A m s t e r d a m
Zrobiłam listę zakupów na święta. Mój mąż, który jest znawcą cen, pobieżnie wszystko podliczył. Wyszło dużo za dużo. Więc zaczęłam skreślać, skracać i redukować. Znowu przymiarka. Teraz ewentualnie spis może zostać.
Trzeba jechać na zakupy. A w sklepach szał. Nie darmo statystyki wskazują, że kupujemy coraz więcej, bo jesteśmy coraz bogatsi.
No tak, średnia płaca przekroczyła już przecież znacznie 1000 $. A pamiętam doskonale czasy, kiedy taka suma stanowiła majątek.
Pamiętam również, że można było oficjalnie wymienić w Narodowym Banku Polskim kwotę 150 $, i to tylko wówczas, gdy wyjeżdżało się za zachodnią granicę, a więc na paszport. Ten dostawało się przed wyjazdem i natychmiast po powrocie należało go zwrócić. Komu? Państwu, które w tym wypadku reprezentowane było przez komendy MO, a może odwrotnie. Dziś to się wydaje nieprawdopodobne.
A przecież wyjazd na Zachód to było dla wszystkich coś upragnionego.
Nasz pierwszy pobyt na Zachodzie to był Amsterdam, Haga, Rotterdam, Antwerpia i niewielkie miasto w Nadrenii-Westfalii, gdzie mieszkali przyjaciele.
To nic, że podróż (małym Fiatem zresztą) trwała tylko tydzień. To były emocje niespotykane. I niezapomniane.
Najpierw nieprzyjemna granica z "przyjaciółmi" z NRD. Ale z nią byliśmy już jako tako oswojeni, więc zapory i uzbrojeni pogranicznicy nie robili takiego wrażenia. Naprawdę straszne było przejście pod Eisenach, na granicy dwóch państw niemieckich. Broń, dużo broni, mundury, niebotyczne stalowe zapory, druty kolczaste i wieżyczki. To było jak z filmów pokazujących czasy wojny i okupacji. Sceneria obliczona na wywoływanie strachu. I wywoływała. Zapewniam.
A po stronie tych kapitalistycznych, odwetowych i ziomkowskich Niemiec podróżnych ze Wschodu witał uśmiechnięty cywil, mówiący nieźle po polsku i życzący przyjemnego pobytu. Na nasze pytanie, dlaczego nie pilnują granicy? odpowiedział - A po co? Przecież NRD wszystkich upilnuje!
Podróż przez Niemcy Wschodnie, dziurawą autostradą, przypominała całkiem jazdę polskimi drogami, chociaż miasta, a zwłaszcza wsie, wydawały się być bardziej zadbane niż polskie.
Ale szok następował dopiero po wyjeździe z "bratnich" Niemiec. Po drugiej stronie granicy szosy były równe jak stół, autostrady wielopasmowe, oświetlenie jak w dzień, samochodzy prawdziwe, stacje benzynowe z barami i sanitariatami, z wielkimi parkingami.Wszystko czyste, ładne, kolorowe, a ludzie uprzejmi i uśmiechnięci. Jasne! Czymże się martwić w takim uporządkowanym, pięknym świecie!
Granica niemiecko-holenderska ledwie zaznaczona, bez urzędników, a my przecież musimy mieć urzędowe poświadczenie, że wjechaliśmy do Holandii. Szukamy długo chętnego do przybicia pieczęci. Wszak po naszym powrocie paszporty będą skrupulatnie sprawdzane. Nie chcemy przecież narażać się na odmowę wydania ich nam w przyszłości. Pieczątki wjazdu (i wyjazdu) być muszą.
Objuczeni zapasami smakołyków, w które zaopatrzyli nas przyjaciele z Nadrenii, docieramy do Oosterhout. Tu będziemy gośćmi Adama, przyjaciela przyjaciół naszych przyjaciół. Niewielki, ponoć bardzo tani, dom komunalny, w którym mieszka Adam wraz ze swoją liczną rodziną podoba się nam bardzo, zwłaszcza elewacja, piękne okna. Jakże się różni od naszego bloku spółdzielczego, przypominającego zachodnie slumsy.
Zwiedzaliśmy tam publiczną szkołę, która zachwycała nie tylko architekturą, ale przemyślanym każdym detalem. Korytarze, na przykład, nie miały paskudnych olejnych lamperii jak u nas, bo ściany, malowane w pastelowe kolory, były z cegieł tak wiązanych, że nie było możliwości bazgrania, malowania i brudzenia ich powierzchni. Uczniowie nie chodzili w kapciach, bo podłogi wykonane ze specjalnych paneli nie rysowały się i były łatwe do utrzymania czystości. Klasy - pracownie doskonale wyposażone, a mnogość przesuwanych w dól i w górę oraz na boki tablic wykluczała potrzebę ich ustawicznego ścierania w czasie trwania zajęć.
Zaproszono nas również, abyśmy zobaczyli, jak mieszkają ludzie majętni. Wszystko było olśniewające, ale domek maleńki: ziemię w Holandii nadzwyczaj się ceni.
