W czerwcu, 25-go Lolita skończyła 10 lat. A już 22 lipca znów wykręciła nam ten swój numer ze znikaniem z domu. Ponieważ to nie pierwszy raz, ani nie dziesiąty nawet, specjalnie się nie przejęliśmy. Zawsze po 2, 3, no maksymalnie po 5 dniach pojawiała się wygłodniała, brudna, nierzadko z pchłami albo innymi pasożytami, ale szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa.
Raz tylko była przez miesiąc poza domem, przetrzymywana przez jakiegoś dzieciaka.
Więc, jak mówię, specjalnie się nie denerwowaliśmy. Ale kiedy po 5 dniach od zniknięcia w dalszym ciągu się nie pojawiła, to już sygnał, że coś niedobrego kocicę spotkało. I zaczęły się nerwy, noce nie przespane i wszystkie te problemy, jakie dobrze znane są osobom, którym zwierzę zaginęło.
Aby zająć czymś innym niż Lolita myśli, znów zaczęłam po wariacku torby szyć. Starą swoją maszynę naprawiać. I szyć. Ozdabiać. Znów szyć. Sznurki zaplatać. Cekiny naszywać; niezliczoną ilość cekinów i koralików przerobiłam. Zrobiłam duży worek gypsy chic.
I czekamy, czekamy, wyglądamy, wyglądamy, nadsłuchujemy, nadsłuchujemy.
I modlimy się, choć nie jesteśmy religijni: Jezu Chryste, Hare Kryszna, niech ona wróci, proszę Cię, Panie Boże!