22 czerwca 2009

Chleb powszedni



Ta listopadowa wręcz pogoda jest tak przygnębiająca, że mimo mnóstwa różnorakich powinności, człowiek z kąta w kąt się snuje, nic konkretnego nie robi, a dnie, całe wilgotne, przez palce łagodnie sobie przeciekają.
Pomyślałam, że taka aura skisła pomocna może być wielce w dosłownym kiszeniu żywności. Ale czego? Na ogórki czy pomidory jeszcze za wcześnie. Padło na chleb. Więc mój mąż zamówił w sklepiku GS-u, gdzie od lat chleb kupujemy, mąkę żytnią, której tu w innych sklepach nie uświadczysz.
O dziwo, zamówienie zostało zrealizowane szybko, więc pozostało mi tylko zabrać się do roboty.
Liczne strony w Sieci, na których tysiące przepisów i porad, dyskusji i fotografii, rozważań na temat bakterii i drożdży, pozwalają na dowolne zgłębienie tematu.
Tak więc, bogatsza w wiedzę o rozmnażaniu (płciowym bądź bezpłciowym) drożdży, typach i rodzajach mąk (od amerykańskich, przez francuskie, po australijskie), historii wypieku chleba, mającej 12 tysięcy lat, i innych informacji, niezbędnych zapewne do przygotowania ciasta na jeden bochenek, zabrałam się do zrobienia zakwasu.

Sądząc po dyskusjach na forach, ukwaszenie kilku garści żytniej mąki z wodą z kranu stanowi problem nie lada; dopytywanie o zamianę miar w szklankach, kubkach czy łyżkach na gramy albo filiżanki, gorace spory o kolorek, odcienie (szary, beżowy, czy zielony) i zapachy (octowy, cytrusowy, acetonowy) zaczynu, wielkość i liczebność (mało, za mało, dużo, za dużo) pęcherzyków powietrza, i temu podobne problemy świadczyć mogą jak poważnie podchodzimy do zagadnienia chleba naszego powszedniego.

Mój zakwas, zgodnie z dyspozycjami piekarniczych stron i blogów, gotowy był po pięciu dniach. I zrobił się sam, bez przeliczania stopnia hydracji (czy ma być 100 a może 130%), bez podglądania, mieszania i wąchania. Do plastikowego naczynia z pokrywką raz na dobę dawałam po jednej miarze mąki żytniej i letniej wody, rozmieszanych z sobą, aby nie było grudek. Szóstego dnia zakwas wyglądał jak na zdjęciu. Na pewno pomogła ta pogoda. Wybrałam przepis na chleb żytnio-pszenny. Rósł strasznie długo. Na pewno zawiniała ta pogoda. Po wyjęciu z pieca bochenek raczej nie przypominał tego z naszej piekarni; na blasze trochę rozlazł się na boki, i spłaszczył. W smaku niezły. Ale skórka - nieszczęście; jak na żołnierskim sucharze z czasu I wojny światowej - przegryźć się przez nią raczej trudno, można tylko żuć. Zdaje się, że to wina piecyka. Czyżby następny Whirlpool do wymiany? Ma przecież dopiero 12 lat!

Więc summa summarum (oprócz wydatków na koszyczki, blaszki, kamienie, i inne akcesoria do pieczenia chleba w domu) taniej jednak będzie kupowanie bochenka co drugi dzień w naszym sklepiku.
Poza tym smak bagietki na zakwasie moim zdaniem ustępuje "zwykłej" bagietce drożdżowej, które pieczemy przecież najczęściej. I chyba tak zostanie.

A nasze koty wpadły do kuchni, zziębnięte i zmoknięte, w nosie mając chlebowe dylematy. Żądają krabów. I pstrąga. I żadnego chleba.

