Ta listopadowa wręcz pogoda jest tak przygnębiająca, że mimo mnóstwa różnorakich powinności, człowiek z kąta w kąt się snuje, nic konkretnego nie robi, a dnie, całe wilgotne, przez palce łagodnie sobie przeciekają.
Pomyślałam, że taka aura skisła pomocna może być wielce w dosłownym kiszeniu żywności. Ale czego? Na ogórki czy pomidory jeszcze za wcześnie. Padło na chleb. Więc mój mąż zamówił w sklepiku GS-u, gdzie od lat chleb kupujemy, mąkę żytnią, której tu w innych sklepach nie uświadczysz.
O dziwo, zamówienie zostało zrealizowane szybko, więc pozostało mi tylko zabrać się do roboty.
Liczne strony w Sieci, na których tysiące przepisów i porad, dyskusji i fotografii, rozważań na temat bakterii i drożdży, pozwalają na dowolne zgłębienie tematu.
Tak więc, bogatsza w wiedzę o rozmnażaniu (płciowym bądź bezpłciowym) drożdży, typach i rodzajach mąk (od amerykańskich, przez francuskie, po australijskie), historii wypieku chleba, mającej 12 tysięcy lat, i innych informacji, niezbędnych zapewne do przygotowania ciasta na jeden bochenek, zabrałam się do zrobienia zakwasu.
Sądząc po dyskusjach na forach, ukwaszenie kilku garści żytniej mąki z wodą z kranu stanowi problem nie lada; dopytywanie o zamianę miar w szklankach, kubkach czy łyżkach na gramy albo filiżanki, gorace spory o kolorek, odcienie (szary, beżowy, czy zielony) i zapachy (octowy, cytrusowy, acetonowy) zaczynu, wielkość i liczebność (mało, za mało, dużo, za dużo) pęcherzyków powietrza, i temu podobne problemy świadczyć mogą jak poważnie podchodzimy do zagadnienia chleba naszego powszedniego.
Mój zakwas, zgodnie z dyspozycjami piekarniczych stron i blogów, gotowy był po pięciu dniach. I zrobił się sam, bez przeliczania stopnia hydracji (czy ma być 100 a może 130%), bez podglądania, mieszania i wąchania. Do plastikowego naczynia z pokrywką raz na dobę dawałam po jednej miarze mąki żytniej i letniej wody, rozmieszanych z sobą, aby nie było grudek. Szóstego dnia zakwas wyglądał jak na zdjęciu. Na pewno pomogła ta pogoda. Wybrałam przepis na chleb żytnio-pszenny. Rósł strasznie długo. Na pewno zawiniała ta pogoda. Po wyjęciu z pieca bochenek raczej nie przypominał tego z naszej piekarni; na blasze trochę rozlazł się na boki, i spłaszczył. W smaku niezły. Ale skórka - nieszczęście; jak na żołnierskim sucharze z czasu I wojny światowej - przegryźć się przez nią raczej trudno, można tylko żuć. Zdaje się, że to wina piecyka. Czyżby następny Whirlpool do wymiany? Ma przecież dopiero 12 lat!
Więc summa summarum (oprócz wydatków na koszyczki, blaszki, kamienie, i inne akcesoria do pieczenia chleba w domu) taniej jednak będzie kupowanie bochenka co drugi dzień w naszym sklepiku.
Poza tym smak bagietki na zakwasie moim zdaniem ustępuje "zwykłej" bagietce drożdżowej, które pieczemy przecież najczęściej. I chyba tak zostanie.
A nasze koty wpadły do kuchni, zziębnięte i zmoknięte, w nosie mając chlebowe dylematy. Żądają krabów. I pstrąga. I żadnego chleba.
Pomyślałam, że taka aura skisła pomocna może być wielce w dosłownym kiszeniu żywności. Ale czego? Na ogórki czy pomidory jeszcze za wcześnie. Padło na chleb. Więc mój mąż zamówił w sklepiku GS-u, gdzie od lat chleb kupujemy, mąkę żytnią, której tu w innych sklepach nie uświadczysz.
O dziwo, zamówienie zostało zrealizowane szybko, więc pozostało mi tylko zabrać się do roboty.
Liczne strony w Sieci, na których tysiące przepisów i porad, dyskusji i fotografii, rozważań na temat bakterii i drożdży, pozwalają na dowolne zgłębienie tematu.
Tak więc, bogatsza w wiedzę o rozmnażaniu (płciowym bądź bezpłciowym) drożdży, typach i rodzajach mąk (od amerykańskich, przez francuskie, po australijskie), historii wypieku chleba, mającej 12 tysięcy lat, i innych informacji, niezbędnych zapewne do przygotowania ciasta na jeden bochenek, zabrałam się do zrobienia zakwasu.
Sądząc po dyskusjach na forach, ukwaszenie kilku garści żytniej mąki z wodą z kranu stanowi problem nie lada; dopytywanie o zamianę miar w szklankach, kubkach czy łyżkach na gramy albo filiżanki, gorace spory o kolorek, odcienie (szary, beżowy, czy zielony) i zapachy (octowy, cytrusowy, acetonowy) zaczynu, wielkość i liczebność (mało, za mało, dużo, za dużo) pęcherzyków powietrza, i temu podobne problemy świadczyć mogą jak poważnie podchodzimy do zagadnienia chleba naszego powszedniego.
Mój zakwas, zgodnie z dyspozycjami piekarniczych stron i blogów, gotowy był po pięciu dniach. I zrobił się sam, bez przeliczania stopnia hydracji (czy ma być 100 a może 130%), bez podglądania, mieszania i wąchania. Do plastikowego naczynia z pokrywką raz na dobę dawałam po jednej miarze mąki żytniej i letniej wody, rozmieszanych z sobą, aby nie było grudek. Szóstego dnia zakwas wyglądał jak na zdjęciu. Na pewno pomogła ta pogoda. Wybrałam przepis na chleb żytnio-pszenny. Rósł strasznie długo. Na pewno zawiniała ta pogoda. Po wyjęciu z pieca bochenek raczej nie przypominał tego z naszej piekarni; na blasze trochę rozlazł się na boki, i spłaszczył. W smaku niezły. Ale skórka - nieszczęście; jak na żołnierskim sucharze z czasu I wojny światowej - przegryźć się przez nią raczej trudno, można tylko żuć. Zdaje się, że to wina piecyka. Czyżby następny Whirlpool do wymiany? Ma przecież dopiero 12 lat!
Więc summa summarum (oprócz wydatków na koszyczki, blaszki, kamienie, i inne akcesoria do pieczenia chleba w domu) taniej jednak będzie kupowanie bochenka co drugi dzień w naszym sklepiku.
Poza tym smak bagietki na zakwasie moim zdaniem ustępuje "zwykłej" bagietce drożdżowej, które pieczemy przecież najczęściej. I chyba tak zostanie.
A nasze koty wpadły do kuchni, zziębnięte i zmoknięte, w nosie mając chlebowe dylematy. Żądają krabów. I pstrąga. I żadnego chleba.