27 sierpnia 2009

Zegary wszystkie stoją









Jakoś tak przedwczoraj do głowy mi przyszło takie oto spostrzeżenie; wszystkie zegary w naszym domu zwyczajnie sobie stoją. To znaczy nie chodzą. Chociaż wszystkie, oprócz jednego, ostatnio przeze mnie odnawianego, są przecież sprawne, na chodzie.
Nawet mój zegarek naręczny stoi. Ale w nim to akurat bateria się wyczerpała. Coś około pięciu miesięcy temu. Więc co to może oznaczać?
Tyle tylko chyba, że bez pośpiechu się u nas wszystko dzieje. Rytm doby zwierzęta wyznaczają; spanie, jedzenie, drzemka, polowanko, przekąska, włóczęga po okolicznych ogródkach, obiadek, znów przechadzka, zbieranie tego towarzystwa kociego do domu, na noc, kolacyjka, i dobranoc. Odpchlanie czasem, odrobaczanie jeszcze rzadziej, częściej wyczesywanie, czyszczenie nosów, uszu i oczu.

Oj, tego kociska nasze nienawidzą. Uciekają, kryją się skutecznie po różnych zakamarkch, ale przechytrzone jednak, złapane i na rękach, na parapet łazienkowego okienka zaniesione, gdzie jasno jest,więc wszelkie brudy zauważyć łatwo, a framuga okienna pozwala niecierpliwca na miejscu utrzymać, zachowują się różnie.
Lolita, na przykład, mruczy donośnie, krzyczy prawie, aby mnie oszukać, że dobrze jej bardzo i chętnie poddaje się tym higienicznym zabiegom. Chce moją czujność uśpić i czym prędzej czmychnąć na dwór.
Rudolf z kolei, który latami prawdziwy cyrk urządzał przy wyczesywaniu, darł się tak głośno, jakby ze skóry był obdzierany, ostatnio całkowicie swoją taktykę zmienił; łasi się, siedzi cicho jak trusia, i od czasu do czasu języczkiem rękę z grzebieniem (gęstym) liźnie. Ale kiedy tylko głowę na moment odwrócę, Rudy momentalnie pod muszlą już siedzi i siłą stamtąd wyciągać go trzeba. Natomiast Szkaradziej właśnie odwrotnie; dotąd lubił bardzo, kiedy się nim zajmowano, a nawet domagał się wyczesywania, czochrania, głaskania, i wszelkiego tarmoszenia, teraz głośno wyraz swojemu wielkiemu niezadowoleniu daje, a zamiast czesania woli się wytarzać w piachu. Potem wstaje z takiej ziemnej kąpieli, popielaty cały, z ziarenkami w futrze, źdzbłami i innymi paprochami, i dopiero wtedy jest co wyczesywać.
Właściwie tylko Filipek poddaje się dobrowolnie, ale to jego liche futerko, to ciałko chudziutkie nawet pchły omijają.

Więc jak bez "chodzących" mechanizmów żyjemy? Zwyczajnie. Nikt i nic nas już nie goni. Obowiązkowo, to tylko na Boże Narodzenie i Sylwestra mój mąż sprężyny nakręca, czas ustawia, bicie reguluje. A poza tym od czasu do czasu jedynie, aby nostalgiczną atmosferę stworzyć, któryś zegar do życia obudzi. Głośne tykanie i jeszcze głośniejsze godzin wydzwanianie jest nastrojowe bardzo.

Zegarów i zegarków trochę mamy: zbieraliśmy je dość długo, są wiszące, kieszonkowe i naręczne. Niektóre ładne bardzo. Były w naszym zbiorze jeszcze inne, kieszonkowe, złote, z dewizkami, już zabytkowe. Niestety, zwyczajnie zrabował je nam (i inne przedmioty) pewnien poznański antykwariusz,a raczej pseudoantykwariusz. Nie miałam nerwów (ani pieniędzy) aby po sądach się włóczyć z tym przestępcą. No, cóż. Raczej nie wrócą czasy, kiedy w tej części Europy za kradzież rękę ucinano.
Ale przepięknych zegarków szkoda.
A życie i tak sobie tyka.

17 sierpnia 2009

Z drugiej ręki, z pierwszej ręki

Lolisia zaczajona

Feluszka pozuje



Kiedy trafiłam na blog Pchli Targ, który założyła Sara i udostępniła go 100 (tak, stu kolejnym osobom) do wspóltworzenia, postanowiłam dołączyć i także zaoferować przedmioty, które z różnych przyczyn nie są potrzebne w naszym domu. Okazało się, mimo kilkukrotnego już przeprowadzania "remanentów", że takich rzeczy wciąż jest za wiele. Wystawiłam część, niektóre już zmieniły właścicieli, inne być może w przyszłości spotkają się z zainteresowaniem.

W każdym razie ta inicjatywa była bardzo potrzebna, a ruch na Targu zaczął osiągać rozmiar prawdziwego, realnego targowiska, przynajmniej takiego, co to w każdą środę w jakimś niewielkim miasteczku się odbywa.

Przekupki, jak same siebie nazywają osoby tu sprzedające czy wymieniające przedmioty, z tak zwanej "drugiej ręki", za kwoty zdecydowanie symboliczne, zgodnie zresztą z ideą Pchlego, stale swoje grono rozszerzają. Tak więc powołane już są do życia młodsze siostry Pchlego Targu i zaczyna się powoli wyłaniać coś na kształt specjalizacji; tu sprzedaje się przedmioty dekoracyjne, gdzie indziej ciuchy albo rzeczy dziecinne.

Niezmiernie mi się podoba i nawet trochę zadziwia ta ochota do działania, inicjatywa, ta pomysłowość dziewczyn; pań i panienek. Bo panów tu raczej nie spotkasz.
Tak się zastanawiam, że przy tej dynamice może niezadługo dojść do sytuacji, w której "nasze" targi całkowicie przecież społeczne, zagrożą pozycji profesjonalnych serwisów aukcyjnych, gdzie za wystawienie przedmiotu zapłacić trzeba, i od sprzedaży marżę policzy ci właściciel.

Wszystkie, albo prawie wszystkie przekupki prowadzą także swoje własne, osobiste niejako blogi. Zaczęłam zaglądać na niektóre z nich.
Boże! Ale pomysłów, ale własnoręcznie wykonanych prac, przedmiotów! Ile pasji, zaangażowania w urządzanie, w dekorowanie własnych czterech kątów, swoich ogrodów, w ogóle swojego życia! Tu się piecze i czyta. Wychowuje dzieci i słucha muzyki. Podziwia dzieła duże i tworzy własne, mniejsze trochę. Pisze się wiersze, fotografuje, świat zwiedza i własną ziemię podziwia. Zwierzęta się kocha, przyrodę szanuje.