10 czerwca 2009

Piwoniowe kraje



Chociaż jest tak zimno, że cały czas zastanawiam się, jak to właściwie jest z tym ocieplaniem się klimatu, to jednak drzewa są zielone, a kwiaty zakwitają.
Teraz rozwinęły się piwonie, za którymi przepadam. Pachną tak słodko i świeżo zarazem, że przytulenie twarzy do piwoniowego bukietu jest zawsze chwilą najwyższej przyjemności.

Wśród wielbicieli piwonii, których zapewne wielu, był i nasz noblista. Jeden z moich wierszy ulubionych to właśnie ten: "Piwonie kwitną, białe i różowe / A w środku każdej, jak w pachnącym dzbanie / Gromady żuczków prowadzą rozmowy / Bo kwiat jest dany żuczkom na mieszkanie..."
I, w przeciwieństwie do prozy, której admiratorką raczej nie jestem, jeszcze jeden szczególnie mi się podoba. Poeta w swoim ogrodzie, w Kaliforni. Ten nastrój, ten spokój, ta błogość, są urzekające:
"Dzień taki szczęśliwy / Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie /Kolibry przystawały nad kwiatem kaprifolium /Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć /Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć /Co przydarzyło się złego, zapomniałem /Nie wstydziłem się myśleć, że byłem kim jestem /Nie czułem w ciele żadnego bólu /Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle."

W ogrodzie, oprócz piwonii, rosną na potęgę pieczarki, i inne grzyby, i to w takich ilościach, że można byłoby codziennie potrawy z nich robić. Niestety, nie wiemy, czy to grzyby jadalne, choć wyglądają bardzo zachęcająco. Porównywałam je z ilustracjami w książkach i na stronach o grzybach w Sieci, ale stuprocentowej pewności co do ich "zjadliwości" nie nabrałam, więc nie będę ryzykować.
Zatrucie grzybami bardzo przykre jest, a my wolelibyśmy, jak mówi Jarek "umierać zdrowo".

Ale najważniejszą nowiną ogrodową jest zachowanie naszego jeżyka Kubusia. On właśnie znalazł sobie damę serca, i zaloty trwają od wczesnego popołudnia, co o tyle dziwne jest, że jak dotąd zawsze dopiero po zmierzchu zaczynał być aktywny. Jednak wiadomo; na miłość każda pora jest dobra. Jeśli panienka przyjmie awanse Kubusia to doczekamy się gromadki jeżąt.

Jeże rozmnażają się podobnie całkiem jak koty, samiczka rodzi dwa razy w roku do siedmiu maluchów, ciąża trwa 2 miesiące, dzieci, otwierające oczka po dwóch tygodniach, wychowuje wyłącznie matka. No i dobrze, że chociaż one same starają się o swoje wyżywienie. Bo nasze kociska, które do okruszka wyjadły już zapasy z ostatniej przesyłki, teraz z niecierpliwością oczekiwały na powrót Schatz z urlopowych wojaży, mając nadzieję na kolejną porcję smakołyków. I nie zawiodły się. Bo na Whiskasy nie mogły już patrzeć.

Czas tak szybko płynie, że te parę tygodni minęło jak z przysłowiowego bicza trzaskanie, i nasi Nadreńczycy wrócili w domowe pielesze, wypoczęci, zadowoleni, opaleni, pełni wrażeń i zdrowi. A że portfele znacznie lżejsze się zrobiły? No cóż, przyjemności zawsze kosztują.

7 czerwca 2009

Filip i polityka


Filip





Oj, coś nie zanosi się na wysoką frekwencję w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Właśnie wróciliśmy z naszego lokalu wyborczego, a tam na listach uprawnionych do głosowania same puste miejsca. Co prawda jest dopiero pora obiadowa, ale zwykle pierwsza większa grupa wyborców meldowała się zaraz "po kościele".
Głupio, naprawdę głupio będzie, kiedy się okaże, że my, Polacy to faktycznie w nosie mamy tę całą Unię. Że potrzebna nam jest przy wyjazdach na wakacje, albo na saksy. Że ją uznajemy przy korzystaniu ze środków pomocowych. I tyle. Reszta - nie nasza sprawa.

