26 lipca 2009

A jeże bety suszą

Filipek maleńki



Troszkę większy



Wyrostek




Nastolatek starszy


Już duży


Dorosły całkiem



Elżbieta wróciła z żagli na Mazurach, jak co roku zachwycona pięknem tej ziemi i pełna wrażeń. Byli na jeziorach ze swoim psem, a na zaprzyjaźnionym jachcie pływała kotka. I właśnie to zwierzątko, jego zachowanie tak mnie zaintrygowało; kotka ta była dzielnym członkiem załogi, na postojach harcowała po przybrzeżnych zaroślach, a kiedy podejmowano rejs, wzywana do powrotu, bez ociągania stawiała się na łódce. Otóż to: bez ociagania!

Dlaczego zawsze tak jest, że tylko obce koty wykazują różne cechy, które z wielkim zadowoleniem obserwowałabym u naszych zwierząt, zwłaszcza tę natychmiastową reakcję na wołanie. Nasze, niestety, wołane czy nie wołane, wracają do domu kiedy chcą.
Nawet te codzienne burze i ulewy, co tam ulewy, potopy po prostu, nie skłaniają kotów do siedzenia w domu. Nie mam pojęcia gdzie one się kryją, bo przy tak intensywnych opadach żadne krzaki, nawet taki busz, jak w naszym ogrodzie, nikomu schronienia nie zapewni.

Najlepszym tego dowodem są jeże, które wyglądają każdego promyka słońca i przed swoim domkiem rozkładają te przemoczone liście, trawę, jakieś łodyżki, i suszą je sobie na posłania. Szukając w nocy pożywienia, nieźle się namokną, jako że po nocach właśnie najczęściej leje, nic więc dziwnego, że łapią te pogodne godziny, aby się wysuszyć i rozgrzać.

A najgorzej jest wszelkim żuczkom, biedronkom, pajączkom, które na ziemi, wśród roślin swoje miejsca mają; domki potraciły, a same, jeżeli, to pewnie ledwo z życiem uszły.
Żal mi też ptaków. Kiedy widzę te ociekające piórka, zafrasowane miny, to myślę, że też się martwią tą aurą zwariowaną.
Chociaż, co do hodowlanych gołębi, muszę samokrytycznie przyznać, że moje odczucia tak do końca za bardzo przyjazne nie są. Ptaszyska codziennie, od lat, w liczbie od kilkunastu do kilkudziesięciu lądują niczym jambojety na daszkach nad lukarnami, tymi co to są newralgicznymi punktami naszego dachu; najbardziej, jako papą kryte, narażone na wszelkie uszkodzenia skutkujące nieszczelnością, wiadomo do czego prowadzącą.
Gołębie włażą do rynien, w których kąpią się, i z których piją, gadają, debatują, pokrzykują, tupią tak głośno, że od wczesnego ranka spać nie można.
Więc wstałam wcześnie, tym bardziej, że Filipka znów w domu nie było. Zawsze martwię się o tego chudzinę. Weszłam do salonu, aby otworzyć okna, bo oczywiście przy tych burzach trzeba wszystko na noc zamykać, a tu Filip jak z procy, z kanapy wyskoczył! Na kanapie leżały świeżo wyprane i wyprasowane firanki i zasłony, czekające na powieszenie. Nie muszę chyba wspominać, w jakim stanie je zastałam. To wczoraj wieczorem mąż przez nieuwagę zamknął tam Filipa.
Ale, że ten mały awanturnik nie miauczał, nie dobijał się do drzwi? Widać zadowolony był bardzo, że cały salon miał wyłącznie dla siebie, i cała kanapa była tylko dla niego. A firanki, no cóż. Filipek niewinny. Dostało się mężowi.















19 lipca 2009

Ciasto z morelami









W tym roku wcale nie zapowiadała się klęska morelowego urodzaju, bo wiosną przecież pszczół nie było, aby nasze drzewo, co to ma już ze czterdziści parę lat, zapylić. Ale jednak zawiązki owoców się pokazały, no i teraz jest ich w bród. Niestety, ostatnie nawałnice, to znaczy grad przed paru dniami, wichury i wczorajsza burza, strącają morele na ziemię. A ponieważ drzewo wysokie jest, a owoce miękkie, co dzień leży pod nim dywan z "plaskatych" morelek. Część z nich jest do uratowania, więc zbieramy je i przetwarzamy.
Stoję nad zlewozmywakiem i myślę, ile to wody dodatkowo do kanalizacji miejskiej, niewydolnej już, płynie. Dosłownie hektolitry się zużywa, aby wypłukać morelki z ziemi, trawy i patyczków. Jakby tej z nieba spadającej mało było. W dodatku za wodę i ścieki słono zapłacić trzeba.