Iluż rzeczy od nich się nauczyłam. Tu poznałam tajniki decoupage'u, gdzie indziej znalazłam przepis na uszycie poszewki (jakże się przydał do własnoręcznego wykonania zmiany pościeli, w angielskie róże oczywiście), a tam pokazano mi, krok po kroku, jak mebelek niewielki odnowić.

Warto, naprawdę warto choć od czasu do czasu odwiedzać te blogowe salony i saloniki, aby z pierwszej ręki brać wiedzę o działaniu wspólczesnej Polki, od studentki, po damę na emeryturze.

I, że też im wszystkim, to znaczy przekupkom, się chce! Bo gdyby nie nasze koty (to dla nich działam), nawet palcem w bucie bym nie kiwnęła. Tak, tak.

13 sierpnia 2009

Goście znad Renu

Jezioro Otmuchowskie

Otmuchów


Bily Potok



Bily Potok

Kłodzko


Kłodzko


Dzierżoniów


Kiedy przyjaciele nasi odjechali dziś rano po krótkiej, tygodniowej zaledwie wizycie, w domu zrobiło się tak jakoś pusto i przykro.
W dodatku, a takie to już ich podróżne szczęście, deszcz zaczął padać dość rzęsiście, więc obawialiśmy się, że drogę będą mieli trudną. Ale po trzech kwadransach już telefonowali, że szczęśliwie z krajowej "ósemki" zjechali na autostradę A4.
No, to odetchnęliśmy, choć z ulgą to zrobimy, jak już wieczorem u siebie, nad Renem bezpiecznie wylądują.

Te parę dni to był szczęśliwy czas, bo przecież tak przyjemnie jest spotkać się, gadać aż do zmęczenia, wspominać dawne (pewnie, że wspaniałe) czasy, jeździć sobie wspólnie, podziwiając krajobrazy.
Od ostatniego naszego spotkania minęły cztery lata i choć rozstając się wówczas snuliśmy wspaniałe plany, jak to za rok, a najdalej za dwa znów się zobaczymy, gdzie pojedziemy, co będziemy robili, to jednak życie, jak zwykle, z tych planów sobie zażartowało.

Tym razem zwiedziliśmy Otmuchów, ładne miasteczko na Opolszczyźnie, a ponieważ pogoda była upalna posiedzieliśmy dłużej nad Jeziorem Otmuchowskm, pięknie położonym, w otoczeniu starodrzewiu, sztucznym zbiornikiem na Nysie Kłodzkiej, o powierzchni ponad 20 km2.
Wracając do domu nie omieszkaliśmy wpaść do braci Pepików.
Przed czterema laty tam właśnie, w Javorniku, zwiedzaliśmy zamek Jansky Vrch. I mimo, że we wspólnej już Europie, musieliśmy wówczas przed granicznym szlabanem się zatrzymać, aby straż mogła nas wylegitymować.
Teraz o wielką politykę się otarliśmy: brak zapór, funkcjonariuszy, a nawet ograniczenia prędkości przypomniał, że "po Schengen" swobodnie już możemy się w granicach Unii przemieszczać.

Piwko tylko, moim zdaniem najlepsze na świecie, załadowaliśmy, i zmęczeni ale wrażeń pełni wracaliśmy do domu, i do kotów.

A koty, jak zwykle podczas wizyt gości; w panice udawanej tylko, albo rzeczywistej (bo wiadomo, że kto jak kto, ale kot na dramaturgii świetnie się zna), na razie po kątach się kryły, oczywiście za wyjątkiem Szkaradzieja, ulubionego kota Schatz, który nie tylko kryć się nie zamierzał, ale przeciwnie, o swojej obecności nieustannie przypominał, najpierw trochę nieśmiało, ale poźniej to już całkiem nachalnie. Stale był obok gości, o nogi się ocierał, głodny, czy nie, dopominał się kąsków. I popisywał się trochę także.
Stopniowo i pozostałe koty przekonywały się, że przyjaciele, nie wrogowie do domu zjechali. Jasne, że z bagażnikiem wypchanym kocimi daniami.

Tylko Filipek, ten mały nicpoń, który dotąd na noce znikał, teraz i na całe dnie zaczął przepadać. Zresztą bez przerwy miałam wrażenie, że Filip po prostu bezczelnie wykorzystuje sytuację, aby z domu bezkarnie się urywać. Zarówno bliźniaki, jak i Felę, ich mamę, goście z opowiadań tylko znali. I właściwie, jeśli o Filipa chodzi, do ich odjazdu tak zostało. Mały włóczykij stale był nieobecny.

Zwiedzaliśmy także inne, nastrojowe miejsca w tych uroczych dolnośląskich miasteczkach, głównie starą, miejską zabudowę, jakże pieczołowicie ostatnimi czasy przywracaną do dawnej świetności. Patrzyłam na to z niejaką zazdrością, bo wydaje mi się, że miejski samorząd wszędzie w okolicy działa lepiej lub gorzej, ale jednak. Tylko ten u nas zwyczajnie sobie śpi.

Pogoda bez przerwy nam dopisywała, a i humory mieliśmy znakomite. Już nie pamiętam, kiedy tak dobrze się bawiłam.

A potem, niestety, trzeba się było żegnać. I kiedy się znów zobaczymy?

26 lipca 2009

A jeże bety suszą

Filipek maleńki



Troszkę większy



Wyrostek




Nastolatek starszy


Już duży


Dorosły całkiem



Elżbieta wróciła z żagli na Mazurach, jak co roku zachwycona pięknem tej ziemi i pełna wrażeń. Byli na jeziorach ze swoim psem, a na zaprzyjaźnionym jachcie pływała kotka. I właśnie to zwierzątko, jego zachowanie tak mnie zaintrygowało; kotka ta była dzielnym członkiem załogi, na postojach harcowała po przybrzeżnych zaroślach, a kiedy podejmowano rejs, wzywana do powrotu, bez ociągania stawiała się na łódce. Otóż to: bez ociagania!

Dlaczego zawsze tak jest, że tylko obce koty wykazują różne cechy, które z wielkim zadowoleniem obserwowałabym u naszych zwierząt, zwłaszcza tę natychmiastową reakcję na wołanie. Nasze, niestety, wołane czy nie wołane, wracają do domu kiedy chcą.
Nawet te codzienne burze i ulewy, co tam ulewy, potopy po prostu, nie skłaniają kotów do siedzenia w domu. Nie mam pojęcia gdzie one się kryją, bo przy tak intensywnych opadach żadne krzaki, nawet taki busz, jak w naszym ogrodzie, nikomu schronienia nie zapewni.

