25 maja 2008

Pajda chleba



Być może prawdą jest twierdzenie mojego męża, że ja nie mam żadnego pojęcia o prawdziwym życiu wsi, o ludziach tam mieszkających, o atmosferze, o stosunkach między sąsiadami.
Być może nie myli się również sądząc, że obraz mój to idealne sioło, nieistniejąca faktycznie społeczność, a moja wiedza pochodzi z literatury głównie, i to tej sławiącej uroki wsi.

Rzeczywiście, nie licząc jakiś okazjonalnych sytuacji, trwających kilka czy kilkanaście godzin, byłam na wsi tylko dwukrotnie. Kiedy miałam 12 lat mieszkałam u „przyszywanych” powinowatych przez całe wakacje z okładem, bo wróciłam do domu w połowie września, kiedy rok szkolny trwał już w najlepsze.
Drugi raz, to było po maturze, kiedy to mama mojej przyjaciółki zafundowała nam tygodniowy pobyt w podgórskiej, sudeckiej wsi.
Oczywiście oba te okresy zaliczają się już do prehistorii, ale moje wspomnienia są stale żywe, i to te właśnie przypadki rozbudziły we mnie chęć zamieszkania na wsi, trwającą zresztą do dzisiaj.

Pierwszy mój pobyt, na kujawskiej wsi, to było niesamowicie silne przeżycie dla nastolatki. Tam wszystko było inne i wszystko inaczej się działo niż w moim dotychczasowym doświadczeniu.
Ze stacyjki kolejowej jechało się jeszcze parę kilometrów bryczką zaprzężoną w tego konia, który codziennie pracował w polu.
Gospodarstwo było duże, stuhektarowe, chociaż okrojone znacznie po reformie rolnej.

Zabudowania stały w czworoboku; rozległy dom mieszkalny zamykał ten prostokąt z jednej strony, a olbrzymia drewniana stodoła ze strony przeciwległej. Na dłuższe boki składały się stajnie, obory, chlewy, kurniki i szopy na maszyny rolnicze i narzędzia.
Na środku tego ogromnego podwórza, wybrukowanego „kocimi łbami” była studnia, a dalej buda dla psa, uwiązanego na łańcuchu, którego bałam się okropnie, bo łańcuch był długi.
Jakoś w ogóle nie pamiętam kotów, a przecież musiały być, choćby ze względu na tępienie myszy w stodole.

Dom miał kilka wejść, od frontu wchodziło się przez park, jak nazywali go właściciele,bo rosły tam stare drzewa, ozdobne krzewy oraz palmy w wielkich drewnianych donicach, a żwirowe ścieżki wysypywane były co jakiś czas świeżym piachem.
Po prawej, za wiatą z maszynami było przejście, zamykane furtką, prowadzące do ogrodu warzywnego. Dalej był staw i łączka dla kaczek, a jeszcze dalej rozpoczynał się sad.

Zaraz pierwszego dnia po przyjeździe ciotka wydała mi polecenie: pojedziesz z wujkiem w pole, narwiesz mi groszku, zrobię na obiad. Pojechaliśmy wozem, koniecznie chciałam powozić, ale lejce były takie długie i ciężkie, nie miałam pojęcia, co się z nimi robi. Wuj instruował: - Nie rób nic, konie znają drogę.
Pole z groszkiem wprawiło mnie w osłupienie; wszędzie, jak okiem sięgnąć na tej równinie nic, tylko groszek i groszek. - Rwij do tego, wuj przyniósł wiadro z wozu.- Wrzucaj sam groszek, strąki zostaw na ziemi. - Ile narwać, spytałam.- Jak to ile? Pełne wiadro.Wiadro groszku? Bez strąków? No to będę tu siedzieć do wieczora – poczułam się jak Kopciuszek.
Ale szybko okazało się, że nie było tak źle. Zielonych, pachnących słodko kulek szybko przybywało. I tak długo jeszcze siedziałam z tym pełnym wiadrem, grając w kamyki i czekając na wuja, aby mnie stamtąd zabrał.

