody przyniosło (i przynosi) społeczeństwu działanie takich instytucji jak IPN a zwłaszcza CBA.

Żeby nerwy w jakim takim stanie utrzymać, postanowiłam w ogóle prasy nie śledzić, tv nie oglądać, wiosny czekać i  kwiatami się zajmować. Z bawełny, z koronki, z żakardu. Takimi  - chic cottage. I workami:






Pozazdrościłam także Ashce jej kota białego, takiego cudnego, i chcę śnieżnego, bardzo.  
Ale  o żywym, nowym, mowy już być nie może. Z powodów logistycznych, a głównie finansowych :(  Więc uczę się, jak się robi kota-origami :)






16 stycznia 2013

Te tiule, ptyfenie...


..."Chyba pędzel-by skreślił te tiule, ptyfenie,
    Blondyny, kaszemiry, perły i kamienie..."
- tak wieszcz się zachwycał w poemacie swoim, urokiem Telimeny i jej wykwintnym strojem ;)

Lubię te kokardy, koronki, zakładki, falbanki, koraliki, dżety, wstążeczki i tasiemki. Zawsze lubiłam; już jako dziecko, przy silnej dezaprobacie mojej Matki, z wielką pożądliwością przyglądałam się innym małym damom, ubieranym z taką przesadną dekoratywnością. Niestety, moje sukienki co najwyżej w jedną były zdobione falbankę, a moja fryzura najczęściej składała się z  'loka'  wsuwkami zapinanego na szczycie głowy :(

A kiedy już wyzwoliłam się spod kurateli rodzicielki, czy dawałam upust swoim gustom w tym względzie? No cóż, raczej nie. Właściwie to zdecydowanie - nie:)

Ani ja, ani mój dom nie skłaniamy się do tej estetyki romantyczno-rustykalnej,chyba noszącej dziś miano stylu shabby chic. Co nie oznacza, że on  mi się nie podoba. Daję temu wyraz w szytych ostatnio woreczkach,np. na telefon i chusteczkę do nosa, albo trochę większych, gdzie już schować można tyle skarbów, ile ich zwykłyśmy w torbach swoich nosić.