31 grudnia 2008

Carpe diem




Tak sobie myślę: gdyby tylko mała, maluteńka część tych życzeń noworocznych, którymi dosłownie zasypywani jesteśmy przez instytucje prywatne i publiczne, różnych usługodawców, serwisy, banki, i temu podobne, i którymi my sami tak hojnie szafujemy, sprawdziła się w realnym życiu, w naszej codzienności, to doprawdy ogólnej szczęśliwości nie byłoby granic.

Życzenia zdrowia, powodzenia, spełnienia marzeń, realizacji zamierzeń i wiele szczęścia powtarzają się we wszystkich możliwych odmianach i formach.
No cóż, wszyscy chcemy być szczęśliwi. I chociaż każdy ten stan na swój sposób rozumie, na swój sposób go oczekuje i do niego dąży, przecież są takie jego elementy, które wszystkim albo przynajmniej większości ludzi się ze szczęściem kojarzą. To na pewno jest zdrowie, dobrobyt materialny, poważanie i szacunek innych.
Do tego koszyka podstawowego indywidualnie dokładamy już własne składniki, własne o szczęściu wyobrażenie.

Kiedy zaczęłam się zastanawiać nad tą sprawą spostrzegłam, że w każdym okresie mojego życia co innego, inne cegiełki na mój osobisty, szczęśliwy świat się składały. Już nie będę wracała do czasów wczesnego dzieciństwa, choć nawet wtedy przecież miałam tę wiedzę o szczęściu; dawała mi je bliskość rodzicielki, no i może ta biała sukienka w niebieskie serduszka.

Ale już w szkole podstawowej szczęśliwa byłam w dniu, w którym udało mi się przekonać Matkę, aby więcej nie posyłała mnie na lekcje muzyki.
A w średniej rzeczywiście szczęśliwa byłam tylko na wagarach, z książkami, które bynajmniej szkolnymi lekturami nie były.
Niezłe były też chwile, kiedy w upale lipcowego, wakacyjnego dnia spoglądało się z kwietnej łąki, miodowo pachnącej naparstnicami, na Czarny Kocioł Jagniątkowski.

Potem, wiadomo, jak to dziewczyna: kiedy się zakochałam, tym razem „śmiertelnie” i „na zawsze”, kiedy impreza była udana, kiedy z jakiejś zasłonki, czy zapomnianej, przedwojennej kreacji udało się wyczarować ciuszek i zadawać w nim szyku.

A w tym życiu całkiem „dorosłym”, w którym co parę lat, a nawet co roku zmieniały się cele i priorytety, powstawały i przemijały problemy, szczęściem były chwile zaledwie, jakieś nastroje, emocje, wywołane widokiem, krajobrazem, lekturą, muzyką, słowem czy gestem innego człowieka.
Ulotne momenty z naszego życiorysu, zapadłe nam w pamięć jako te najszczęśliwsze bądź właśnie odwrotnie, jako najnieszczęśliwsze, chyba z natury rzeczy nie trwają długo. Tak więc zwykły dzień, tydzień i rok najlepszy byłby dla człowieka? Ani nadzwyczajne uniesienia, ani czarne całkiem dni dla naszej psychiki nie są wskazane. Chyba nie bylibyśmy w stanie udźwignąć ani jednych, ani drugich jako stanów permanentnych.

Filozofów zajmujących się ludzkim szczęściem od zarania historii wielu było. Teraz nawet twierdzi się, że nasza do szczęścia predyspozycja to sprawa genów, przekazanych nam przez przodków, coś jak skłonność do przeziębień. Ale spokojnie; ci, którzy nie odziedziczyli genów szczęścia mogą się podobno dosyć łatwo go wyuczyć.

Jeśli o mnie chodzi, to wiele z egzystencjalnych niepokojów nużących jest, wiele jest za trudnych, ale epikurejskie podejście do sprawy ciekawi mnie i w większości przekonuje. Zwłaszcza, kiedy tak pięknie prawi o znaczeniu przyjaciół i przyjaźni w naszym życiu.
Mądrzy byli ci Grecy starożytni, bardzo mądrzy.
Więc bądźmy szczęśliwi w 2009 roku!

19 grudnia 2008

Przed Gwiazdką

Niestety, żaden z naszych kotów nie chciał dziś w tej mikołajowej czapeczce pozować do zdjęcia



Nie jestem zanadto religijna. Prawdę mówiąc wcale nie jestem religijna. Ale jestem zdeklarowaną tradycjonalistką, więc niezależnie od źródła, bardzo popieram tradycyjne świętowanie, mało tego – lubię je nad wyraz. A już Boże Narodzenie zwłaszcza.
I choć Kościół Katolicki za największe uważa święto Wielkiej Nocy, sama, jak pewnie większość z nas, przedkładam bożonarodzeniową Wigilię nad wszelkie inne, nawet te całkowicie osobiste czy rodzinne uroczystości.