Najlepszym tego dowodem są jeże, które wyglądają każdego promyka słońca i przed swoim domkiem rozkładają te przemoczone liście, trawę, jakieś łodyżki, i suszą je sobie na posłania. Szukając w nocy pożywienia, nieźle się namokną, jako że po nocach właśnie najczęściej leje, nic więc dziwnego, że łapią te pogodne godziny, aby się wysuszyć i rozgrzać.

A najgorzej jest wszelkim żuczkom, biedronkom, pajączkom, które na ziemi, wśród roślin swoje miejsca mają; domki potraciły, a same, jeżeli, to pewnie ledwo z życiem uszły.
Żal mi też ptaków. Kiedy widzę te ociekające piórka, zafrasowane miny, to myślę, że też się martwią tą aurą zwariowaną.
Chociaż, co do hodowlanych gołębi, muszę samokrytycznie przyznać, że moje odczucia tak do końca za bardzo przyjazne nie są. Ptaszyska codziennie, od lat, w liczbie od kilkunastu do kilkudziesięciu lądują niczym jambojety na daszkach nad lukarnami, tymi co to są newralgicznymi punktami naszego dachu; najbardziej, jako papą kryte, narażone na wszelkie uszkodzenia skutkujące nieszczelnością, wiadomo do czego prowadzącą.
Gołębie włażą do rynien, w których kąpią się, i z których piją, gadają, debatują, pokrzykują, tupią tak głośno, że od wczesnego ranka spać nie można.
Więc wstałam wcześnie, tym bardziej, że Filipka znów w domu nie było. Zawsze martwię się o tego chudzinę. Weszłam do salonu, aby otworzyć okna, bo oczywiście przy tych burzach trzeba wszystko na noc zamykać, a tu Filip jak z procy, z kanapy wyskoczył! Na kanapie leżały świeżo wyprane i wyprasowane firanki i zasłony, czekające na powieszenie. Nie muszę chyba wspominać, w jakim stanie je zastałam. To wczoraj wieczorem mąż przez nieuwagę zamknął tam Filipa.
Ale, że ten mały awanturnik nie miauczał, nie dobijał się do drzwi? Widać zadowolony był bardzo, że cały salon miał wyłącznie dla siebie, i cała kanapa była tylko dla niego. A firanki, no cóż. Filipek niewinny. Dostało się mężowi.















19 lipca 2009

Ciasto z morelami









W tym roku wcale nie zapowiadała się klęska morelowego urodzaju, bo wiosną przecież pszczół nie było, aby nasze drzewo, co to ma już ze czterdziści parę lat, zapylić. Ale jednak zawiązki owoców się pokazały, no i teraz jest ich w bród. Niestety, ostatnie nawałnice, to znaczy grad przed paru dniami, wichury i wczorajsza burza, strącają morele na ziemię. A ponieważ drzewo wysokie jest, a owoce miękkie, co dzień leży pod nim dywan z "plaskatych" morelek. Część z nich jest do uratowania, więc zbieramy je i przetwarzamy.
Stoję nad zlewozmywakiem i myślę, ile to wody dodatkowo do kanalizacji miejskiej, niewydolnej już, płynie. Dosłownie hektolitry się zużywa, aby wypłukać morelki z ziemi, trawy i patyczków. Jakby tej z nieba spadającej mało było. W dodatku za wodę i ścieki słono zapłacić trzeba.

Dżemy robię ze zwykłym cukrem, bo mój mąż jest zdania, że ten żelujący powoduje zatracenie prawdziwego smaku owoców. No nie wiem, czy do końca tak jest, ale kiedy przypaliły mi się już dwa garnki od tego długotrwałego gotowania, postanowiłam jednak te fixy kupić.
Z piętnaście kilo moreli już mam, a kolejne dalej spadają. Więc są marmolady, kompot bez przerwy się gotuje, i oczywiście ciasto morelowe wczoraj wieczorem upiekłam. Od razu pół tortownicy pochłonęliśmy, takie było dobre, choć morelki tego lata kwaśnie, jak nigdy.
Żaden kot ciasta spróbować nawet nie chciał, przyglądając się nam, jedzącym, z niejakim politowaniem. A w lodówce dalej gary obranych już owoców na przerób czekają.

Wcześniej zrobiłam dżemy z wiśni-szklanek. Parę słoiczków tylko, bo resztę te skrzydlate złodziejaszki, kosy głównie, skonsumowały. Z zadziwiającą precyzją potrafią najdojrzalsze wisienki wybierać, i dokładnie objadają drzewko, od góry poczynając.
Pod wiśnią, na piechotę, pisklak kosa się przechadzał, a z odległości dwóch kroków obserwowała go Lolita. Kiedy mąż to zauważył, porwał małego na ręce, czym wywołał awanturę nie lada: kosica, która widać czuwała nad swoim dzieckiem nieopodal, istne piekło zrobiła. Tak wrzeszczała, podlatywała, pikowała, sądząc, że mały napadnięty został i niebezpieczeństwo mu grozi, że "napastnik" na koniec ogrodu pognał i tam młodego kosa, podrzucając go do góry, wypuścił. Ptaszek poleciał, ale nieporadnie jeszcze bardzo. A Lolisia zawiedziona była, oj zawiedziona.

Roboty różne domowe, rozgrzebane w połowie leżą, bo to za gorąco, albo za deszczowo jest, i nie wiadomo dokładnie, kiedy doczekają się finału.Wolimy obserwować, jak Kubuś-jeż, w biały dzień, bo o dziewiątej rano, Kubusiową przyprowadził do misek z jedzeniem, które w nocy dla Leona i Łaciaka wystawiłam. Kocury w piórka zaczynają chyba obrastać, bo z misek zniknęła kocia konserwa, ale domieszany do niej makaron został nietknięty.
Jeże z jednej miski wyjadały z zapałem wielkim te kluski i dopiero, kiedy z aparatem podbiegłam, aby ten niebywały dla mnie widok utrwalić, jeden ze zwierzaków czmychnął pod auto (żona?), ale drugi (mąż?), wcale nie spłoszony moim widokiem, dalej wcinał śniadanko.

Oczekując wizyty naszych Nadreńczyków, z których jedno jest zagorzałym kibicem sportowym, zdecydowaliśmy się na instalację videostrady, aby Schatz pozbawiony nie był swoich transmisji ulubionych.
Kilka dni temu dostaliśmy dekoder i postanowiliśmy dziś go podłączyć. Niestety, okazało się, że nasze stare Panasoniki nie mają odpowiednich wejść na jakieś tam kable scarty. Telemaniakami to raczej nie jesteśmy i za wiele się tym nie interesujemy. Ale oczywiście zaraz dostało mi się, że zamawiam, nie zasięgając informacji o szczególach. Ach, te chłopy!
Wcale się nie zdenerwowałam tylko zadzwoniłam po pomoc techniczną. Okazało się, że trzeba dokupić "przejściówkę" za parę złotych w sklepie z kablami i wszystko będzie grało, dosłownie i w przenośni.

