23 października 2008

Słoje Wecka

Zimowa spiżarnia w piwnicy

Trochę sobie ponarzekałam ostatnio, że moje domowe realizacje nie powstają w zaplanowanych terminach. Za to udało mi się zrobić kilka rzeczy zupełnie niezamierzonych wcześniej. Jedną z nich jest półka na przyprawy i inne drobiazgi, którą powiesiłam w kuchni.
Przedtem był to stary i niezbyt urodziwy sprzęt, przekształcony metodą decoupage’u w przedmiot wyglądający teraz całkiem interesująco, i wiekowo.
To moja druga, po poręczach przy schodach, praca w tej technice i pewnie trochę ładniejsza, ale jeszcze nie całkiem mnie zadowala. Nie tracę jednak wiary, że z czasem osiągnę lepsze rezultaty. Wszak ćwiczenie czyni mistrza. A mam jeszcze w planie drzwi szafy ubraniowej w mojej sypialni. Będzie tego łącznie dobrych parę metrów, więc mam na czym trenować.

Teraz zajmuję się głównie przygotowywaniem przetworów na zimę. Część produktów do nich pochodzi z naszego ogródka, są to przeważnie jabłka, gruszki i winogrona. Latem zrobiłam także
parę słoiczków z morelami, później z wiśniami. Zakisiłam czerwone pomidory i buraki, a mój mąż, uważający się za znawcę i specjalistę, zakisił ogórki. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, że te jego kiszonki są całkiem smaczne.
Robimy oczywiście ilości raczej symboliczne; ot, po parę słoiczków, tak zwanych twistów. Na pewno na długo nie starczą. W tym roku nie było żadnych wielkich zbiorów. Tylko jabłek mamy sporo, ale te gatunki nie nadają się do przechowywania na surowo. Więc przyrządzam z nich przeciery i dżemy. Będą zimą jak znalazł do tart i szarlotek, które oboje lubimy.

Przy okazji tych przygotowań wracam myślą do zamierzchłych już czasów dzieciństwa, kiedy to moja Matka robiła zimowe zapasy i ogarnia mnie podziw prawdziwy; ileż to było starań, ile zabiegów i pracy aby w tych szklanych słojach z fabryki Wecka zamknąć smaki oraz zapachy lata i jesieni.
Były w nich zakiszone, zamarynowane, zagotowane owoce, warzywa i mięsa. A więc grzybki, ogóreczki, pomidorki, konfitury, dżemy, marmolady, przeciery, kompoty. Produkty na słodko, na kwaśno, na słono, pikantne i łagodne. Dania wieprzowe i drobiowe. Dziesiątki, setki słoiczków, słoików i słojów, różnej pojemności, od półlitrowych, przez trzy czwarte i litrowych, do dwulitrowych.
Same słoje były bardzo ładne – wysokie, smukłe albo niskie, pękate, nierzadko zdobne owocem jakimś, na przykład truskawką. A do tego gumki-uszczelki, różnych rozmiarów, bardzo pieczołowicie przechowywane, bo kupić ich nie można było. Komplet taki zamykały blaszki, rodzaj sprężynek, także w przeróżnych kształtach i wymiarach.
Do pasteryzacji przeznaczony był wielki, cynkowany garnek, kocioł w zasadzie, z dziurkowaną wkładką w środku, na której ustawiało się słoje do gotowania. A na zamontowanym w nim termometrze sprawdzało się temperaturę tego procesu.
Nie kisiło się tylko kapusty w beczce, bo wszyscy nie znosiliśmy tego zapachu.

Matka była spokojna wtedy, gdy półki w piwnicy i w spiżarni przy kuchni uginały się od wszelkich zapasów. Nasza rodzina była już wtedy bardzo duża, sześcioosobowa, więc było kogo żywić.
Robienie przetworów podyktowane było z jednej strony faktem, że wówczas, całkiem inaczej niż dziś, przemysł spożywczy nie mógł pochwalić się ani asortymentem, ani jakością swoich produktów. Z drugiej strony nasze matki pochodziły jeszcze z tego pokolenia kobiet, do którego zwykłej edukacji należała sztuka prowadzenia domu, w szerokim sensie słowa.
A więc panny od najmłodszych lat uczone były nie tylko gry na instrumencie, haftu czy malarstwa, ale także gotowania, pieczenia, smażenia, w ogóle wszelkiego przetwórstwa żywności, a oprócz tego nakrywania stołu, odpowiedniego podawania potraw, używania właściwych naczyń i sztućców, przyjmowania gości, no i tak zwanej etykiety. Wyśmiane później przez ludowe państwo jako przeżytek i burżuazyjne konwenanse, zasady bycia i zachowania, po dziesiątkach lat wróciły znów do łask. Zrozumiano, że to jeden z wyrazów społecznego ładu i porządku, jakże potrzebny i użyteczny.