W bliskiej odległości od domu, przy drodze dojazdowej, stały czworaki. Przed wojną mieszkali tam robotnicy rolni wynajmowani sezonowo do pracy w majątku. Teraz czworaki były „państwowe” a dzieci ludzi w nich mieszkających rzucały kamieniami za dziećmi właścicieli (i za mną). Były to niestety bardzo trudne czasy walki państwa, rzekomo ludowego, z kapitalizmem
i „resocjalizacji” wszelkiego kułactwa.

Ciekawiło mnie wszystko i chętnie przypatrywałam się wszelkim zajęciom i pracy w gospodarstwie. Do ciotki, oprócz prowadzenia domu i wychowywania małych wówczas dzieci, należało jeszcze dojenie krów, chów drobiu, przygotowywanie karmy dla świń, uprawianie warzyw i doglądanie sadu.
Niezależnie od tego brała udział we wszystkich pracach polowych: sianokosach, żniwach, sadzeniu ziemniaków i wykopkach.

Oddzielnym, rytualnym niemal zajęciem, było pieczenie chleba. Jego smaku i wyglądu nie zapomnę do końca życia. Okrągłe, wielkie bochny, z przypieczoną skórką, czarne, pachnące niepowtarzalnie, dopiero co wyjęte z chlebowego pieca, owijało się w białe lniane ręczniki, każdy oddzielnie i zanosiło do „loszku”. Loszek to była duża piwnica pod kuchnią i izbą czeladną, do której schodziło się po kilkunastu stopniach, otwierając najpierw żelazne drzwi w przedsionku kuchni. Tam, na półkach z różnymi wiktuałami, układało się te bochenki, w miarę potrzeby przynoszone do kuchni. Po pewnym czasie skórka była już tak stwardniała, że nie dało się jej ugryźć,więc była odkrawana, a miąższ krojony na ogromne, ale cieniutkie pajdy, dalej smakował wybornie.
Do takiej kromki, posmarowanej prawdziwym masłem, dopiero co ubitym w kierzance, naprawdę nie potrzeba było już niczego więcej.

Wuj, młody, żylasty człowiek, z ciemną czupryną i zupełnie białym czołem w ogorzałej twarzy (chodził całe lato w kaszkiecie, który zdejmował wyłącznie w domu),w zasadzie w pojedynkę uprawiał cały ten areał. Wszak „kułakowi” niezmiernie trudno było zdobyć ludzi do pomocy. Oboje zresztą harowali od świtu do nocy, ponad ludzkie siły, żeby tylko utrzymać tę ojcowiznę, czy raczej jej część.
Niewyobrażalny dziś dla mnie był ten ich wysiłek, zwłaszcza jeśli dodatkowo weźmie się pod uwagę, że nie było wówczas na tym terenie prądu, bieżącej wody ani kanalizacji. Maszyny rolnicze miały silniki spalinowe. Wszystkie prace w domu wykonywało się ręcznie, a oświetlenie było naftowe. Kto dziś wyobraża sobie, co oznacza umyć naftowy żyrandol, ba, co znaczy wyczyścić klosz od zwykłej, naftowej lampki?

Rozrywki? Żadne. Moi gospodarze nie mieli na to ani czasu, ani ochoty. Ziemia i zwierzęta hodowlane nie pozwalały na żadne leniuchowanie.

Ale kiedy przychodziła niedziela, ci ludzie tradycyjnie, jak od pokoleń, starannie się ubierali, pucowali swoje dzieci, zaprzęgali najlepszą parę koni do najlepszej bryczki i jechali na mszę do kościoła. Kościółek był niewielki, ale miał co trzeba; piękny ołtarz, ambonę i kilkanaście (dwadzieścia?) wspaniałych ław dębowych. Każda z ławek zaopatrzona była tabliczką z nazwiskiem rodziny, która miała prawo w niej się modlić.
Pierwsza z ławek była z nazwiskiem wuja. Zasiedliśmy rzędem, ja cała zmieszana, do takich honorów nieprzywykła. Odezwały się dzwonki. Proboszcz wygłosił kazanie. Nie pamiętam o czym mówił. Moja fascynacja religią przyszła dopiero jakiś czas później, i trwała krótko. Jednak fascynacja kościółkami pozostała.