No to zrobiliśmy kawę i zjedliśmy drugą połówkę tego ciasta z morelami, i już.

12 lipca 2009

Pada i pada, a koty się nudzą

To ja, Dunia
Trochę śpię, a trochę czuwam


Leje, pada, znowu leje. I znowu pada. Z krótkimi przerwami. W piwnicy mury są tak nasiąknięte wodą, że można je dosłownie wykręcać. W kuchni zapałki nie chcą się zapalać. A w łazience papier toaletowy przypomina mokre kompresy. Tak jest od pięciu tygodni. Choć i tak mamy duże szczęście, bo w pobliżu nie przepływa żadna rzeka, potok czy choćby strumyk, a te właśnie, wezbrane do ogromnych rozmiarów, są powodem wielu ludzich nieszczęść. Tu, na Dolnym Śląsku, najgorszą sytuację mają mieszkańcy kotliny kłodzkiej, a to dosłownie o rzut kamieniem od naszego domu.

Nasze zwierzaki, niezadowolone kiedy intensywnie pada, bo przecież niecierpią być zmoczone, z udręczonymi nudą obliczami, przesypiają po wiele godzin w różnych miejscach w domu. Ale wybiegają natychmiast na dwór, gdy natrafią na choćby małą dziurę deszczową. Wtedy szaleństwa wyprawiają straszne, biegają, polują, wąchają i badają wszystko, wylegują się na tej ociekającej wodą ziemi. Potem podłogi, schody, łóżka, krzesła, no w ogóle cały dom, są tak zabłocone, że ja już całkowicie bezradna i zniechęcona, przestałam na to reagować. Mieliśmy dom wyporządzić na przyjazd gości naszych miłych, nadreńskich, ale jeśli taka pogoda się utrzyma, to będzie to po prostu fizycznie niemożliwe.

A tymczasem przeszły ponuro urodziny naszych maluchów, to znaczy Filip i Bazylek skończyli właśnie po dwa lata. Ponuro, bo jak co dzień padało, a co to za dzień, w którym wyjść nie można? To dzień zwyczajnie zmarnowany, zwłaszcza dla włóczęgi Filipka. Choć Bazyl także pasjami lubi łazikować samotnie. Odwiedza codziennie pewien ogródek, po którym kilka kur spaceruje. I choć Bazyl zachowuje się w sposób znacznie odbiegający od standardowego kociego, to raczej wątpię, aby z przyjaźni do tego ptactwa tam zaglądał. W dodatku jest to kot towarzyski bardzo, pozwala się wszystkim głaskać, przysłuchuje się z zadartą do góry główką, kiedy obce całkiem osoby go komplementują, łazi bez obawy środkiem naszej uliczki, po której przecież paru gamoni potrafi przejechać osiemdziesiątką swoją "furą", z wyciem silników i głośników.

W końcu czerwca także Lolisia miała urodziny. Ale ona pierwszą młodość ma za sobą; skończyła sześć lat. Jak zwykle jest urocza, pełna wdzięku i gracji, jednak zauważyłam, że już skoro świt z domu nie wybiega, lubi pospać dłużej, do dziewiątej nawet. W ciągu dnia także przychodzi ułożyć się gdzieś wygodnie i podrzemać. Cóż, czas dla wszystkich jednakowo jest nieubłagany.

Mama Lolity, Dunia, to już ośmioletnia kocia matrona, ale bawić jak kocię nadal bardzo się lubi. Udawane polowanie na lisią łapkę, z krzykami, podchodami, chowaniem tego biednego lisiego szczątka do pudełek, dziur jakiś, a potem odnajdowanie go z wrzaskiem, przyprawiającym mnie każdorazowo o łomotanie serca, to jej najprzedniejsza rozrywka. Dunia, dumna i "niedotykalska" także od jakiegoś czasu przejawia dużą chęć do przytulania i siadania obok człowieka. Asystuje chętnie zwłaszcza przy śniadaniu, i czeka na kąsek, choć wiem dobrze, że nie lubi na przykład ciasta czy sera; bierze kawałeczek ze względów towarzystkich.

Leon, nasz stołownik, już kilka miesięcy temu przyprowadził podobnego sobie kloszarda do naszego ogrodu. Teraz pospołu siadują na progu, a ja sumienia nie mam, aby je przeganiać, bo tylko na tym progu chociaż trochę przed opadami daszek je chroni. Oczywiście Leon musi teraz dzielić się swoją porcją z koleżką, który tak jest wygłodzony, że łapą wyszarpuje jedzenie z miski. Chodzące kocie nieszczęście. Skóra i kości. Zainfekowane okropnie uszy. W biało (kiedyś, po urodzeniu)-czarne łaty. Nawet imienia nie dostał. Przezywamy go "Łaciak".

Tak; dla większości istot życie niewesołe jest, oj, niewesołe.

22 czerwca 2009

Chleb powszedni



Ta listopadowa wręcz pogoda jest tak przygnębiająca, że mimo mnóstwa różnorakich powinności, człowiek z kąta w kąt się snuje, nic konkretnego nie robi, a dnie, całe wilgotne, przez palce łagodnie sobie przeciekają.
Pomyślałam, że taka aura skisła pomocna może być wielce w dosłownym kiszeniu żywności. Ale czego? Na ogórki czy pomidory jeszcze za wcześnie. Padło na chleb. Więc mój mąż zamówił w sklepiku GS-u, gdzie od lat chleb kupujemy, mąkę żytnią, której tu w innych sklepach nie uświadczysz.
O dziwo, zamówienie zostało zrealizowane szybko, więc pozostało mi tylko zabrać się do roboty.
Liczne strony w Sieci, na których tysiące przepisów i porad, dyskusji i fotografii, rozważań na temat bakterii i drożdży, pozwalają na dowolne zgłębienie tematu.
Tak więc, bogatsza w wiedzę o rozmnażaniu (płciowym bądź bezpłciowym) drożdży, typach i rodzajach mąk (od amerykańskich, przez francuskie, po australijskie), historii wypieku chleba, mającej 12 tysięcy lat, i innych informacji, niezbędnych zapewne do przygotowania ciasta na jeden bochenek, zabrałam się do zrobienia zakwasu.