I wreszcie Amsterdam. Urzekające Stare Miasto. Wspaniałe kanały, domy, muzea. Plac Dam z Pałacem Królewskim i Hotelem Krasnapolskim. Obawiamy się nawet wejść do holu. Z naszym przydziałem dewiz?
Jeszcze będąc w Republice Federalnej zamówiliśmy kilka noclegów w pewnym, niedrogim hoteliku. W Amsterdamie, z pomocą pracownika służb miejskich, który był uprzejmy pilotować nas, aczkolwiek lekko zdziwiony, pod wskazany adres, trafiliśmy na miejsce. Pan, który nas przyjął wcale nie wyglądał na recepcjonistę, a sygnałem powinno być to, że był po prostu wściekły z powodu naszego pojawienia się. Jednak dopiero panienka, przywołana aby wskazać nam pokój, odziana stanowczo zbyt skąpo jak na ten listopadowy, chłodny dzień uzmysłowiła nam, że właśnie znaleźliśmy się w tanim burdeliku. Trochę się zdenerwowaliśmy i w dużym popłochu opuścili to miejsce, ku jawnemu zadowoleniu burdel-taty. To było nasze, a moje na pewno, pierwsze i ostatnie zetknięcie się z domem publicznym.
Okazało się, w przeciwieństwie do ówczesnej polskiej rzeczywistości, że wynajęcie "normalnego" pokoju hotelowego wcale nie było trudne. A kiedy rano obudził nas prawdziwy kataryniarz, z prawdziwą małpką, który pod oknami hotelu puszczał w ruch wielką, zabytkową katarynę, byliśmy naprawdę zachwyceni.
I wyruszyliśmy na zwiedzanie.
Na koniec pobytu chciałam zrealizować listę zakupów, którą przygotowałam jeszcze w Polsce. Mój Boże! Cóż to była za lista, wymieniała na przykład nożyk do jarzyn. Z tym spisem wybraliśmy się do znanego domu towarowego. To spowodowało kolejny szok: pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy tysiąc stoisk
z milionem luksusowych (przynajmniej dla nas) towarów! Nie mogłam się opanować: za 3/4 mojego przydziału dewiz kupiłam mężowi na prezent gwiazdkowy wspaniały sweter. Był zrobiony z wełny szetlandzkiej, w pięknym kawowym kolorze. Nosił go potem tak długo, aż wytarła się włóczka na rękawach. Wtedy na łokcie naszyłam zamszowe łatki i dalej był to ulubiony sweter, w najlepszym zresztą guście.
Ale wówczas, z tej listy zakupów skreślałam kolejne pozycje, skracałam ją i redukowałam.
Zupełnie jak dziś.
Trzeba jechać na zakupy. A w sklepach szał. Nie darmo statystyki wskazują, że kupujemy coraz więcej, bo jesteśmy coraz bogatsi.
No tak, średnia płaca przekroczyła już przecież znacznie 1000 $. A pamiętam doskonale czasy, kiedy taka suma stanowiła majątek.
Pamiętam również, że można było oficjalnie wymienić w Narodowym Banku Polskim kwotę 150 $, i to tylko wówczas, gdy wyjeżdżało się za zachodnią granicę, a więc na paszport. Ten dostawało się przed wyjazdem i natychmiast po powrocie należało go zwrócić. Komu? Państwu, które w tym wypadku reprezentowane było przez komendy MO, a może odwrotnie. Dziś to się wydaje nieprawdopodobne.
A przecież wyjazd na Zachód to było dla wszystkich coś upragnionego.
Nasz pierwszy pobyt na Zachodzie to był Amsterdam, Haga, Rotterdam, Antwerpia i niewielkie miasto w Nadrenii-Westfalii, gdzie mieszkali przyjaciele.
To nic, że podróż (małym Fiatem zresztą) trwała tylko tydzień. To były emocje niespotykane. I niezapomniane.
Najpierw nieprzyjemna granica z "przyjaciółmi" z NRD. Ale z nią byliśmy już jako tako oswojeni, więc zapory i uzbrojeni pogranicznicy nie robili takiego wrażenia. Naprawdę straszne było przejście pod Eisenach, na granicy dwóch państw niemieckich. Broń, dużo broni, mundury, niebotyczne stalowe zapory, druty kolczaste i wieżyczki. To było jak z filmów pokazujących czasy wojny i okupacji. Sceneria obliczona na wywoływanie strachu. I wywoływała. Zapewniam.
A po stronie tych kapitalistycznych, odwetowych i ziomkowskich Niemiec podróżnych ze Wschodu witał uśmiechnięty cywil, mówiący nieźle po polsku i życzący przyjemnego pobytu. Na nasze pytanie, dlaczego nie pilnują granicy? odpowiedział - A po co? Przecież NRD wszystkich upilnuje!
Podróż przez Niemcy Wschodnie, dziurawą autostradą, przypominała całkiem jazdę polskimi drogami, chociaż miasta, a zwłaszcza wsie, wydawały się być bardziej zadbane niż polskie.
