Jeszcze jestem trochę zdenerwowana. W miniony wtorek nasi sąsiedzi po raz kolejny zaatakowali nasze drzewa. Te, które rosną już od lat czternastu, to znaczy od czasu, kiedy się tu sprowadziliśmy.
Tym razem użyli mechanicznej piły i sekatora, i tymi narzędziami tortur masakrowali gałęzie brzóz i iglaków, jeśli tylko któraś z nich za sąsiedzki płot odważyła się wychylić. Barbarzyńcy.
Przyjechała Staż Miejska. Dyskusje nad brzmieniem art. 150 k.c. Stosować wprost czy łącznie z art. 5 tego kodeksu? Ostatecznie nie interweniowali; zgodziliśmy się, że mogę pozywać tych ludzi(?) z powództwa cywilnego!
To nie pierwsza czynna napaść na żywą przyrodę rosnącą na naszej działce, która im, tym sąsiadom, z powodów, których pojąć nie jestem w stanie, przeszkadza.
Już amputowaliśmy gałęzie cudownej, starej moreli, w imię tak zwanego świętego spokoju. Obcięliśmy konary starej, zasadzonej przeszło siedemdziesiąt lat temu jabłoni rosochatej, pięknej. I nie o te parę jabłek nam przecież chodzi!
Oszpeciliśmy liczne drzewa i krzewy, aby od sąsiadów się odciąć; nie dać im powodów do zaczepek, do bezpodstawnych pretensji, wreszcie do obnażania tego ich prymitywizmu. Ale, jak się okazuje, to dla nich mało, zdecydowanie za mało.
Chyba tylko wycięcie w pień wszystkiego co zielone i zabetonowanie takiej pustyni byłoby dla nich satysfakcjonujące.
Ach, jak ja tęsknię do domku na wsi, najskromniejszego nawet, ale posadowionego wśród pól, stanowiących naszą własność. Domku, który od najbliższego sąsiada oddzielony byłby pasem zieleni po horyzont dosłownie! Czy to są jakieś szalone marzenia?