21 maja 2008

Główka Dantego


Wiosenne porządki i drobne remonty w domu ujawniły pilną potrzebę nabycia kilku rzeczy, więc wybrałam się po zakupy na Bielany Wrocławskie.Pojechałam w miniony poniedziałek, bo to dzień, kiedy ruch jest najmniejszy,więc przynajmniej można doszukać się obsługi w sklepach.
Jest to podobno największe centrum handlowe w Polsce, a przy okazji gmina Kobierzyce, na której terenie ta wielka maszyna do robienia pieniędzy się znajduje, chełpi się statusem najbogatszej w kraju.
Hipermarkety wywołują u mnie zawsze mieszane uczucia: wielkość oferty powoduje, że jest w czym wybierać, ale równocześnie mnogość asortymentu oznacza ogromne powierzchnie, godziny błądzenia wśród półek, zwłaszcza
w działach, które nie są moimi mocnymi stronami (akurat potrzebowałam uchwytu mocującego do rozsuwanej drabiny).
Kiedy już doczekam się pomocy pracownika, z reguły, choć są wyjątki, wiedza młodego człowieka tu zatrudnionego nie wykracza poza opis na opakowaniu produktu. Nic dziwnego – ciężka, źle opłacana robota powoduje, że takie giganty nie są w stanie dopracować się stałej kadry wykwalifikowanych sprzedawców, będących doradcami klientów.

Wszędzie odwiedzałam tylko wybrane działy. W „Obi” to był dział z oświetleniem, skąd wyszłam z dwoma kinkietami łazienkowymi.
Zignorowałam „Tesco”, „Ikeę” i Euro-Net”. Nie zainteresowałam się też atrakcjami w „Castoramie” czy „Auchan”.
Miałam w planie stoisko z pościelą w „Jysk”, gdzie chciałam kupić tanie kołdry, aby poszyć z nich kołderki dla naszych kotów, ale okazało się, że zostały tylko wywieszki na pustych już półkach.

Następnie w Leroy-Merlin kupiłam 7,5 metra szyfonu w kratę oraz złoconą ramkę 10x15 cm i kilka innych drobiazgów.
Prawdę mówiąc do wielu prosperujących tu marketów nigdy nawet nie wchodziłam. W zasadzie nie wchodzę do sklepu, jeśli nie mam potrzeby kupna, albo takiego planu w bliższej perspektywie. Nie lubię „tylko oglądać”.

Tak więc, już po 6 godzinach od wyjazdu z domu, omdlewając z gorąca, ledwo powłócząc obolałymi nogami, głodna i spragniona, a głównie ze znacznie uszczuplonym stanem karty kredytowej, dowlokłam się do parkingu, na którym
n. b. długo nie mogłam odnaleźć auta, i postanowiłam niezwłocznie wracać, absolutnie nigdzie się nie zatrzymując.

Wieczór był upalny, a ja z każdym kilometrem drogi zbliżałam się do oka szalejącej w oddali burzy. Najpierw słychać było tylko złowieszcze pomruki,potem grzmoty i rozświetlającą noc jasność, aż wjechałam w strugi wody,błyskawice i ogłuszający huk piorunów.
U celu podróży zastałam egipskie ciemności; prąd wyłączono.
Kilka naszych kotów nawałnica zaskoczyła na dworze, kryły się więc po różnych dziurach i zakamarkach, w końcu wszystkie udało się sprowadzić do domu.
Długo jeszcze siedzieliśmy przy zapalonych świecach.

Po tej eskapadzie przez trzy dni ręcznie obrębiałam złotą nitką ten kawał szyfonu na firankę do salonu.
Nową ramkę dostała maleńka grafika, obrazująca głowę Dantego, którą dostałam kiedyś w miłym prezencie.Wisi sobie teraz Dante na kominku.
A „Boską” sprzedałam pewnej Emmie z Manchesteru, bo nasze koty chciały lepiej zjeść.