Właśnie – kolacja wigilijna. To dla niej pucuje się dom, pięknie stół nakrywa, wyciąga najlepszą porcelanę, srebra, ozdoby. Zapalamy świece, stawiamy kwiaty, ubieramy pachnącą lasem choinkę i jeśli portfel pozwala układamy pod nią prezenty. Nasze w tym roku, co tu ukrywać, koty zjadają. Dostały właśnie dwa wory po 10 kilo Royal Canin. Dobra karma (eh, droga jest), to i smakuje naszym zwierzakom, a to one w końcu najważniejsze są w tym domu.
Natomiast na nadreńskie jedzenie zaczęły krzywo spoglądać. Niewdzięczne. Więc schowałam je i zaprosiłam koty do Whiskas’a. No, i proszę – to było właściwe posunięcie – dość szybko się przeprosiły i nie marudzą już nad miskami z pstrągiem czy z krabami, które na Boże Narodzenie Schatz im przysłała.

Nie wiem, czy na naszym wigilijnym stole tradycyjnych dwanaście potraw bywało, ale chyba jednak nie, dziś już apetyty nie te co ongiś. W każdym razie były śledziki, sałatki, karp w galarecie na przystawki, barszcz czerwony z uszkami jako zupa, ryba na danie główne, a potem słodkie wypieki, to znaczy makowce, torty, pierniki i pierniczki jako deser. I koniecznie kompot z suszu.
Kiedy padała komenda – można wstawać od stołu – wszyscy starali się znaleźć pod choinką prezent dla siebie. Nie do pomyślenia było, zwłaszcza dla nas, dzieci, aby kogoś pominięto, aby „od Aniołka”(nie „od Mikołaja”) choć najskromniejszego upominku ktoś nie dostał. Później dorośli szli na Pasterkę.

Tak było w domu mojej Matki, która małopolskie, krakowskie potrawy zawsze na Wigilię podawała. My, córki ten zwyczaj kulinarny przejęłyśmy, z tym, że ja go nieco modyfikuję. Po pierwsze nie przygotowuję takich ilości ani rozmaitości jedzenia; śledzie w jednej, najwyżej w dwóch wersjach, jedna sałatka jarzynowa, barszcz z uszkami, to jako oczywistość, i od lat nie podaję karpia, głównie z tego powodu, że nie ma go kto zabić. Okropieństwo. Od kiedy uśmierciłam tę rybę, jakieś 15 lat temu, nie biorąc jej oczywiście do ust przy kolacji, kupuję tylko filet z łososia i serwuję smażony, rzadziej pieczony.
Na deser jest tort makowy, a kompot nie z suszu owocowego tylko cytrusowy, bo taki najbardziej lubimy. Pewnie, że do jedzenia musi być białe wino, półwytrawne. No, i może do kawy, całkiem już późnym wieczorem, także nie od rzeczy będzie jakiś trunek. Plus czekoladka.

Kolęd słuchamy przez radio. Albo Presley’a ze starych taśm magnetofonowych. Nie jesteśmy muzykalni, słuchu pozbawieni, to i sami do śpiewania się nie palimy.

Z tradycyjnych zachowań wigilijnych przejęłam jeszcze ten, że od chwili złożenia sobie życzeń i zajęcia miejsc przy świątecznym stole, nikomu oprócz pani domu, nie wolno wstać aż do zakończenia kolacji. W przekazie miała ta norma służyć temu, aby rodzina, domownicy, krewni w przyszłym roku mogli się szczęśliwie spotkać w tym samym miejscu i w tym samym gronie.
Nie chcę dyskutować, czy to zwykły zbieg okoliczności, niemniej zdarzyło się tak, że jedna z osób wyłamała się z tego zakazu, nazywając go śmiesznym przesądem… i następnej Wigilii jej miejsce, niestety, puste było.
Od tej pory nikt z nas nie chciał już ryzykować. Wszyscy karnie czekali na pozwolenie wstania od stołu.