Sądząc po dyskusjach na forach, ukwaszenie kilku garści żytniej mąki z wodą z kranu stanowi problem nie lada; dopytywanie o zamianę miar w szklankach, kubkach czy łyżkach na gramy albo filiżanki, gorace spory o kolorek, odcienie (szary, beżowy, czy zielony) i zapachy (octowy, cytrusowy, acetonowy) zaczynu, wielkość i liczebność (mało, za mało, dużo, za dużo) pęcherzyków powietrza, i temu podobne problemy świadczyć mogą jak poważnie podchodzimy do zagadnienia chleba naszego powszedniego.

Mój zakwas, zgodnie z dyspozycjami piekarniczych stron i blogów, gotowy był po pięciu dniach. I zrobił się sam, bez przeliczania stopnia hydracji (czy ma być 100 a może 130%), bez podglądania, mieszania i wąchania. Do plastikowego naczynia z pokrywką raz na dobę dawałam po jednej miarze mąki żytniej i letniej wody, rozmieszanych z sobą, aby nie było grudek. Szóstego dnia zakwas wyglądał jak na zdjęciu. Na pewno pomogła ta pogoda. Wybrałam przepis na chleb żytnio-pszenny. Rósł strasznie długo. Na pewno zawiniała ta pogoda. Po wyjęciu z pieca bochenek raczej nie przypominał tego z naszej piekarni; na blasze trochę rozlazł się na boki, i spłaszczył. W smaku niezły. Ale skórka - nieszczęście; jak na żołnierskim sucharze z czasu I wojny światowej - przegryźć się przez nią raczej trudno, można tylko żuć. Zdaje się, że to wina piecyka. Czyżby następny Whirlpool do wymiany? Ma przecież dopiero 12 lat!

Więc summa summarum (oprócz wydatków na koszyczki, blaszki, kamienie, i inne akcesoria do pieczenia chleba w domu) taniej jednak będzie kupowanie bochenka co drugi dzień w naszym sklepiku.
Poza tym smak bagietki na zakwasie moim zdaniem ustępuje "zwykłej" bagietce drożdżowej, które pieczemy przecież najczęściej. I chyba tak zostanie.

A nasze koty wpadły do kuchni, zziębnięte i zmoknięte, w nosie mając chlebowe dylematy. Żądają krabów. I pstrąga. I żadnego chleba.

10 czerwca 2009

Piwoniowe kraje



Chociaż jest tak zimno, że cały czas zastanawiam się, jak to właściwie jest z tym ocieplaniem się klimatu, to jednak drzewa są zielone, a kwiaty zakwitają.
Teraz rozwinęły się piwonie, za którymi przepadam. Pachną tak słodko i świeżo zarazem, że przytulenie twarzy do piwoniowego bukietu jest zawsze chwilą najwyższej przyjemności.

Wśród wielbicieli piwonii, których zapewne wielu, był i nasz noblista. Jeden z moich wierszy ulubionych to właśnie ten: "Piwonie kwitną, białe i różowe / A w środku każdej, jak w pachnącym dzbanie / Gromady żuczków prowadzą rozmowy / Bo kwiat jest dany żuczkom na mieszkanie..."
I, w przeciwieństwie do prozy, której admiratorką raczej nie jestem, jeszcze jeden szczególnie mi się podoba. Poeta w swoim ogrodzie, w Kaliforni. Ten nastrój, ten spokój, ta błogość, są urzekające:
"Dzień taki szczęśliwy / Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie /Kolibry przystawały nad kwiatem kaprifolium /Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć /Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć /Co przydarzyło się złego, zapomniałem /Nie wstydziłem się myśleć, że byłem kim jestem /Nie czułem w ciele żadnego bólu /Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle."

W ogrodzie, oprócz piwonii, rosną na potęgę pieczarki, i inne grzyby, i to w takich ilościach, że można byłoby codziennie potrawy z nich robić. Niestety, nie wiemy, czy to grzyby jadalne, choć wyglądają bardzo zachęcająco. Porównywałam je z ilustracjami w książkach i na stronach o grzybach w Sieci, ale stuprocentowej pewności co do ich "zjadliwości" nie nabrałam, więc nie będę ryzykować.
Zatrucie grzybami bardzo przykre jest, a my wolelibyśmy, jak mówi Jarek "umierać zdrowo".

Ale najważniejszą nowiną ogrodową jest zachowanie naszego jeżyka Kubusia. On właśnie znalazł sobie damę serca, i zaloty trwają od wczesnego popołudnia, co o tyle dziwne jest, że jak dotąd zawsze dopiero po zmierzchu zaczynał być aktywny. Jednak wiadomo; na miłość każda pora jest dobra. Jeśli panienka przyjmie awanse Kubusia to doczekamy się gromadki jeżąt.

Jeże rozmnażają się podobnie całkiem jak koty, samiczka rodzi dwa razy w roku do siedmiu maluchów, ciąża trwa 2 miesiące, dzieci, otwierające oczka po dwóch tygodniach, wychowuje wyłącznie matka. No i dobrze, że chociaż one same starają się o swoje wyżywienie. Bo nasze kociska, które do okruszka wyjadły już zapasy z ostatniej przesyłki, teraz z niecierpliwością oczekiwały na powrót Schatz z urlopowych wojaży, mając nadzieję na kolejną porcję smakołyków. I nie zawiodły się. Bo na Whiskasy nie mogły już patrzeć.

Czas tak szybko płynie, że te parę tygodni minęło jak z przysłowiowego bicza trzaskanie, i nasi Nadreńczycy wrócili w domowe pielesze, wypoczęci, zadowoleni, opaleni, pełni wrażeń i zdrowi. A że portfele znacznie lżejsze się zrobiły? No cóż, przyjemności zawsze kosztują.

7 czerwca 2009

Filip i polityka


Filip





Oj, coś nie zanosi się na wysoką frekwencję w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Właśnie wróciliśmy z naszego lokalu wyborczego, a tam na listach uprawnionych do głosowania same puste miejsca. Co prawda jest dopiero pora obiadowa, ale zwykle pierwsza większa grupa wyborców meldowała się zaraz "po kościele".
Głupio, naprawdę głupio będzie, kiedy się okaże, że my, Polacy to faktycznie w nosie mamy tę całą Unię. Że potrzebna nam jest przy wyjazdach na wakacje, albo na saksy. Że ją uznajemy przy korzystaniu ze środków pomocowych. I tyle. Reszta - nie nasza sprawa.

