20 lipca 2012

Opowieści zasłyszane. 3


Na początku maja Barbara z łóżka przestała właściwie wstawać. Apetytu nie miała, i do jedzenia się zmuszała, aby pokarm mieć. A Maryjka rosła zdrowo. W miarę jak dziecko się rozwijało Barbara jakoś tak kurczyła się, malała, a w jej twarzy tylko oczy, wielkie jak  jeziora się jarzyły. Franciszek, dotąd pełen chęci do działania, zadowolony i wesoły, przestraszył się pewnego dnia własnej myśli, przemykającej przez głowę, co będzie, jeżeli Barbara do sił nie powróci? - Nie, to niemożliwe - mówił sobie. Przecież tak się straramy o nią wszyscy, lekarstwa bierze, doktor był tyle razy. 
Po kolejnych dwóch tygodniach ciągłego leżenia Barbara tak była już słaba, że z trudem przy piersi ssące dziecko podtrzymywała.  Maryjka, nienależycie widocznie nakarmiona, darła się w niebogłosy, aż w warsztacie słychać ją było. Wtedy Franciszek przybiegał, brał małą na ręce, nosił długo i śpiewał jej coś swoim głosem niskim, melodyjnym, dopóki się nie uspokoiła. Barbara lubiła ten śpiew, przypominał jej  czasy początku ich znajomości i krótkiego narzeczeństwa, kiedy jeszcze żadnych problemów, żadnych zmartwień nie mieli,tylko nadzieje i plany.Na wspólną przyszłość, na życie szczęśliwe. Zapadała w sen, ale niespokojny jakiś, śniła albo majaczyła, obrazy z dzieciństwa przed oczami się przesuwały, i nie wiedziała sama czy prawdziwe były, czy urojone.
A to szła ze swoją matką przez parów jakiś, ale szybko gubiła się w gąszczu, krzewy ją drapały i ubranie darły, a ona płakała i bała się bardzo. To znów z ojcem była nad strumykiem, ale twarzy jego nie widziała. Oglądała tylko nogawki jego czarnych spodni i brązowe buty w żółtym piachu grzęznące. Potem ojciec znikał, a ona sama zostawała, i znów się bała. Z tego majaczenia do rzeczywistości wracała oblana potem, z policzkami od łez mokrymi.

Rodzice od dawna nie żyli, umierali kolejno, w krótkich odstępach czasu. Miała wtedy pięć lat. Wychowywali ją najpierw krewni a potem trafiła do sierocińca. Przebywała w nim przez 8 lat, w tym ostatnie trzy miesiące jako narzeczona Franciszka.  I to był właściwie najlepszy okres tego jej sieroctwa. Przełożona pozwalała Barbarze i Jadwidze, jej rówieśnicy, przyjaciółce jedynej, szyć i haftować wyprawę, na którą płótna Franciszek dostarczał, a i zakład coś od siebie dorzucił. W sierocińcu szwalnia była, w której wychowanki  zawodu się uczyły. Barbara do tej pracy duże zdolności miała i lubiła to robić, zwłaszcza haft i wyszywanie tak dobrze jej wychodziły, że nawet niektóre z jej serwet do domów pań, fundatorek ich zakładu,trafiały. To było dla dziewcząt duże wyróżnienie.

Przyznać trzeba, że Barbara spore korzyści odniosła z tego pobytu, przede wszystkim szkołę powszechną ukończyła, zajęć gospodarskich się nauczyła, fach zdobyła. Dach nad głową dosyć pewny miała i utrzymanie także.

Szczęśliwa jednak była dopiero po ślubie, choć długo uczyła się bliskości z Franciszkiem, zaufania, zawierzenia mu swoich pragnień i marzeń.
Oboje bardzo starali się przede wszystkim mieszkanie do porządku doprowadzić, bo choć mury zdrowe były, to wnętrze zaniedbane bardzo. Odnawiali ściany, okna i drzwi. Franciszek sam podłogi drewniane wszędzie kładł. Pomieszczenia na warsztat tynkował, malował, sufity reperował.

Umowę miał z właścicielem, że w przyszłości oficynę całą od niego odkupi. Ale urodził się pierwszy syn, potem drugi, lata mijały i stale dorobić się na tyle nie mogli, aby zamiar ten urzeczywistnić. Właściciel nad wyraz ze swoich lokatorów zadowolony był, bo nie dosyć, że budynek do świetnego stanu doprowadzili, część podwórza pięknie zagospodarowali, spory ogród zakładając, to jeszcze z komornym nigdy nie zalegali.  W ciągu tych lat kilka drzew i wiele krzewów na początku zasadzonych pięknie wyrosło, oddzielając ich zielonym parawanem od reszty posesji.  Oficyna, cała dzikim winem obrośnięta, ich domem ukochanym się stała, mgliście Barbarze przypominając podobne obrazy z wczesnego dzieciństwa. Franciszek dużo pracował, zbyt na swoje wyroby miał  i dotychczas, choć skromnie było, głód w oczy nigdy im nie zaglądał.
A dorabiali się wszystkiego, każdego garnka, i każdego krzesła do domu. Barbara dumna była ze swojego mieszkania, które wyposażała i dekorowała jak mogła. Wiele roślin doniczkowych z powodzeniem dużym hodowała na parapetach. Wszystkie okna własnoręcznie zrobionymi firankami zasłaniała. Ściany pomieszczań kilimami, a podłogi chodnikami przez Franciszka utkanymi, wyłożone były.  Oboje pracowali ciężko, po kilkanaście godzin dziennie, ale z losu zadowoleni byli. Ten dom i rodzina jaką stworzyli całym ich światem były. Krewnych bliskich nie mieli, znajomych raczej niewielu. Jedyna powierniczka Barbary, Jadwiga, z sierocińca jeszcze, habit zakonny u sióstr de Notre Dame włożyła. Nie widywały się często, a i problemy miały teraz całkiem  różne, więc i zwierzenia wzajemne, i pomoc ewentualna coraz rzadsze się stawały. Barbara nawet  nie miała kiedy nad tym ubolewać.