Głosuję, choć zdaję sobie sprawę, że mój wpływ na skład naszej reprezentacji jest minimalny. Byłby znacznie większy, gdybyśmy rzeczywiście mogli wybierać wśród najlepszych. A to z kolei byłoby możliwe, gdyby partie rekomendowały ludzi godnych, o wysokiej osobistej kulturze, odpowiednio wykształconych. I obowiązkowo z dobrą znajomością choć jednego z oficjalnych języków Parlamentu. Tzw. pi-dżi English, czy dukanie po francusku może być pomocne na urlopie, ale nie w pracy, w dodatku parlamentarnej. Ale cóż. Dopóki o tę funkcję ubiegać się będą kandydaci oczekujący jedynie doskonale płatnej posady w zamian za zasługi (usługi) dla swoich partii, dopóty nie mamy co marzyć, aby nasz skład stanowiły same Danuty Huebner i Jackowie Saryusz-Wolscy.

Zahaczyłam trochę o wyborczy temat, wbrew własnemu postanowieniu, że na tym blogu żadnych politycznych wątków nie będę wprowadzała; opowiadam przecież tylko o naszych kotach i o zwykłych, codziennych sprawach. Choć, jak się mówi, nie samym chlebem człowiek żyje, czymś tam się przecież jeszcze interesuje.

Ale wracam do kotów. I jest do czego. Filipek, moja ustawiczna, od dwóch lat, troska, zaczął nam ujawniać prawdziwy swój charakter. Od przeszło tygodnia wszystkie, dosłownie wszystkie noce spędza pod gołym niebiem, i dopiero przed południem przychodzi do domu, a właściwie zakrada się do niego, tak jakby chciał być przeźroczysty. Cichcem, cichcem, i na górę, do sypialni, gdzie zakopuje się w betach.
Przypomina to całkiem zachowanie nastolatka (choć właściwie to faceta w każdym wieku), który wie, że przeskrobał, balując poza domem całą noc. Nie wiem, gdzie on łazikuje, co robi po nocy, kiedy tak zimno albo leje. Czyżby miał, jak to w męskim jest zwyczaju, jakieś dodatkowe przytulne gniazdko?
W każdym razie kiedy mnie zobaczy natychmiast chowa się pod łóżko. Dobrze wie, że zawinił. Ale i tak dostaje ostrą reprymendę; wypominam mu ile to razy schodziłam i bezskutecznie go wołałam. Potem naturalnie "przebaczam" Filipkowi i podsuwam miskę, a on wygłodniały, dosłownie rzuca się na jedzenie. Jeśli nie jest zbytnio usmarowany to idzie zaraz spać. I śpi jak zabity do późnego popołudnia, a nierzadko i do wieczora. Następnie wyspany, awanturuje się pod drzwiami, aby go na dwór wypuścić.
Pewnie, nie będę więzić kota w domu, wbrew jego woli, więc wypuszczam, łudząc się, że tym razem pobiega i do domu na noc wróci. Ale gdzie tam. Przez jakiś czas jest w zasięgu wzroku. Potem jednak gdzieś przepada. Mój mąż wiadomo, stronę Filipa bierze, i w kółko tłumaczy, że kot taką naturę ma; w nocy poluje, w dzień się wyleguje.
Ciekawa jestem jednak dlaczego to ta natura dopiero teraz na wierzch wypływa. No, i dlaczego pozostałe nasze kociska wolą jednak w domu nocować, choć oczywiście każdemu się "skok w bok" przytrafia.

Mam tylko nadzieję, że ta paskudna pogoda, jaką od całych tygodni mamy, i która na myśl przywodzi raczej powrót do epoki lodowcowej, niż groźbę ocieplenia klimatu, nareszcie się poprawi, jak na czerwcową aurę przystało.
Przestanę się wtedy martwić, że Filipek tak przemaka i przemarza, i że na starość to na pewno będzie miał reumatyzm.