Nie wiem, czy jest to jakiś szerzej znany obyczaj regionalny, czy był tylko w moim rodzinnym domu pielęgnowany. Co by nie powiedzieć – świętujący byli obsługiwani przez całą kolację, a było to nadzwyczaj dla nich miłe. Gospodyni pewna była porządku i sprawnego przebiegu posiłku, nikt przecież bezładnie nie biegał, nie pytał co teraz wnosimy, nie usiłował pomagać, podczas gdy faktycznie potęgował tylko zamęt w kuchni – i o to przecież także chodziło.

A teraz proszę wszystkich, którzy tu zaglądają, bądź tylko zabłądzili, a zwłaszcza Panie Domu, aby zechcieli przyjąć życzenia udanych Świąt; olśniewającego stołu, wspaniałych potraw, trafionych prezentów.
I przede wszystkim dużo zdrowia. Oj, będzie potrzebne!

Chcę także wierzyć, że wszystkie zwierzaki będą się cieszyły pełnymi miskami i dobrymi uczuciami swoich opiekunów.

11 grudnia 2008

Murka

Była najpiękniejszą kotką świata. I najmądrzejszą. Kochaliśmy ją bezgranicznie. I ona nas kochała.
Zjawiła się u nas sierpniowego, chłodnego dnia, maleńka i urocza. Miała zaledwie cztery tygodnie. Przyglądała się nam bardzo uważnie cudnymi, ogromnymi, bursztynowymi oczami. Ubrana była w wielkie, jakże delikatne białe futro z jedną tylko czarną plamką na główce, i w czarne kolanówki na tylnych nóżkach.
Ale jej królewską wprost ozdobą był ogon, jakiego dotychczas nie widziałam u żadnego przedstawiciela tego gatunku; był wspaniały, gruby, puchaty, w biało-czarne pręgi, jak u szopa.
Mąż wziął kociątko na ręce, a ona ułożyła się wygodnie w zgięciu łokcia, na swetrze i …słodko zasnęła. W tym momencie oddaliśmy jej nasze serca na zawsze.

Dostała na imię Murka, na pamiątkę pierwszej kotki, którą opiekował się mąż będąc jeszcze małym chłopcem. Tamta kotka, porzucona przez niemieckich właścicieli, wysiedlonych z tych terenów już po wojnie, była zwierzęciem nadzwyczaj sprytnym, mądrym i inteligentnym, co pozwoliło jej nie tylko przetrwać, ale i znaleźć nowy dom. Te cechy, a także jej dzikość i uroda zdecydowały, że nadano jej imię Murki – królowej odeskiej ferajny, portowego półświatka.

Imię to, nomen omen, fantastycznie odpowiadało, jak się później okazało, usposobieniu i charakterowi naszej kotki.
A nasza Murka była kociczką niezależną, swawolną, dziką, egoistyczną, czułą, obrażalską, radosną, tkliwą, słodką. Podziwianą i uwielbianą.

Pojawienie się nowego domownika całkowicie rujnowało nasz rozkład zajęć i dość niezależny tryb życia. Mieszkaliśmy wówczas na 4 piętrze budynku usytuowanego w ruchliwym miejscu, powstało więc kilka problemów, w tym wypuszczanie zwierzątka na dwór.
Na razie koteczka biegała w domu po roślinach i tapetach, strącała wszelkie możliwe przedmioty i z zaciekawieniem śledziła ich lot, a my, mimo kilku autentycznych szkód, wcale się nie denerwowaliśmy, przeciwnie śmialiśmy się i zachwycali jej zwinnością.
Wkrótce mąż zobowiązał się, że będzie codziennie wywoził zwierzątko do lasu odległego o kilka kilometrów od domu. Pakował kociaka do zamykanego koszyka, wynosił do auta, i jechali. Murka tak uwielbiała te wycieczki, że już na odgłos kroków męża na schodach, sama wchodziła do koszyka, a kiedy nie wyjeżdżali natychmiast robiła to wielokrotnie, wchodząc i wychodząc z kosza, przynaglając go w ten sposób do podróży.

Kiedy Murka była jeszcze mała nie było większych problemów. Ale koty szybko rosną; już po paru miesiącach dorosła kotka, śmigająca po najwyższych sosnach, biegająca nieprzytomnie po lesie, do którego ludzie przywozili też swoje psy, nie reagująca na wołanie, szalejąca przez 2-3 godziny, to już stawał się duży problem. Próbowaliśmy trzymać ją na smyczy, ale cóż znaczy najdłuższa nawet linka wobec swobodnego hasania bez uwięzi. Nie mieliśmy serca tak ograniczać jej wolności.
Kiedy już udawało się zwabić ją z powrotem do auta po tych leśnych szaleństwach, Murka spokojnie lokowała się na przednim siedzeniu i pracowicie się myła. A kiedy skończyła swoją toaletę wskakiwała na oparcie fotela, za kierowcą, i rozpoczynała systematyczne, dokładne wylizywanie włosów i przeczesywanie pazurkami fryzury mojego męża. To był codzienny, jakże zadziwiający rytuał.