A wracając do tych matczynych przetworów, pamiętam do dziś ich boskie smaki, na przykład brusznicy do mięsa albo jagodowego kompotu czy marynowanych maślaczków. Pyszne były śliwki w kwaśnej zalewie, jak i w postaci powideł, znakomitych zarówno do ciasta z kruszonką, jak i do chleba, ale najlepsze do drożdżowych bułeczek, takich prosto z pieca. A kompoty, zwłaszcza te z gruszek, moje ulubione, to była przecież istna poezja.

Czego się nauczyłam? Szkoła była bardzo dobra, uczennica niestety, krnąbrna i leniwa. Już jako osoba dorosła, na własnym gospodarstwie, postanowiłam popisać się i przygotować grzyby na zimę. Kupiłam przepiękne borowiki i usmażyłam je na maśle, z cebulką. Aromat, który się unosił, zmuszał wręcz, aby je zjeść. Przełykaliśmy z mężem ślinę i z samozaparciem pakowaliśmy grzybki do słoików a potem pasteryzowali. Prawdziwki ślicznie wyglądały i powędrowały do piwnicy.
Około Bożego Narodzenia zdecydowaliśmy spróbować nasz specjał. Otwarty słój uwolnił nieprawdopodobny fetor – grzyby się zepsuły. Wszystkie.

Nasz zawód, i moja złość, że nie spytałam jak poprawnie przygotować grzyby, były ogromne.Ale ten borowikowy przypadek sprawił, że od tamtej pory przenigdy nie chowałam „na później” żadnej potrawy, na którą mieliśmy ochotę. Zjadaliśmy od razu. Inna rzecz, że przez całe życie nie mieliśmy ani grama nadwagi. Teraz to ja mam. I nie jest, niestety, w gramach liczona.

11 października 2008

Tarta Tatin



Z zadań, jakie sobie zaplanowałam do zrobienia wiosną i latem w naszym domu, zostało dotąd wykonanych tak około 60%, a tu już jesień mnie zaskoczyła.
Wiosną jakoś prace sprawniej się posuwały, może dlatego, że ta pora roku jest tak sprzyjająca wszelkiej aktywności, a poza tym gości oczekiwaliśmy, co było wystarczającym impulsem do działania.
Człowiek musi mieć jakieś bodźce i zachęty. Teraz żadnych planów towarzyskich nie mamy, to i robota się ślimaczy.Oprócz tego różne nieprzewidziane wydatki, typu remont dachu, uniemożliwiły przeznaczenie środków na inne, wcześniej zamierzone cele.

Parter domu w zasadzie już „może być”, chociaż nadal oczekują lakierowania drzwi do piwnicy, porządnie obtłuczone różnymi sprzętami i narzędziami, jakie wnosi się i wynosi stamtąd. To znaczy jakie wnosi i wynosi mój mąż. Ja do piwnicy schodzę najwyżej raz na kwartał, głównie w poszukiwaniu któregoś zawieruszonego kota, bo one pasjami lubią w niej buszować.Trzeba przyznać, że zejście do piwnicy, po kilku stopniach, jest mało wygodne, ale też i uwagi żadnej mojego męża nie zajmuje: - A co ja zrobię, jak tu za ciasno jest?! To jest jego zwykły wykrzyknikowo-pytający argument na moje prośby w tej mierze.

Natomiast obie sypialnie na piętrze to istna zgroza i niechlujstwo zwykłe. Białe tapety i białe gładzie, po prostu czarne są, zwłaszcza do wysokości kociego zasięgu, i od dawna proszą się o jakieś odświeżenie.
Odkąd wprowadziliśmy pewne reżimy i koty przestały włóczyć się i wycierać się po salonie, siedzą i paskudzą teraz wyłącznie na górze: wszystkie kocury i kocica Fela, mama bliźniaków, wylegują się i TV oglądają w sypialni męża, a u mnie, w łóżku oczywiście, bo gdzieżby indziej, rozkłada się Lolita.
Dunia od jakiegoś czasu sypia na parapecie w przedpokoju. Bety na nim leżące zasłaniają okno już niemal do połowy. Oczywiście po to, aby kochanej Buraszce (to ksywka Duni) za zimno nie było.