Ale szok następował dopiero po wyjeździe z "bratnich" Niemiec. Po drugiej stronie granicy szosy były równe jak stół, autostrady wielopasmowe, oświetlenie jak w dzień, samochodzy prawdziwe, stacje benzynowe z barami i sanitariatami, z wielkimi parkingami.Wszystko czyste, ładne, kolorowe, a ludzie uprzejmi i uśmiechnięci. Jasne! Czymże się martwić w takim uporządkowanym, pięknym świecie!
Granica niemiecko-holenderska ledwie zaznaczona, bez urzędników, a my przecież musimy mieć urzędowe poświadczenie, że wjechaliśmy do Holandii. Szukamy długo chętnego do przybicia pieczęci. Wszak po naszym powrocie paszporty będą skrupulatnie sprawdzane. Nie chcemy przecież narażać się na odmowę wydania ich nam w przyszłości. Pieczątki wjazdu (i wyjazdu) być muszą.
Objuczeni zapasami smakołyków, w które zaopatrzyli nas przyjaciele z Nadrenii, docieramy do Oosterhout. Tu będziemy gośćmi Adama, przyjaciela przyjaciół naszych przyjaciół. Niewielki, ponoć bardzo tani, dom komunalny, w którym mieszka Adam wraz ze swoją liczną rodziną podoba się nam bardzo, zwłaszcza elewacja, piękne okna. Jakże się różni od naszego bloku spółdzielczego, przypominającego zachodnie slumsy.
Zwiedzaliśmy tam publiczną szkołę, która zachwycała nie tylko architekturą, ale przemyślanym każdym detalem. Korytarze, na przykład, nie miały paskudnych olejnych lamperii jak u nas, bo ściany, malowane w pastelowe kolory, były z cegieł tak wiązanych, że nie było możliwości bazgrania, malowania i brudzenia ich powierzchni. Uczniowie nie chodzili w kapciach, bo podłogi wykonane ze specjalnych paneli nie rysowały się i były łatwe do utrzymania czystości. Klasy - pracownie doskonale wyposażone, a mnogość przesuwanych w dól i w górę oraz na boki tablic wykluczała potrzebę ich ustawicznego ścierania w czasie trwania zajęć.
Zaproszono nas również, abyśmy zobaczyli, jak mieszkają ludzie majętni. Wszystko było olśniewające, ale domek maleńki: ziemię w Holandii nadzwyczaj się ceni.
I wreszcie Amsterdam. Urzekające Stare Miasto. Wspaniałe kanały, domy, muzea. Plac Dam z Pałacem Królewskim i Hotelem Krasnapolskim. Obawiamy się nawet wejść do holu. Z naszym przydziałem dewiz?
Jeszcze będąc w Republice Federalnej zamówiliśmy kilka noclegów w pewnym, niedrogim hoteliku. W Amsterdamie, z pomocą pracownika służb miejskich, który był uprzejmy pilotować nas, aczkolwiek lekko zdziwiony, pod wskazany adres, trafiliśmy na miejsce. Pan, który nas przyjął wcale nie wyglądał na recepcjonistę, a sygnałem powinno być to, że był po prostu wściekły z powodu naszego pojawienia się. Jednak dopiero panienka, przywołana aby wskazać nam pokój, odziana stanowczo zbyt skąpo jak na ten listopadowy, chłodny dzień uzmysłowiła nam, że właśnie znaleźliśmy się w tanim burdeliku. Trochę się zdenerwowaliśmy i w dużym popłochu opuścili to miejsce, ku jawnemu zadowoleniu burdel-taty. To było nasze, a moje na pewno, pierwsze i ostatnie zetknięcie się z domem publicznym.
Okazało się, w przeciwieństwie do ówczesnej polskiej rzeczywistości, że wynajęcie "normalnego" pokoju hotelowego wcale nie było trudne. A kiedy rano obudził nas prawdziwy kataryniarz, z prawdziwą małpką, który pod oknami hotelu puszczał w ruch wielką, zabytkową katarynę, byliśmy naprawdę zachwyceni.
I wyruszyliśmy na zwiedzanie.
Na koniec pobytu chciałam zrealizować listę zakupów, którą przygotowałam jeszcze w Polsce. Mój Boże! Cóż to była za lista, wymieniała na przykład nożyk do jarzyn. Z tym spisem wybraliśmy się do znanego domu towarowego. To spowodowało kolejny szok: pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy tysiąc stoisk
z milionem luksusowych (przynajmniej dla nas) towarów! Nie mogłam się opanować: za 3/4 mojego przydziału dewiz kupiłam mężowi na prezent gwiazdkowy wspaniały sweter. Był zrobiony z wełny szetlandzkiej, w pięknym kawowym kolorze. Nosił go potem tak długo, aż wytarła się włóczka na rękawach. Wtedy na łokcie naszyłam zamszowe łatki i dalej był to ulubiony sweter, w najlepszym zresztą guście.
Ale wówczas, z tej listy zakupów skreślałam kolejne pozycje, skracałam ją i redukowałam.
Zupełnie jak dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za wizytę;)