1 marca 2016

Zima nocą przyszła

Zima nocą przyszła


...a tak w dzień wyglądała








Jeszcze przed nocą poprzedzającą zimowy atak wyprawiłam się z kotami do doktora, kociego, do Dzierżoniowa. Jazda - koszmar; na drodze mgła jak mleko, nic nie widać dalej niż na 50-60 m, a w aucie koncert na parę gardeł, a właściwie żaden koncert, kakofonia to była.

Koty od dwóch tygodni leczone są na herpes, a konkretnie na jego objawy, bo wiadomo, że przeciw kociemu katarowi leków nie ma.
Po aplikacji antybiotyku (jakaś straszna trucizna pod nazwą Convenia), kropli do oczu, serwowaniu pysznego jedzonka i przestrzeganiu zakazu wychodzenia, kocurzaste jakby lepiej się poczuły, ale nie wyleczone, niestety.

Te dwa tygodnie to była udręka, i dla opiekunów, i dla chorych. Głównie ta niemożność opuszczania domu,  niekontrolowanego włóczęgostwa, szlajania się po okolicy, tak się kotom dawała we znaki, że zaczynały popadać w aberrację. Filipek zawodził pod drzwiami wejściowymi, tak rozpaczał, płakał lub krzyczał, że naprawdę obawiałam się o jego głowę. I wymógł na nas wychodzenie; co rano wyprawa z opiekunem, który wyrusza między ósmą a dziewiątą na zakupy.

Więc jeśli Filip wychodzi, to Bazyl oczywiście też. A za nimi ich mamuśka, Fela. Z tym, że kocica tylko do furtki opiekuna odprowadza, a potem we własnym lub sąsiedzkim ogródku, gdzieś pod krzakiem czeka, i na powitanie przed furtkę wychodzi, a czasem nawet zdarza się, że na spotkanie aż do rogu uliczki podbiega. Oczywiście jeśli na horyzoncie Rudy się nie czai. Rudy to piesek sąsiadów z naprzeciwka, kundelek, niegroźny całkiem, ale groźnie wszystkich i wszystko obszczekujący; Felę i Filipka całkiem zastraszył. Jego natomiast zastraszył nasz piesek, czyli Bazyl.
Bazyl jest dla Rudego Panem Bazylem i Rudy mu czapkuje.

Bazylek, być może i z tego powodu, poczuł się tak pewnie w stosunku do obcych psów, że pewnego razu podniósł łapę na owczarka, co prawda przywiązanego pod zatoką na wózki sklepowe, ale gabarytów takich, że raz by kłapnął zębami, i byłoby po naszym kocie. Mój mąż mało nie zszedł na zawał, kiedy zaobserwował tę sytuację po wyjściu ze sklepu.

Fela trzyma się blisko domu, ale bliźniaki idą daleko, pod sam  market prawie, albo pod tzw. drewniaka, gdzie mieści się sklep GS. Po drodze, okrężnej oczywiście, ze wskakiwaniem na okoliczne drzewa i przesiadywaniem w piwnicznych okienkach bloków, które mamy za płotem, kocury wracają z moim mężem do domu i głodne wpadają do kuchni. A tu śniadanko i ... areszt. Tym razem już na nic zawodzenie pod drzwiami, wykłócanie się z nami albo wrzaski i wygrażanie, że przestaną nas kochać. I tak zresztą wiemy, że kochają nas, po swojemu oczywiście, tylko wtedy, gdy potrzebują nas do swoich celów, a głównie do posług.

I tylko Dunia na dwór się nie wybiera, choć przyznać trzeba, że gdy ma ochotę się przebiec, to wcale o pozwolenie nie pyta; do perfekcji opanowała sztukę uciekania; nie wiadomo jak i kiedy, a Dunia już na dworze. W dodatku sama nie wraca, trzeba po nią pójść, wziąć na ręce, albo pozwolić, aby usadowiła się na mężowskim karku i tak wjeżdża do domu.
To wożenie się w charakterze boa tak się Duniulce podoba, że poluje na tę okazję i  kiedy tylko uda jej się wskoczyć opiekunowi na kolana, czepiając się pazurami ubrania, sadowi się z tyłu, wokół szyi. Kupa swetrów w strzępach. No, ale Duni wolno wszystko. Kocia w tym roku kończy 15 lat, nie jest już doskonałego zdrowia i wie doskonale, że ma specjalne w domu przywileje.