19 listopada 2009

Beaujolais Nouveau, czyli lekki katz(enjammer) jutro rano







Tak sobie postanowiłam dzisiaj przed południem, że zamiast 1. czy 2. stycznia nadchodzącego roku 2010 narzekać na to, że oto właśnie znów roczek minął, że starsza  o dwanaście miesięcy jestem, a zmarszczek to już całkiem doliczyć się nie mogę, co innego, całkiem co innego,  zrobię. 

A co? Właśnie  już dziś utyskiwać zacznę, że 365 dni znów za nami. Bo to akurat przed rokiem  święto Młodego Bożole obchodziliśmy. A ponieważ  trzeci czwartek listopada od rana nam nastał, postanowiliśmy skosztować, co też tego roku z naszych własnych gron winnych, ogrodowych, się nam urodziło.

Otóż mąż mój już od  tygodnia w małym gąsiorku (ale nie takim znowu całkiem malutkim), sezonował w salonie, za kominkiem, wino młode, młodziutkie zupełnie, mając nadzieję, że smak tego napitku, zwykle "sikaczem" zwanego, na tyle się poprawi, że będziemy mogli zbiory świętować.

Ja oczywiście sceptycznie, jak zwykle, do tego się odniosłam. Więc tym większe i przyjemniejsze było moje zdziwienie, że trunek całkiem, całkiem do picia się nadaje, i miło dosyć przez gardło przechodzi.
Po drugiej szklaneczce (Rosjanie to naczynie dobitniej - stakan - nazywają) nasze zmartwienie rokiem upływającym zmniejszyło się do tego stopnia, że wzajemnie zaczęliśmy się przekonywać o walorach wieku naszego, co tu ukrywać, z wiekiem  Beaujolais  Nouveau niewiele, a prawdę mówiąc, kompletnie nic wspólnego nie mającym.

W nastrojach całkiem sympatycznych do tej wieczornej chwili dotrwaliśmy, z silnym postanowieniem, że jutro dopiero zaczniemy się przejmować spustoszeniami, jakie czas upływający powoduje, i jak paskudnie na nas sobie używa.
Oczywiście trudne to zadanie wcale nie będzie, bo nasza jutrzejsza kondycja fizyczna, po dzisiejszym święcie, odpowiednia do takich rozważań, a nawet idealna po prostu będzie.

Ale, nie przesadzajmy: żebyśmy tylko zdrowi byli . Czego sobie i gościom swoim serdecznie życzę.



16 listopada 2009

Chlebek na jutro




Pieczenie
chleba nie jest już takim jak dawniej,  trudnym zadaniem. Po pierwsze nie trzeba mieć pieca chlebowego. Po wtóre przepisów w Sieci można znaleźć tysiące. Po trzecie wreszcie smaczny chlebek wcale nie musi być na zakwasie pieczony, choć wiem, że wszystkie poważne 'piekarki' na wszelkich piekarniczych blogach niemal wyłącznie zakwas, jako podstawę wypieku dopuszczają.

Zamiast przeszukiwać Google'a  postanowiłam skorzystać  z przepisu Błękitnej tu  podanego, który oczywiście trochę, jak to ja zwykle, zmodyfikowałam, dostosowując go do własnych warunków: rozrobiłam 4 dag świeżch drożdży, dodałam szklankę więcej mąki (w dodatku nie chlebowej, tylko tortowej, bo tylko taką miałam) i sporą garstkę kminku.  Nadto naczynie do pieczenia wysmarowałam obficie olejem rzepakowym.
No, właśnie, to naczynie największe moje obawy wywoływało. Bo Błękitna piekła w garnku rzymskim, jakiego nie ma w wyposażeniu mojej kuchni. Ale po krótkiej analizie doszłam do wniosku, że chodzi w tym przypadku po prostu o naczynie z pokrywą, na wysoką temperaturę odporne, czyli szkło żaroodporne powinno być w sam raz.


- Co będziesz piekła? zapytał wczoraj wieczorem mój mąż, fanatyczny wielbiciel wypieków wszelakich.
- Chlebek na jutro - odpowiedziałam.
- Eee, dopiero na jutro? zawiódł się trochę.
















Resztę zaleceń z przepisu potraktowałam bardzo dosłownie, i proszę; dziś mamy chleb pyszny, świeżutki (że niezdrowo?), pięknie wyglądający, a co najważniejsze - wiemy, co ma w środku.


Produktem niejako ubocznym jest, utrzymujący się już od kilku godzin, przepełniający cały dom, zapach  pieczonego chleba.
Żaden Dior, żadna Chanel, czy inna Ricci, ani nawet sam Armani nie są w stanie z tym zapachem konkurować!