Głosuję, choć zdaję sobie sprawę, że mój wpływ na skład naszej reprezentacji jest minimalny. Byłby znacznie większy, gdybyśmy rzeczywiście mogli wybierać wśród najlepszych. A to z kolei byłoby możliwe, gdyby partie rekomendowały ludzi godnych, o wysokiej osobistej kulturze, odpowiednio wykształconych. I obowiązkowo z dobrą znajomością choć jednego z oficjalnych języków Parlamentu. Tzw. pi-dżi English, czy dukanie po francusku może być pomocne na urlopie, ale nie w pracy, w dodatku parlamentarnej. Ale cóż. Dopóki o tę funkcję ubiegać się będą kandydaci oczekujący jedynie doskonale płatnej posady w zamian za zasługi (usługi) dla swoich partii, dopóty nie mamy co marzyć, aby nasz skład stanowiły same Danuty Huebner i Jackowie Saryusz-Wolscy.

Zahaczyłam trochę o wyborczy temat, wbrew własnemu postanowieniu, że na tym blogu żadnych politycznych wątków nie będę wprowadzała; opowiadam przecież tylko o naszych kotach i o zwykłych, codziennych sprawach. Choć, jak się mówi, nie samym chlebem człowiek żyje, czymś tam się przecież jeszcze interesuje.

Ale wracam do kotów. I jest do czego. Filipek, moja ustawiczna, od dwóch lat, troska, zaczął nam ujawniać prawdziwy swój charakter. Od przeszło tygodnia wszystkie, dosłownie wszystkie noce spędza pod gołym niebiem, i dopiero przed południem przychodzi do domu, a właściwie zakrada się do niego, tak jakby chciał być przeźroczysty. Cichcem, cichcem, i na górę, do sypialni, gdzie zakopuje się w betach.
Przypomina to całkiem zachowanie nastolatka (choć właściwie to faceta w każdym wieku), który wie, że przeskrobał, balując poza domem całą noc. Nie wiem, gdzie on łazikuje, co robi po nocy, kiedy tak zimno albo leje. Czyżby miał, jak to w męskim jest zwyczaju, jakieś dodatkowe przytulne gniazdko?
W każdym razie kiedy mnie zobaczy natychmiast chowa się pod łóżko. Dobrze wie, że zawinił. Ale i tak dostaje ostrą reprymendę; wypominam mu ile to razy schodziłam i bezskutecznie go wołałam. Potem naturalnie "przebaczam" Filipkowi i podsuwam miskę, a on wygłodniały, dosłownie rzuca się na jedzenie. Jeśli nie jest zbytnio usmarowany to idzie zaraz spać. I śpi jak zabity do późnego popołudnia, a nierzadko i do wieczora. Następnie wyspany, awanturuje się pod drzwiami, aby go na dwór wypuścić.
Pewnie, nie będę więzić kota w domu, wbrew jego woli, więc wypuszczam, łudząc się, że tym razem pobiega i do domu na noc wróci. Ale gdzie tam. Przez jakiś czas jest w zasięgu wzroku. Potem jednak gdzieś przepada. Mój mąż wiadomo, stronę Filipa bierze, i w kółko tłumaczy, że kot taką naturę ma; w nocy poluje, w dzień się wyleguje.
Ciekawa jestem jednak dlaczego to ta natura dopiero teraz na wierzch wypływa. No, i dlaczego pozostałe nasze kociska wolą jednak w domu nocować, choć oczywiście każdemu się "skok w bok" przytrafia.

Mam tylko nadzieję, że ta paskudna pogoda, jaką od całych tygodni mamy, i która na myśl przywodzi raczej powrót do epoki lodowcowej, niż groźbę ocieplenia klimatu, nareszcie się poprawi, jak na czerwcową aurę przystało.
Przestanę się wtedy martwić, że Filipek tak przemaka i przemarza, i że na starość to na pewno będzie miał reumatyzm.

25 maja 2009

Zupa? A pfuj!


...ławeczka, ogródeczek...





Powoli sezon urlopowy się rozpoczyna. Wszyscy, no prawie wszyscy, planują swoje wyjazdy. Niektórzy, jak Hanka z Włodkiem, to już nawet z wakacji wrócili; dla nich najlepszy wypoczynek to szusowanie gdzieś po wielkich, alpejskich lodowcach. Brr, zimno, biało i niebezpiecznie.
Ale oczywiście, co kto woli. My nie mamy takiego sportowo-turystycznego zacięcia. Dla nas wypoczynek to błękitne morze, żółty piach, cudownie grzejące słońce, pusta plaża, a w oddali, na horyzoncie, żagle. Niekoniecznie do pływania, raczej do obserwowania. Na brzegu jednak pewniej się czujemy.

Takich wielbicieli morza znacznie więcej jest: Schatz ze swoim skarbem (jasne, oboje to skarby) także preferują ten rodzaj wypoczynku. Właśnie brzeg Renu zamienili na brzeg morski i przez parę tygodni rozkoszować się będą lekką bryzą. I żarem z nieba. I sztormem. Bo przecież nadmorska pogoda tak zmienna jest i frapująca.

Czytuję chętnie w Sieci reportaże z podróży dalekich i egzotycznych, ale i wakacje na działce mogą być przecież bardzo, bardzo przyjemne. My, jako że działki nie mamy, jak co roku od lat, w przydomowym ogródku będziemy urlopować, i wypatrywać, kto tu z miłych gości do nas zawita.

Nasze zwierzaki, które bardzo lubią kiedy my na dworze przebywamy, obsiądą nas wszystkie, przymilać się będą, na drobny poczęstunek oczekiwać. Oczywiście nie obejdzie się bez popisów i pokazywania nam i sobie wzajemnie, swojej sprawności, skoczności, szybkości. Kto najzręczniej i najwyżej na morelę wbiegnie? Kto na najcieńszej wiśniowej gałązce zawiśnie, w dodatku z głową w dół? Komu uda się przez świerkowe igiełki przedrzeć, aby łapek zbytnio nie pokłuć? No i kto nie spadnie z daszku komórki, na który tak trudno się wdrapać? Podchody, szukanie, uciekanie, polowanie - a wszystko to na niby tylko.
Obserwować taką kocią zabawę można godzinami. I zwierzęta bawią się tak samo dobrze, jak wówczas, gdy miały po 6 tygodni. Przy ładnej pogodzie, zmęczone tym szaleństwem, po kwadransie, najdalej po pół godziny, odpocząć muszą. Wtedy układają się gdzie popadnie, nierzadko na betonowej płycie chodnikowej (wygodnie?), i przysypiają. Po takiej drzemce znów gotowe są do aktywności. Potrafią tak na zmianę cały dzień i pół nocy wariować.