Gdy Murka jechała ze mną, to oczywiście ja sama byłam obiektem jej higienicznych zabiegów. Nosiłam wówczas długie włosy, więc można wyobrazić sobie niezadowolenie naszego kota, który mimo plucia na moją głowę, nie bardzo dawał sobie z nią radę.

W dni robocze Murka była zwykle przez około trzy, cztery nawet godziny sama w domu. W tym czasie, nawet wówczas gdy była jeszcze kociakiem, nie robiła nic, nie jadła, nie bawiła się, po prostu spała. Nie cierpiała być sama, więc w taki sposób uciekała przed tą nielubianą sytuacją.

Uwielbiała swego opiekuna. Ceniła jego towarzystwo nad wszystkie inne, siedziała z nim i przy nim, „pomagała” mu we wszystkich czynnościach, łącznie z goleniem i kąpielą. Byłam trochę zazdrosna, ale trzeba przyznać, że Murka bardzo umiejętnie obdzielała nas swoim przywiązaniem. Na przykład uznała, że sypiać będzie w moim łóżku więc nawet zaniesiona w inne miejsce, zawsze do mnie wracała, nie zdradzała. To samo było z jedzeniem, brała kęsy tylko z mojej ręki, nie bezpośrednio z miseczki. Rozpieszczałam ją bardzo.

Nigdy i nigdzie nie ruszaliśmy się bez tego zwierzątka. Jeżeli musieliśmy na dłużej wyjść bądź oboje wyjechać, Murka zawsze jechała z nami. Nie była oddawana pod cudzą opiekę. Oczywiście nie zawsze było to wygodne dla nas i często uciążliwe dla kota. Długa jazda autem denerwowała ją i nużyła. Chociaż miała z tyłu swoje legowisko, wolała jeździć na naszych kolanach i wyglądać przez szyby. W obcych miejscach chodziła na smyczy. Bajkowo wyglądała w tych swoich czerwonych, welurowych szeleczkach i pewnie o tym wiedziała, bo choć nie lubiła smyczy, dzielnie z nami maszerowała.

Murka miała swoje upodobania kulinarne. Na jej stole, pierwsze miejsce, przed wszystkimi innymi potrawami, zajmowały ryby, i to o dziwo wcale nie żadne łososie, ale pospolite płocie, za którymi przepadała. Mąż śmiał się, że taka arystokratka, a skłonności ma plebejskie. Źle znosiła wołowinę, polecaną przecież dla kotów, wolała kurczaki. Nie lubiła też wędlin, może z wyjątkiem szynki. Wszelkie warzywa, nawet gotowane specjalnie dla niej na rosole, traktowała z obrzydzeniem, a makarony i kluchy uznawała za żart w całkiem złym guście. Ponieważ mleka krowiego nie daje się kotom, a specjalnego kupić wówczas nie można było, znalazłam w jednej z okolicznych wsi właściciela kilku kóz i przez dość długi okres jeździłam do niego po świeże mleczko dla naszej koteczki.

Wszystko układało się dobrze do czasu, kiedy Murka w pogoni za muchą wskoczyła na parapet loggii i spadła na betonowe schody przed wejściem do domu. Przeżyła, ale złamała naprzemiennie dwie nóżki. To była straszna sytuacja. Piątkowe popołudnie, wszystkie lecznice pozamykane, w jednej weterynarz obiecał interwencję w poniedziałek, bo właśnie wyjeżdża…na weekend(!). A Murka, mimo że w stanie niemal agonalnym warczy, syczy i z pazurami rzuca się na weterynarza. Lekarz nie radzi sobie i telefonuje po instrukcje, nazywając swoją pacjentkę „zdziczałą” kotką. Proponuje uśpienie rannej: mój mąż, zwykle spokojny człowiek, dostaje po prostu szału.
Zastrzyki znieczulające, to cała pomoc. Kiedy lek przestaje działać kot płacze, jest półprzytomny, z bólu gryzie moje palce do krwi, a ja tak chcę jej ulżyć, tak jej współczuję, że nie cofam rąk; cierpimy razem.