15 listopada 2009

Ognisko domowe

Nasze cztery kąty, nazywane są zwykle przez nas domem, czyli miejscem, które do nas należy, ale sądzę, że jest to przede wszyskim miejsce, do którego my należymy.
I właśnie się zastanawiam nad taką sprawą: czy to nasze siedlisko może być prawdziwym gniazdem, o które się staramy, któremu poświęcamy tyle uwagi i zachodu, jeżeli nie mieszka w nim, obok nas i bliskich, pies, kot, albo rybka chociaż, i niekoniecznie złota?
I czy to nie jest tak, że właśnie dopiero my-ludzie, i zwierzęta w naszym domu, tworzymy rodzinę?

Czyż do kotki-niejadki nie odzywamy się w te słowa: - Lolisiu, jak zjesz to cię na dwór puszczę. Zobacz Lolu, tu w miseczce, jakie pyszne jedzonko!
Przecież kichającego Szkaradzieja opatulamy w koszyku ciepłą kołderką, przemawiając do niego czule: - Otwórz pyszczek, połknij lekarstwo!
A włóczykija Filipka, do białego rana wołać potrafimy, martwiąc się, że zmarznie albo przemoknie. Nie szkodzi, że sami marzniemy, że zmęczeni jesteśmy. Filip ważniejszy jest.

Dlaczego zwierzęta, a już pies i kot szczególnie, tak znaczącymi są dla nas istotami? Odpowiedzi, sądzę, tyle jest, ile naszych z nimi relacji.
Tę silną więź budujemy przecież od tysięcy lat. Nie do końca wiadomo, kiedy dokładnie udomowiony został pies (17 tysięcy lat temu?), czy kot (9,5 tysiąca lat temu?). A chociaż w historii różnie z tym bywało, od 'świętości' kota w starożytnym Egipcie, po uznawanie go za 'narzędzie szatana' w średniowiecznej Europie, oczywistym jest, że wzajemne 'pożytki' okazały się niezaprzeczalne.

Dziś co prawda mniej ludzi "trzyma" kota dla obrony zbiorów przed gryzoniami, czy psa dla stróżowania, polowania, stad pilnowania.
Dziś chcemy mieć w zwierzęciu towarzysza, przyjaciela, istotę do opiekowania się, chcemy, aby nasze dzieci ze zwierzętami się wychowujące, nauczyły się bezinteresowności i odpowiedzialności za żywe stworzenie.
Oczywiście nie wszyscy tego chcemy. Niestety.

Ale nie chcę tu rozprawiać o mamusiach i tatusiach, którzy 'na prezent' swojemu dziecku sprawili kociaczka czy szczeniaczka, którego do lasu wywieźli, kiedy ze szczeniaka zaczął wielki pies wyrastać.
Nie chcę zajmować się psychopatami wszelkiej maści, znęcającymi się nad zwierzętami nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, zastanawiać się nad ludźmi (?) walki zwierząt organizującymi, gdzie zwyciężony jest już tylko ścierwem, ani myśleć nawet o tych, którzy przeznaczają zdrowe, żywe zwierzęta na 'naukowe cele'.

Chcę myśleć o tym, ile czułości nasz kot w nas wywołuje. O tym, jak pędzimy do domu,bo nasz pies na nas czeka. O tym, jak niedomagający, chcemy szybko na nogi stanąc, bo nasze zwierzę nas przecież potrzebuje.
I o tym w końcu, że przecież przed naszym kotem umrzeć nie możemy, bo kto się wówczas nim zaopiekuje.

Sreberko

Kudłasek

Te dwa prześliczne koty (tu kliknij: http://koty-nem-mco-moon-tail.blogspot.com/), aktualnie pod opieką Grażyny, mogą Twoje ognisko domowe tworzyć. Wystarczy, że pod własny dach je przyjmiesz. I pokochasz.

Więc kto w swoim domu zwierzątka jeszcze nie ma?

14 listopada 2009

Ratujmy jeże

"Nasz" jeżyk ogródkowy, dziki

Elisse na swoim blogu Utkane z marzeń (link obok) umieściła prześliczną historię n. t. ratowania jeżyka o imieniu Jerzyk. To jest ilustracja do apelu, abyśmy pomogli człowiekowi, chroniącemu te urocze zwierzątka przed zagładą:

Andrzej Kuziomski
ul.Stradomska 27/23
31-068 Kraków
nr konta: 41 1090 1665 0000 0001 0823 0718

"W imieniu jeży i Pana Andrzeja , którego niestety nie miałam przyjemności poznać…bardzo dziękuję" - napisała Elisse.

Ja takze nie znam p.Andrzeja, natomiast znam i wielką przyjaźnią darzę jeżyki, zwłaszcza te z naszego ogrodu, sprytnie karmę naszym kotom podbierające.

Jak pisze Elisse, każde 5,-zł to już wielka pomoc. Kto może przekazać jakiś grosz (np. mBank prowadzi bezpłatnie konta internetowe i bezpłatnie przelewa pieniądze na dowolne rachunki - polecam) będzie miał chwilę dużej przyjemności myśląc o sobie: Proszę, jestem darczyńcą!

Ale, tak bez żartów, to naprawdę miłe - móc wspomóc bardziej bezbronnego, bardziej głodnego, bardziej zmarzniętego, jednym słowem bardziej potrzebującego, niż my.






