25 marca 2013

Kolorowe jarmarki




Gdzieś tak w początku lutego wyczytałam, że miejscowy ośrodek kultury organizuje u nas 23 marca Jarmark Wielkanocny. 
Ogłoszenia zachęcały wszelkich wytwórców, rzemieślników, artystów i  hobbystów do wystawiania swoich prac. Ponieważ od jakiegoś czasu amatorsko zajmuję się rękodziełem, ba, nawet za hobbystkę  już zaczęłam się  uważać, postanowiłam również wziąć w jarmarku udział.

Po co? Aby przekonać się,  i na własnej skórze doświadczyć, o co tak naprawdę w tym chodzi.
Jednak z kilkoma uszytymi saszetkami czy woreczkami na drobiazgi nie ma co startować. Zaczęłam więc wydobywać z dna szaf dawno już zrobione ‘dekupaże’, ozdobne zawieszki, jakieś biżutki, ale i tak mało tego było. Więc postanowiłam ‘doprodukować’ różne różności
 i uszyłam szereg  woreczków prezentowych, poduszki, dekoracje wielkanocne, itp.
Zrobił się z tego spory karton.

Teraz stanął problem jak to wszystko pokazać, a już zwłaszcza jak wyeksponować takie na przykład kolczyki czy bransoletki. Pomyślałam o płycie korkowej oprawionej w ramę; okleiłam ją materiałem i zrobiłam wystawkę. Potem pojawiały się  kolejne sprawy, typu pojemniki do ekspozycji, opakowania, cenowe zawieszki, i podobne.

Czas uciekał, a ja śledziłam prognozy pogody, bo jak wiadomo lutą zimę  mamy tej wiosny.
I w przeddzień imprezy upewniałam się u organizatora, że jej nie odwołuje 
J
Potwierdził, że kilkudziesięciu wystawców  będzie miało do dyspozycji wielki namiot,
a pojedynczy straganik to będzie piwny stół i ława. Więc szybko jeszcze zrobiłam dwa długie bieżniki z juty, aby ten stół wystawienniczy udekorować i około pierwszej po północy spać się położyłam.
A rano okazało się, że śniegu dosypało tak ze 20 centymetrów, a słupek rtęci zatrzymał się 12 stopni poniżej zera.
No to pożyczyłam od męża jakieś za małe na niego, stare ‘niewymowne’, ubrałam T-shirt, dwa swetry, skafander, dwie pary skarpet, botki na platformach, czapkę wełnianą, i za piętnaście dziesiąta byłam już na miejscu.

A tu szok: wielki namiot okazał się być samym brezentowym dachem na stalowych stelażach, pod którym wiatr hula i mróz szczypie. Piwne stoły to  wąskie, z paru szczapek zbite stoliczki.
Zanim rozłożyłam swoją ramę na biżuterię i zaczęłam wieszać te kolczyki ręce zgrabiały mi do tego stopnia, że nie potrafiłam dokończyć tej roboty. Więc byle jak rozstawiłam rattanowe koszyczki z rozbrojonej na ten cel komódki z mojej sypialni (chciałam, żeby estetycznie było 
J), dosłownie porozrzucałam zaledwie mikrą część rzeczy, które przywiozłam i zaczęłam rozglądać się po otoczeniu.

Ze zdziwieniem odkryłam, że część stolików jest niezajęta, a wystawcy oferują głównie balony i inne zabawki dla dzieci, palmy wielkanocne, przeróżnego rodzaju koszyczki, jajka, wydmuszki, pisanki, kraszanki, ciasta (!).
Było też paru artystów plastyków z obrazami i jeden (chyba) rzeźbiarz.

Sąsiadka wystawiająca obok mnie oferowała styropianowe jaja, około 10 i 15 centymetrowe, dekorowane różnokolorowymi cekinami, przytwierdzanymi szpilkami do tego styropianu. Cieszyły się sporym zainteresowaniem przechodniów. Tak samo jak palmy po trzy i pięć  złotych u kolejnych wystawców, ciastka po złoty pięćdziesiąt u innej pani oraz jaja z namalowaną buzią kurczaka, nawet nie wiem po ile 
J

Nie widziałam natomiast chętnych na obrazy ani na rzeźby. W ogóle publiczności było bardzo mało, bo kto przy zdrowym poczuciu rzeczywistości łazi po takim mrozie i słucha ogłuszającej muzyki z megafonów. Co prawda sprawiedliwość należy oddać ośrodkowi kultury, że pomyślał i o życzeniach dla mieszkańców, które ksiądz proboszcz złożył słuchaczom z okazji Wielkanocy, i pan starosta, a jakże. W tej właśnie kolejności 
J
Część wystawców raczyła się ciepłym żurkiem i pierogami, kupionymi u innych wystawców, a część zaczęła zwijać swoje stragany.

A ja? W ciągu czterech godzin chodzenia wzdłuż stołu, 2 metry w tę i 2 metry z powrotem, przemierzyłam ładnych parę kilometrów. Sprzedałam 1 (słownie: jedną) bransoletkę za 25 biletów Narodowego Banku Polskiego, co dało powalającą kwotę  6 złotych i 25 groszy przychodu na każdą godzinę. Przemroziłam nos, policzki a głównie ręce. Koszty uzyskania tego przychodu wyceniam na około 300 zeteł, a to:
zakup juty, filcu, nici, koronek, kilku metrów materiałow, tablicy korkowej, torebek papierowych, toreb foliowych, celofanu, żeby nie wymieniać pinezek, gwoździków, tuszów do drukarki, itp. itd.

O 14:00 zapakowałam się do auta, ale niezbornie mi to szło; nawaliły mi korzonki, co chyba dziwne nie jest, i w ogóle byłam tak zziębnięta, że nawet mówienie sprawiało mi trudność.
W domu mąż już nie chciał się znęcać nade mną; dostałam gorącą herbatę limonkową, potem grzane piwo, dwa termofory i do łózia. Całą niedzielę przeleżałam, chora śmiertelnie
J

Ale cel osiągnięty został; już wiem, na czym to polega 
J













Powyżej niektóre z rzeczy na jarmark przygotowanych:)