Moje emocje, telefony, szukanie ratunku. Nareszcie udaje się w Klinice AR we Wrocławiu umówić zabieg. Czuwam przy Murce całą noc. Łzy i nerwy. Rano nie jestem w stanie prowadzić. Jedziemy taksówką do Wrocławia.
Operacja. Kot po wielu godzinach budzi się z narkozy. Będzie żyć. Będzie chodzić. Jestem szczęśliwa.
Potem jeszcze kilka tygodni leczenia, usuwanie drutów z nóżki. Murka kuleje na przednią łapkę, i tak już będzie zawsze. Kostki śródstopia są tak drobne, że zespół operacyjny, jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy w Polsce, bez specjalnego oprzyrządowania, którego Klinika nie ma, nie jest w stanie nic więcej zrobić.
Jednak mam zapewnienie, że kotka jest wyleczona, a co najważniejsze, że nie odczuwa już bólu.

W tym czasie pojawia się możliwość przeprowadzki, która jednak łączy się z radykalnymi zmianami: opuszczeniem miasta, w którym przeżyło się większą część życia oraz zakończeniem pracy zawodowej. Liczymy, że może jeszcze w nowym miejscu podejmiemy jakieś zatrudnienie, niestety rzeczywistość okazuje się inna.
A nowe miejsce to chałupka z ogródkiem, w małej miejscowości i spokojnej okolicy. Raj dla Murki. Byłby to koniec z uciążliwymi codziennymi wyjazdami z kotem za miasto. Te argumenty przeważają i podejmujemy stosowne decyzje.

Przeprowadzka. Murka przyjechała do nowego domu w czerwcu 1997 roku. Mimo różnych niedogodności, remontów, obcych ludzi wokół, hałasów, i innych, kotka momentalnie zaakceptowała nowe warunki, nowy dom – swój dom i swój ogród. Była bardzo, bardzo zadowolona.
Tego lata – od rana do późnej nocy Murka biega po dworze, poznaje ogród, wszystkie drzewa i chaszcze, zaczyna wyprawiać się na sąsiednie działki. Odkrywa swoją wielką namiętność – polowanie. Czatuje godzinami i zasadza się na drobne gryzonie, ale jej największe trofea to ptaki, które dały się zaskoczyć. Wszystkie swoje zdobycze przynosi nam w darze. Szkoda mi jej ofiar, tym bardziej, że sama ich nie zjada, ale jest tak szczęśliwa, że ja to usprawiedliwiam, i także jestem zadowolona.
Murka pilnuje swego ogrodu, strzeże terytorium przed innymi kotami, a ponieważ jest odważna i bojowa robi to nadzwyczaj skutecznie. Jest panią na włościach. Kiedy pewnego razu w ogródku pojawiła się kociczka trochę podobnie umaszczona, Murka wpadła dosłownie w amok, chciała wybić szybę. Wyskoczyła na dwór i dała intruzowi taką szkołę, że ta już nigdy się u nas nie pojawiła.

Przesiadujemy często w ogrodzie, obserwując niesamowitą żywotność, sprawność i wdzięk Murki, która mimo tej okaleczonej nóżki porusza się z precyzją i swobodą primabaleriny, a po drzewach po prostu fruwa niczym wiewiórka.

Wraz ze zmianą miejsca zamieszkania pojawiły się liczne problemy, od organizacyjnych po zdrowotne. Ale nasz maleńki członek rodziny czuje się tu tak świetnie, że wszystkie te sprawy schodzą na plan dalszy.

I tak jest do 11 grudnia 1998 roku. Cudownie słoneczna pogoda, błękitne niebo, śnieg powyżej kolan i mróz utrzymujący się poniżej -20 stopni. Tego przedpołudnia Murka wyszła tylko na chwilę. Na chodniku, po przeciwległej stronie naszej uliczki potrącił ją samochód. Zginęła na miejscu. Została tylko niewielka plama krwi na ubitym śniegu. Nie bała się samochodów, znała je od dzieciństwa.

Ból rozsadzający serce, fizyczny, namacalny, jest nie do opisania. Moja histeryczna wręcz rozpacz trwała wiele miesięcy. Przez trzy lata godzinami opłakiwałam Murkę i rozpamiętywałam najdrobniejsze szczegóły z jej życia. Tęskniłam za nią strasznie. A ona leży sobie cicha i spokojna pod cisem, w swoim ogrodzie ulubionym.

Przygarnialiśmy nowe koty, ale nieszczęście nasze po jej stracie nie słabło. Tylko to cierpienie z czasem lżejsze jakby się stawało.
Dziś mija 10 lat od jej śmierci. W naszych sercach i w naszej pamięci Murka pozostanie już do końca, i chcę wierzyć, że się kiedyś znów spotkamy – na niebieskich łąkach.