6 listopada 2009

Pomóżmy kotom z gdyńskiej stoczni



Wszyscy chyba słyszeli o tragedii zwierząt na terenach zlikwidowanej stoczni w Gdyni.
Pomóżmy tym biedakom!


Dla osób mogących wspomóc koty finansowo, numer konta bankowego:

Fundacja Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt – Viva!
ul. Kopernika 6/8, 00-367 Warszawa

81 1370 1109 0000 1706 4838 7309

z dopiskiem “PKDT – koty stoczniowe”
bank DNB NORD Polska S.A. I O/Warszawa

Jeśli nie możemy zaoferować datku, choćby najskromniejszego, wstrząśnijmy sumieniami gdyńskich urzędników samorządowych, aby skuteczną pomoc dla kotów nareszcie zaczęli organizować i podpiszmy petycję, jaką do władz miejskich kierują wolontariusze z Pomorskiego Kociego Domu Tymczasowego.
Tysiące ludzi już pod tym apelem swój podpis złożyło:

http://www.petycje.pl/4529


2 listopada 2009

Requiem aeternam



Szron kwiaty na grobach ściął; stały we flakonach albo w donicach z ziemią zamarzniętą, takie oniemiałe jakby, zesztywniałe. I na myśl przywiodły mi te wszystkie oblicza, te twarze już w bezruchu zastygłe, jakie pożegnać w życiu musiałam. Ale nie te rysy stężałe przecież analizuję, myśląc o tych, którzy odeszli. Przeciwnie, wspominam twarze żywe, oczy widzące, usta uśmiechające się, wargi słowa wypowiadające.

Najodleglejsze moje wspomnienie ze śmiercią związane jest takie:
Widzę małą, białą salkę, z łóżkiem metalowym, na biało lakierowanym, z pościelą białą, i głowę ciemną na poduszce. Twarzy nie mogę sobie przypomnieć. Za to słowa pamiętam: - Wypij mleczko, malutka. I rękę, która filiżankę mi podaje.
To moja matka, siostra i ja z wizytą w szpitalu, u ojca. I słowa starszej siostry: - Nie pij, zobacz, jaki paskudny kożuch. A chociaż chcę przecież wypić, aby zrobić ojcu przyjemność, mówię:- Nie, nie wypiję. Nie chcę.
Więcej nie byłam w tym szpitalu. Ale dobrze pamiętam chwile zabawy w przebieranki przed wielkim lustrem w krakowskim mieszkaniu cioci Zofii, przerwanej łzami mojej matki, wpatrującej się w telegram - Chodź tu córeńko; tatuś nie żyje!
Nie wiedziałam co to znaczy, miałam przecież trzy lata tylko. Wiedziałam za to dobrze, że powinnam płakać. Ale nie mogłam się rozpłakać, nie mogłam. I gorączkowo szukałam wyjścia. Aż nagle zaczęłam krzyczeć:- Nie, nie, ja w to nie wierzę!

Ta scena gdzieś się w zakamarkach mojej pamięci zatarła, a przypomniana potem, kiedy nastolatką już byłam, bezustannie rodziła pytanie; czy możliwe, aby mała dziewczynka tak przewrotna była? Czy dzieci są tak nieczułe? A może to było jeszcze coś gorszego?

Już jako dorosła żegnałam kolejnych bliskich, członków rodziny i znajomych. I zawsze w takich chwilach straszny żal mnie dopadał na myśl, że czegoś wobec odchodzących zaniedbałam, czegoś im nie powiedziałam, coś zrobiłam niepotrzebnie czy nieopatrznie, albo czegoś nie zrobiłam, z niedbalstwa, niepamięci, lekceważenia. I że odrobić się tego już nie da.

Nie wiem kiedy uznałam, że te dwie literki "ś. p." poprzedzające na klepsydrze nazwisko zmarłego, bynajmniej nie grzecznościowe są, ale prawdziwie świętej pamięci przydają wszystkim, którzy odtąd człowieczą tajemnicę największą już znają. Chyba dosyć dawno musiało to być, bo też od dawna najukochańszym swoim zmarłym oddaję się w opiekę, swoje myśli i pragnienia im powierzam, o radę proszę, i o pomoc w rozwiązywaniu życiowych problemów.
Przeświadczona jestem, i jak zdążyłam się przez lata zorientować, raczej nie osamotniona w tym przekonaniu, że nasi zmarli otaczają nas, żywych jeszcze, czułą swoją uwagą.

Nie wierzę w niebo i piekło, sprawiedliwą karę za grzechy, ani wspaniałą nagrodę za dobre postępki. Chcę jednak, i lubię wierzyć w byty jakieś idealne po tym naszym ziemskim żywocie. W miejsca, gdzie już nie będzie ludzi głupich. Gdzie już nie będzie ludzi okrutnych. Gdzie nie ma bogów, ale nie ma też galerników. A wszystkie stworzenia równe są. I przyjazne.