6 maja 2008

Trzy modrzewie



W ogrodzie mojego domu rodzinnego, obok innych drzew, rósł wspaniały modrzew, który zasadzony został najpewniej w okresie, kiedy murator ukończył budowę i wręczył właścicielom klucze od domu.
A był to ostatni rok wieku XIX.

Lubiłam to drzewo bardzo, za to, że było takie proste, smukłe, wysokie, za ptaki, które buszowały w jego gałęziach, za te delikatne igiełki, a nawet za te śliczne, malutkie szyszeczki, które najpierw służyły mi do zabawy, a później, gdy dorosłam, malowane na złoto i srebrno, były moimi ulubionymi dekoracjami bożonarodzeniowymi.

Kolejny, dorodny, stary modrzew rósł jakieś 2 metry od willi "Adaś", w której mieszkaliśmy przez długi czas.
Willa "Adaś" to był jeden z tych paskudnych bloków, które montowano według najlepszych radzieckich wzorców we wszystkich zdaje się, tzw. demoludach.
Miał 4 piętra, 24 mieszkania i przerażającą studnię-klatkę schodową, której bałam się do ostatniego dnia naszego tam zamieszkiwania.

Miano willi blok otrzymał od jednego ze znajomych, który również tam się wprowadzał, i jeszcze przed oddaniem domu do użytku chodził przypatrywać się postępowi robót. Któregoś dnia wrócił z tej inspekcji z wiadomością, że ktoś wymalował kulfonami na szybach drzwi wejściowych duży napis: ADAŚ.
- Więc wprowadzamy się do willi "Adaś" - oznajmił sarkastycznie. Śmialiśmy się serdecznie.
I chociaż nazwę naszej "willi" zmazano, zanim się wprowadziliśmy, zapamiętaliśmy to zabawne zdarzenie.

Wybraliśmy mieszkanie na 4 piętrze (mimo, że nie było windy), chyba głównie ze względu na to drzewo. Z naszych okien można było niemal sięgać gałęzi, a ptaki zaglądały nam do loggii.
Kiedy siedziało się na kanapie widać było tylko to drzewo i nic więcej, żadnych pięter, żadnych lokatorów.
Opuszczając "willę" najbardziej żałowałam tego modrzewia.

Kiedy znów zmieniliśmy adres, w pilnej kolejności postanowiliśmy posadzić kilka drzew w ogrodzie.
Zaraz pierwszej jesieni mąż zrobił mi niespodziankę: kupił modrzewik, ale drzewko miało z 50-60 cm wysokości.
- Boże, kiedy on wyrośnie?
- Potrwa lata, zanim stanie się dużym drzewem - mardziłam trochę.

W pewnym ogrodzie na tym terenie zobaczyliśmy śliczny modrzew, wysokości człowieka. Wypytaliśmy o drzewo właściciela, okazało się, że rośnie tam od 10 lat.
Wydało mi się to strasznie długo, ale cóż, czekać trzeba.

Tymczasem nasz modrzewik, posadzony w przedogródku, zamiast rabatek, doskonale się przyjął, choć gleba tu ciężka, gliniasta, i pędził w górę.
A kiedy nas przerósł zacząłam się martwić, żeby go wiatr nie złamał, żeby go szkodniki jakieś nie dopadły, wreszcie, żeby nie rozrósł się za bardzo, i o przewody elektryczne nie zahaczał.

Widzę to drzewo z prawie każdego miejsca w domu, lubię podziwiać latem krople deszczu na gałązkach i gałązki okryte szadzią późną jesienią.
Obserwuję ptaki, które przysiadają, żeby odpocząć, czasem zaśpiewać. Niektóre coś poskubują, inne energicznie wyszukują kąski dla siebie.
Co rok, gdy modrzew w zielone igły się stroi, to wiadomo, że już na pewno wiosna nastała, a gdy je, zrudziałe całkiem, tracić zaczyna, to znak nieomylny, że zima za pasem.

Z tych trzech modrzewi, ten właśnie jest najbardziej nasz, ulubiony, a wyższy jest od domu, którego progu strzeże jedenasty rok.
I chcę, aby rósł długo, aby stał tu także wtedy, gdy nas już nie będzie.