Teraz, w czasie połogu i swojej choroby czasu dużo miała, myślami wracała wciąż do przeszłości, a zwłaszcza do tego dnia, w którym dowiedziała się, przypadkiem zresztą, bo nikt o tym z nią nie rozmawiał, że do sierocińca za parę dni ma trafić. Dla dziecka dziesięcioletniego, jakim wówczas była, to wstrząs był potężny, i zawalenie się świata, w którym żyła dotąd, już po raz drugi. Najpierw, po śmierci rodziców, przeprowadzka do domu wujostwa, w którym przywilejów żadnych mieć nie mogła, wręcz przeciwnie.
I po pięciu latach, kiedy przyzwyczaiła się do nich na tyle,  że nie płakała już codziennie przed zaśnięciem, usłyszała, jak wujenka Greta mówiła do wuja: - Przełożona kazała Barbarę przyprowadzić w piątek, po południu. Może tylko bieliznę swoją mieć, pończochy, i buty. Inne ubrania wychowanki jednakowe mają. W sierocińcu dostanie. 

Barbarze w głowie się zakręciło, kiedy to usłyszała, a raczej kiedy do siebie odniosła. Dotąd wydawało się jej, że Greta, choć specjalnie tego nigdy nie okazywała, lubi ją dosyć. Surowa dla niej była, owszem. Ale i własnym dzieciom nie pobłażała. I choć te, dorosłe już prawie były, zawsze z respektem, a nawet obawą pewną do matki się odnosiły, ojca trochę lekceważąc.
Wuj nie odzywał się wcale, tylko chrząkał, jak zawsze wtedy, gdy nie wiedział, co odpowiedzieć, albo co zrobić. Zresztą i tak za wiele do powiedzenia w domu nie miał. Ale do Barbary szczerze przywiązany był, i często jej to okazywał, a to łakociem jakimś obdarzając, a to z nienacka zadanie jakieś rachunkowe jej zadawał i cieszył się, gdy prawidłowo odpowiedzieć potrafiła. 
Dziewczynka, przestraszona, nie rozumiejąca dlaczego z domu chcą się jej pozbyć, choć przecież starała się jak mogła wszystkie polecenia wujenki sumiennie zawsze wykonywać,  pomagać we wszystkim,  żadnego obowiązku swojego nie zaniedbać, blada z przejęcia, czekała, aż Greta ją zawoła.  Ale wujenka nie zamierzała się przed dzieckiem, obcym przecież dla niej, co często i chętnie podkreślała, tłumaczyć.


Teraz Barbara znów to przeżywała, jak wtedy. Widziała siebie, przerażoną takim miastem dużym, nieznanym. Siebie niepewną, nie rozumiejącą jeszcze dokładnie co i dlaczego się dzieje, stającą na progu domu z czerwonej cegły, z wysokimi, wąskimi oknami, za dużego jakiegoś, za ponurego. Tu miała zamieszkać, a przecież nikogo z jego mieszkańców  nie znała.


Barbara od dnia urodzenia Maryjki stale do tego okresu powracała, rozpamiętywała go, bojąc się jednocześnie, żeby  jej dzieci podobnych sytuacji nigdy nie musiały przeżywać.

Zanim jeszcze Franciszek po raz pierwszy pomyślał o możliwości śmierci żony, Barbara już przeczuła,  już wiedziała, że pożegnać musi jego i dzieci swoje, a najbardziej dręczyła ją myśl, że Maryjka, to maleństwo, ta kruszyna kochana, miłości matczynej nie zazna, nawet tak krótkiej, jaką ona sama kiedyś się cieszyła. I choć pamięć jej o rodzicach mglista tylko była, przez te lata wytworzyła sobie w wyobraźni obraz ich tak idealny, i tak do nich tęskniła, że tym bardziej teraz cierpiała na myśl, że oczy zamknie niedługo i tę trójkę osieroci.

Mimo, że tak bliscy byli sobie z Franciszkiem, nie potrafiła zmusić się, aby otwarcie o tym z nim rozmawiać. Snuła tylko przed nim coraz bardziej gorączkowe plany dotyczące  przyszłości ich dzieci, jakby chciała wryć Franciszkowi w pamięć swoje, jako matki, zamiary wobec nich. Franciszek, obawiający się teraz o jej życie, jeszcze łudził się, jeszcze chwilami wierzył, że do najgorszego nie dojdzie. 

Ale Barbara ciepłym zmierzchem czerwcowym odeszła cicho i spokojnie, w obecności całej swojej rodziny, ostatnie przytomne spojrzenie Franciszkowi posłała, niemo błagając go o opiekę nad dziećmi.
Nie doczekała swoich 34 urodzin. Był rok 1911. 
c. d. kiedyś n.
                                                    

3 komentarze:

  1. przepiękna opowieść ... szkoda, że tak smutno się skończyła ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dotarłam do Ciebie Małgosiu na sam smutny koniec opowieści.
    Dziękuję Ci, że mnie odnalazłaś.
    Ja mam zawsze jakieś problemy, tym razem znowu ktoś mi zniszczył bloga. Musiałam całą moją pracę zlikwidować.Teraz jestem na WP.Tutaj jest mniejsza społeczność i jest spokojniej.
    Wpisałam sobie Ciebie w 'Ciekawych Blogach' i będę mogła bez problemu Cię odwiedzać.
    Pozdrawiam bardzo cieplutko:)))

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za wizytę;)