Koty szybko się męczą, ale i regenerują siły także bardzo szybko. Cały dzień także coś sobie podjadają, coś próbują. A to Rudy wpadnie do kuchni, zje cztery chrupki, a to Filipek wynajdzie coś w miseczce, Dunia obliże się po zjedzeniu kęska. Prawdziwy głód dopada je dopiero wieczorem, najczęściej późnym. Wówczas mają wilczy apetyt i pochłaniają spore ilości. Na szczęście dla nich, przed swoim wyjazdem Schatz zaopatrzyła kociska w znaczne ilości jedzonka. Nasze własne możliwości tak się w tym roku skurczyły, że gdyby zwierzaki musiały liczyć tylko na ten stół, nie mogłyby absolutnie tak przebierać w pokarmach i wybrzydzać. A czego nie zjedzą, co zostanie, wpadnie do miski Leona. On grymasić nie ma zamiaru. I dobrze. W ten sposób absolutnie nic się nie marnuje. Leon zje nawet zupę grochową. Byleby w niej choć kawałek kiełbaski pływał!

Ach, gdyby nasze koty polubiły taką kuchnię, gdyby chociaż ją tolerowały! Ale one, niestety, nie chcą słyszeć o jedzeniu "ludzkiej" zupy. Ani makaronu. Że nie wspomnę już o kaszach czy ziemniakach. Jednak do kogo pretensje? Jak nauczyłam, tak mam. Wszyscy mi to w koło powtarzają. Ale przecież, na Boga! W naturze żaden kot zupy nie jada!

15 maja 2009

Latka lecą

Rudolf lekko znudzony

Szkaradziejek przysypia



Jak przystało na "zimną Zośkę" rano było tylko 3 st. C. Rano, to znaczy o wpół do czwartej, kiedy to Filipek każe się wypuścić na dwór, a za nim w te pędy, część naszej kociarni. Jak już trzy-cztery sztuki wyjdą pobiegać, albo zapolować, choć nie za bardzo wiadomo na co, wtedy decyduje się na wyjście jeszcze Dunia. Skacze z szafy w sypialni, gdzie od tygodni ma legowisko, tak głośno, że cały dom aż dudni, więc jakby ktoś jeszcze spał, to teraz już na pewno się obudzi. A jak się obudzi, to będzie długo, dokładnie i pracowicie się mył, a jak już toaleta będzie zrobiona to będzie się domagał, aby go wypuścić, bo przecież inni dawno poszli. A ja czekam.

Tylko seniorzy, którzy są już po siedemdziesiątce (licząc ludzką miarą), to znaczy Szkaradziejek z Rudolfem, tacy skorzy do wychodzenia na ten ziąb przed świtaniem nie są, wolą jeszcze ze dwie godzinki poleżeć. Ale za dwie godzinki i tak jest dopiero wpół do szóstej. I co ja mam powiedzieć?! Tak jest co dnia, chyba, że na dworze leje, albo jest jakaś znaczna zmiana ciśnień. Wtedy kociska potrafią wylegiwać się i do dziewiątej. Nikt, absolutnie nikt nie przychodzi mnie budzić.

Kiedy odwieram drzwi wejściowe na progu naturalnie siedzi Leon - włóczęga. Zniknął tak gdzieś jesienią, a około lutego znów się na naszym ganku pojawił. Staczał ciężkie boje, głównie na mordy zresztą, ze wszystkimi możliwymi przybłędami kocimi, jakie przez nasz ogródek się przewijały.
Kocie walki, przeraźliwe darcia się, wrzaski niepojęte, zwłaszcza w środku nocy, potrafią być bardzo uciążliwe. Człowiek budzi się, lekko przerażony, bo w pierwszej chwili nie bardzo wie, co się dzieje.
Koty budzą się także. Doskonale potrafią odczytywać te wszystkie, dobiegające z dworu dźwięki. W zależności od przebiegu awantur i zapasów dziejących się na zewnątrz, są albo zaniepokojone, albo zwyczajnie zniesmaczone, że znów jakiś koci chuligan przerwał im smaczny sen. Tylko Filipek momentalnie jest gotowy, aby biec i przekonać się naocznie, co też takiego ciekawego się wydarza. Oczywiście Filip lanie dostaje od obcych kocurów w pierwszym rzędzie. Mały, wątły, teraz na wiosnę znów jakby nam wychudł, więc absolutnie nikt z respektem z drogi mu nie schodzi. Biedny Filipuś.

Jeszcze w ubiegłym roku nasz Rudy vel Rudolf potrafił utrzymawać porządek wśród tej kociej zgrai. Kocury się go bały i z daleka obchodziły. Nasze koty także przywództwo mu oddawały. Ale teraz Rudzielec się zestarzał, najchętniej przysypia gdzieś po kątach, a godziny jego aktywności raczej do minut się skurczyły. I chociaż Rudolf miał tylko do lata, a najdalej do jesieni dożyć, co mu weterynarz przed dziewięciu laty przepowiedział, jakoś dotąd cieszy się światem, a my oczywiście nim. I niech tak jak najdłużej zostanie. Oczywiście Rudy także zmalał jakoś, nie tak sprawnie się już porusza, nie objada się tak często do nieprzytomości, jak kiedyś, kiedy tak bał się, że jedzenia zabraknie. Może nareszcie zapomniał straszne swoje przeżycia z wczesnej młodości, zanim do nas przystał.

Bo Szkaradziej, żyjący w naszym domu jedenasty rok, od jakiegoś czasu zachowuje się, jak na szczęśliwego kota przystało: przychodzi się przytulić, wskoczy na kolania, domaga się pieszczot, co kiedyś było nie do pomyślenia. Sam idzie do kuchni i szuka w miskach dobrych kąsków. Kiedyś również nie do pomyślenia.
Ten kot bardzo długo, latami dosłownie, nie odważał się na jedzenie bez pozwolenia. Musiał być nieźle tresowany przez poprzednich opiekunów. Właśnie, opiekunów?Takie zastraszone zwierzę jest najlepszym dowodem na to, jaka to "opieka" być musiała. Teraz, na starość, Szkaradziu nawet bawić się lubi. On, taki zawsze poważny, taki odnoszący się do wszystkiego najpierw z obawą, a potem z rezerwą. Najmilszy Szkaradziej.
Najgorsze, że okropnie boleśnie wbija pazury w kolana, kiedy już się na nich usadowi. Robi to oczywiście z przywiazania. I skarcić go nie można, bo pomyśli, że go nie kochamy.

4 maja 2009

Pierwsza majówka tej wiosny



Wiele osób na majowy pogodny weekend wyjechało w plener, zabierając dzieci, zwierzęta i sprzęt do grillowania. My, zamiast na majówkę, bo nie sposób upchać wszystkich kotów do jednego, małego w dodatku autka, postanowiliśmy przez te parę dni oddawać się całkowicie dowolnym zajęciom, wzajemnie się nie popędzając, ani do niczego nie przymuszając. W naszym własnym ogrodzie jest przecież tak zielono i kwitnąco, że należy z tego korzystać, zamiast narażać się na utratę zdrowia czy pojazdu, albo jednego i drugiego, w tych zawodach szybkościowych na szosach, zwłaszcza w dni wolne od pracy.