Dżemy robię ze zwykłym cukrem, bo mój mąż jest zdania, że ten żelujący powoduje zatracenie prawdziwego smaku owoców. No nie wiem, czy do końca tak jest, ale kiedy przypaliły mi się już dwa garnki od tego długotrwałego gotowania, postanowiłam jednak te fixy kupić.
Z piętnaście kilo moreli już mam, a kolejne dalej spadają. Więc są marmolady, kompot bez przerwy się gotuje, i oczywiście ciasto morelowe wczoraj wieczorem upiekłam. Od razu pół tortownicy pochłonęliśmy, takie było dobre, choć morelki tego lata kwaśnie, jak nigdy.
Żaden kot ciasta spróbować nawet nie chciał, przyglądając się nam, jedzącym, z niejakim politowaniem. A w lodówce dalej gary obranych już owoców na przerób czekają.

Wcześniej zrobiłam dżemy z wiśni-szklanek. Parę słoiczków tylko, bo resztę te skrzydlate złodziejaszki, kosy głównie, skonsumowały. Z zadziwiającą precyzją potrafią najdojrzalsze wisienki wybierać, i dokładnie objadają drzewko, od góry poczynając.
Pod wiśnią, na piechotę, pisklak kosa się przechadzał, a z odległości dwóch kroków obserwowała go Lolita. Kiedy mąż to zauważył, porwał małego na ręce, czym wywołał awanturę nie lada: kosica, która widać czuwała nad swoim dzieckiem nieopodal, istne piekło zrobiła. Tak wrzeszczała, podlatywała, pikowała, sądząc, że mały napadnięty został i niebezpieczeństwo mu grozi, że "napastnik" na koniec ogrodu pognał i tam młodego kosa, podrzucając go do góry, wypuścił. Ptaszek poleciał, ale nieporadnie jeszcze bardzo. A Lolisia zawiedziona była, oj zawiedziona.

Roboty różne domowe, rozgrzebane w połowie leżą, bo to za gorąco, albo za deszczowo jest, i nie wiadomo dokładnie, kiedy doczekają się finału.Wolimy obserwować, jak Kubuś-jeż, w biały dzień, bo o dziewiątej rano, Kubusiową przyprowadził do misek z jedzeniem, które w nocy dla Leona i Łaciaka wystawiłam. Kocury w piórka zaczynają chyba obrastać, bo z misek zniknęła kocia konserwa, ale domieszany do niej makaron został nietknięty.
Jeże z jednej miski wyjadały z zapałem wielkim te kluski i dopiero, kiedy z aparatem podbiegłam, aby ten niebywały dla mnie widok utrwalić, jeden ze zwierzaków czmychnął pod auto (żona?), ale drugi (mąż?), wcale nie spłoszony moim widokiem, dalej wcinał śniadanko.

Oczekując wizyty naszych Nadreńczyków, z których jedno jest zagorzałym kibicem sportowym, zdecydowaliśmy się na instalację videostrady, aby Schatz pozbawiony nie był swoich transmisji ulubionych.
Kilka dni temu dostaliśmy dekoder i postanowiliśmy dziś go podłączyć. Niestety, okazało się, że nasze stare Panasoniki nie mają odpowiednich wejść na jakieś tam kable scarty. Telemaniakami to raczej nie jesteśmy i za wiele się tym nie interesujemy. Ale oczywiście zaraz dostało mi się, że zamawiam, nie zasięgając informacji o szczególach. Ach, te chłopy!
Wcale się nie zdenerwowałam tylko zadzwoniłam po pomoc techniczną. Okazało się, że trzeba dokupić "przejściówkę" za parę złotych w sklepie z kablami i wszystko będzie grało, dosłownie i w przenośni.

No to zrobiliśmy kawę i zjedliśmy drugą połówkę tego ciasta z morelami, i już.