Zamierzałam odnowić te pokoje łącząc techniki malowania i tapetowania, ale cóż, okazuje się, że rolka tapety, którą wybrałam kosztuje 300,00 PLN. To jest jakieś zupełne wariactwo cenowe. Pewnie, że można kupić tapetę i po 30,- zł. Ale kiedy taką nakleję, to potem, ile razy na nią spojrzę będę myślała: -To całkiem nie to, o co mi chodziło. Więc ponieważ nie stać mnie na tę drogą, a taniej nie chcę, nie robię nic z tymi ścianami.
Czekam na jakieś natchnienie, jakiś nowy pomysł, którego realizacja przywróciłaby właściwe proporcje między ceną a moim poczuciem estetyki.

Tymczasem dzień za dniem sobie leci.
Jednak postanowiłam zanadto się nie przejmować: tylko górnik Pstrowski wyrabiał 270% normy we wczesnym PRL-u, i innych wzywał do pobicia tego rekordu. Czy ja „przodownik pracy socjalistycznej” jestem?

Przyjemnie jest, to prawda, osiągać zamierzone cele, ale głupio też popadać w przesadę. Najlepiej plany skorygować, pomyślałam sobie po cichu, i tak zrobiłam.
A w kuchni odszukałam „Kuchnię” z października 2002 roku i według ich przepisu upiekłam tartę Tatin. Z tych jabłek z ogródka. Pyszna była.

5 października 2008

Danie z krabami

Koszyczek dla Schatz (z naszego ogródka)


Telefon to jednak świetne urządzenie. Zwłaszcza do kontaktu z bliskimi osobami. Zwykle w sobotnie lub niedzielne przedpołudnie rozmawiam przez telefon z naszą przyjaciółką, mieszkającą nad Renem.
Z Schatz (jak niezmiennie od lat zwraca się do niej mąż) osobiście widujemy się niezbyt często. Dzieli nas tysiąckilometrowa odległość, co nawet jak na dzisiejsze możliwości komunikacyjne wcale blisko nie jest. Ale przy pomocy tego fenomenalnego wynalazku pana Bella wiemy na bieżąco co się u nas dzieje; jaka jest pogoda, co czytamy, co oglądamy, co jemy, dokąd jeździmy, a nawet co nam dolega czy na sercu leży.

Parę lat temu, po najdłuższym i najszczęśliwszym życiu opuściła ich cudna, kudłata, ciemno podpalana suczka Tina. Była wspaniałą przedstawicielką rasy yorkshier terrier. Tineczka, wiadomo, jak to ukochane zwierzątko, była psem jedynym i wyjątkowym.
To tragiczna i serdeczna strata, z którą długo nie mogli się uporać. Przywiązani byli do Tiny bardzo i wiele jej poświęcili. Ich życie, jak teraz nasze kotom, podporządkowane było temu zwierzęciu. Z ilu wyjazdów musieli zrezygnować, ile razy zostać w domu z psem, i dla niego, wiedzą tylko oni.

Część, niemała zresztą uczucia, jakim Tinę darzyli, przeszła na nasze koty. Prawdę mówiąc sprawa wygląda tak, że dopomagają nam w utrzymaniu naszej gromadki. Systematycznie robią naszym kotom prezenty w postaci wartościowej karmy, zresztą nie tylko, którą kupują u siebie i kurierem ślą naszym zwierzakom.
A te tak się już rozbestwiły, że żadnego Kitekata nie tkną, a i na inne konserwy z „niższej półki” plują po prostu. Jeśli w misce jest coś, co na przykład Filipkowi nie smakuje, to podchodzi, wącha, wstrząsa z obrzydzeniem prawą łapą, i odchodzi a właściwie odbiega i z odległości kilku kroków wymownie patrzy mi w oczy. Czy zrozumiałam? Pewnie!
Z suchej karmy może być Royal Canin, najlepiej w wersji dla wybrednych kotów. Że drogi? No, to nie ich problem przecież! Mogą sprawić nam przyjemność i ten produkt na swój stół dopuścić.

Wiem, wiem. Takie rozpuszczanie kotów nie jest w porządku. Wiem, że jeśli sytuacja by się zmieniła, to znaczy pogorszyła, zwierzaki będą nieszczęśliwe. Ale jakoś nie potrafię, nie mogę odmówić im dobrego pokarmu.
Lubię myśleć o tym, wiedzieć o tym, że przynajmniej one żyją na tym świecie wyłącznie dla własnej przyjemności.

Schatz zadzwoniła dzisiaj: - Zapakowałam kotom dziewięćdziesiąt konserw, są z drobiem, z wołowiną, z pstrągiem, z rybami morskimi i krabami. Będziesz miała na jakiś czas.
- Bardzo ci dziękuję, cieszyłam się. One tak lubią kraby. Na to usłyszałam w słuchawce: - Ty mi tak nie dziękuj, przecież my także je kochamy.
I w tym momencie całkiem się rozkleiłam. Uczucia dobre są. Lepsze nawet niż telefony.