12 lipca 2009

Pada i pada, a koty się nudzą

To ja, Dunia
Trochę śpię, a trochę czuwam


Leje, pada, znowu leje. I znowu pada. Z krótkimi przerwami. W piwnicy mury są tak nasiąknięte wodą, że można je dosłownie wykręcać. W kuchni zapałki nie chcą się zapalać. A w łazience papier toaletowy przypomina mokre kompresy. Tak jest od pięciu tygodni. Choć i tak mamy duże szczęście, bo w pobliżu nie przepływa żadna rzeka, potok czy choćby strumyk, a te właśnie, wezbrane do ogromnych rozmiarów, są powodem wielu ludzich nieszczęść. Tu, na Dolnym Śląsku, najgorszą sytuację mają mieszkańcy kotliny kłodzkiej, a to dosłownie o rzut kamieniem od naszego domu.

Nasze zwierzaki, niezadowolone kiedy intensywnie pada, bo przecież niecierpią być zmoczone, z udręczonymi nudą obliczami, przesypiają po wiele godzin w różnych miejscach w domu. Ale wybiegają natychmiast na dwór, gdy natrafią na choćby małą dziurę deszczową. Wtedy szaleństwa wyprawiają straszne, biegają, polują, wąchają i badają wszystko, wylegują się na tej ociekającej wodą ziemi. Potem podłogi, schody, łóżka, krzesła, no w ogóle cały dom, są tak zabłocone, że ja już całkowicie bezradna i zniechęcona, przestałam na to reagować. Mieliśmy dom wyporządzić na przyjazd gości naszych miłych, nadreńskich, ale jeśli taka pogoda się utrzyma, to będzie to po prostu fizycznie niemożliwe.

A tymczasem przeszły ponuro urodziny naszych maluchów, to znaczy Filip i Bazylek skończyli właśnie po dwa lata. Ponuro, bo jak co dzień padało, a co to za dzień, w którym wyjść nie można? To dzień zwyczajnie zmarnowany, zwłaszcza dla włóczęgi Filipka. Choć Bazyl także pasjami lubi łazikować samotnie. Odwiedza codziennie pewien ogródek, po którym kilka kur spaceruje. I choć Bazyl zachowuje się w sposób znacznie odbiegający od standardowego kociego, to raczej wątpię, aby z przyjaźni do tego ptactwa tam zaglądał. W dodatku jest to kot towarzyski bardzo, pozwala się wszystkim głaskać, przysłuchuje się z zadartą do góry główką, kiedy obce całkiem osoby go komplementują, łazi bez obawy środkiem naszej uliczki, po której przecież paru gamoni potrafi przejechać osiemdziesiątką swoją "furą", z wyciem silników i głośników.

W końcu czerwca także Lolisia miała urodziny. Ale ona pierwszą młodość ma za sobą; skończyła sześć lat. Jak zwykle jest urocza, pełna wdzięku i gracji, jednak zauważyłam, że już skoro świt z domu nie wybiega, lubi pospać dłużej, do dziewiątej nawet. W ciągu dnia także przychodzi ułożyć się gdzieś wygodnie i podrzemać. Cóż, czas dla wszystkich jednakowo jest nieubłagany.

Mama Lolity, Dunia, to już ośmioletnia kocia matrona, ale bawić jak kocię nadal bardzo się lubi. Udawane polowanie na lisią łapkę, z krzykami, podchodami, chowaniem tego biednego lisiego szczątka do pudełek, dziur jakiś, a potem odnajdowanie go z wrzaskiem, przyprawiającym mnie każdorazowo o łomotanie serca, to jej najprzedniejsza rozrywka. Dunia, dumna i "niedotykalska" także od jakiegoś czasu przejawia dużą chęć do przytulania i siadania obok człowieka. Asystuje chętnie zwłaszcza przy śniadaniu, i czeka na kąsek, choć wiem dobrze, że nie lubi na przykład ciasta czy sera; bierze kawałeczek ze względów towarzystkich.

Leon, nasz stołownik, już kilka miesięcy temu przyprowadził podobnego sobie kloszarda do naszego ogrodu. Teraz pospołu siadują na progu, a ja sumienia nie mam, aby je przeganiać, bo tylko na tym progu chociaż trochę przed opadami daszek je chroni. Oczywiście Leon musi teraz dzielić się swoją porcją z koleżką, który tak jest wygłodzony, że łapą wyszarpuje jedzenie z miski. Chodzące kocie nieszczęście. Skóra i kości. Zainfekowane okropnie uszy. W biało (kiedyś, po urodzeniu)-czarne łaty. Nawet imienia nie dostał. Przezywamy go "Łaciak".

Tak; dla większości istot życie niewesołe jest, oj, niewesołe.