Mój mąż, w ubiegłym tygodniu "ścigany" przeze mnie, aby nareszcie zaczął robić porządki w piwnicy, którą doprowadził do tragicznego wręcz stanu, zajął się teraz z dużą chęcią renowacją starego krzesła. Ale jego gotowość do szlifowania wynikała głównie stąd, że była usprawiedliwieniem dla odstąpienia (czasowego) od sprzątania podziemia.
Krzesło, solidnie zrobione z dębowego drewna przez jakiegoś dziewiętnastowiecznego rzemieślnika, okazało się, po wyciągnięciu go z tejże piwnicy, sprzętem jeszcze do uratowania, mimo, że przeleżało, czy raczej przestało w niej 12 lat. Po oczyszczeniu zamierzamy go zawoskować kilka razy, wypolerować i zmienić tapicerkę z obecnej skórzanej, ale uszkodzonej, na pokrycie tekstylne. Najchętniej widziałabym na nim "angielskie" róże, jako, że styl ten nadzwyczaj mi się ostatnio podoba.
W miarę posiadania funduszy chciałabym zmienić wystrój kominkowej części naszego salonu na taki właśnie - różany. Wiejski.

Sama do piwnicy rzadko schodzę, nie chcąc się denerwować tym bałaganem, ale przypomniałam sobie, że wisi w niej stary, ceramiczny zegar, zresztą nie na chodzie. Był w stanie nieciekawym i dlatego nie znalazł miejsca w kuchni. Teraz postanowiłam się nim zająć. Po wyczyszczeniu ozdobiłam cyferblat metodą decoupage, zrobiłam krakelurę i powiesiłam, na razie w sypialni. Gdzie znajdzie swoje docelowe miejsce, jeszcze nie wiem. Ale doszliśmy do wspólnego wniosku, że szkoda, aby dalej rdzewiał w piwnicy. Oczywiście w dalszym ciągu nie "chodzi", ale nie o to przecież chodzi (ach, ta słów wieloznaczność), ma być po prostu dekoracją.

Teraz widzę, że dużo, o wiele za dużo naszych sprzętów najróżniejszych znalazło swój smutny koniec na śmietnikach albo w workach przeróżnych złomiarzy czy innych zbieraczy. Przy niewielkich nakładach pracy mogłyby z powodzeniem jeszcze wiele lat służyć jako przedmioty użytkowe lub ozdobne.
Ba, ale wówczas nie przepadałam, jak teraz, za stylem prowincjonalnym.

24 kwietnia 2009

Kwitnące wiśnie i PIT-y

Ogród pełen kwitnących wiśni, ale pszczół niestety, nie ma


Ostatnia (z winy kotów) Cesarska Korona - niech będzie dla MM



Wiśnie właśnie zakwitły kiedy w prasie zaczęły pojawiać się wiadomości, że niebawem Ministerstwo Finansów umożliwi nam elektroniczne rozliczanie się z dochodów za ubiegły rok.

Ponieważ nie mam przekonania, że rząd racjonalnie gospodaruje pieniędzmi, które pochodzą z naszych podatków, stąd też, odkąd mogę to robić, nie zamierzam darować temu niezbyt mi przyjaznemu państwu, żadnych złotówek, groszy nawet, ani tych pochodzących z odliczeń za Internet, ani nawet mojego skromnego 1% podatku, który przekazuję na Przytulisko w Boguszycach Małych prowadzone przez malarkę Bożenę Wahl. Do czego zresztą wszystkich gorąco zachęcam.

W tej sytuacji muszę sama (zamiast zostawiać to ZUS-owi), składać zeznania podatkowe, więc ucieszyłam się nawet, że nie trzeba będzie biegać do urzędu skarbowego.

Parę dni temu weszłam na stronę ministerstwa, okazało się jednak, że aby pobrać interaktywne druki należy najpierw zainstalować określone dodatki do przeglądarki. Niestety, jeden z nich był przez mój komputer zwyczajnie wypluwany.
Na razie zanadto tym nie zrażona ponawiałam próby, ale bez rezultatu.
Zaczęłam więc przeglądać różne fora internetowe, zbierać porady, stosować je, ale wszystko na nic.

W poszukiwaniu pomocy trafiłam w końcu na blog informatyka Michała Małaja p.t. FLEX 2 (adres: http://flex2.blogspot.com/ ). Uderzyło mnie przede wszystkim jedno: absolutny brak wszelkich elementów graficznych, upiększających, jakiś wyskakująch okienek, zegarów, kalendarzy, liczników i innych, tego typu gadżetów.
Przypomniałam sobie, że oglądałam już takie „ascetyczne” wręcz blogi osób zawodowo zajmujących się informatyką: tylko wiedza, informacje i potrzebne łącza.

Jednak ten blog był zarazem nieco inny: trudną (dla mnie bardzo) tematykę, poruszał w sympatycznej formie opowiadań, z dialogami między dwójką młodych ludzi – Darią, która raczej gruntownej wiedzy informatycznej nie ma, i jej chłopakiem Michałem, który przeciwnie – jest specjalistą w tej dziedzinie.
I właśnie – najnowsze z tych opowiadań niemal idealnie odpowiadało problemowi, który miałam z tym nieszczęśnym plug-in’em, odmawiającym usadowienia się w moim laptopie.

Dodatkowo napisałam do autora blogu z prośbą o wsparcie techniczne. Jego dobra wola i uprzejmość były tak duże, że już w niedzielę udało mi się wysłać nasze PIT-y Ministerstwu Finansów oraz pobrać i wydrukować poświadczenia odbioru. A niech będą! Na pamiątkę, nie tylko na ewentualne żądanie urzędu.

Naprawdę miło jest wiedzieć, że poważnie zajęty zawodowo analityk-programista potrafi podać pomocną dłoń osobie w potrzebie, w dodatku ignorantce. A co więcej, robi to z wdziękiem oraz całkowicie przecież bezinteresownie. Po prostu
z dobrego serca.

W sumie byłam bardzo zadowolona, nie mówiąc już o naszych kotach, które będą mogły liczyć na dodatkowy, dziesięciokilowy worek niezłych chrupek. Dostaną go, gdy tylko Fiskus odda mi te 144 polskie złote.


11 kwietnia 2009

Ach, te baby



W Wielką Sobotę ostatnie zwykle przygotowania do święta Wielkiej Nocy czynimy: okna są już pomyte, dywany odkurzone, meble odświeżone, pranie wysuszone, a my - w kuchni szalejemy.

Pewnie są jeszcze domy, w których ogromne ilości jadła się przygotowuje, w moim jednak to szaleństwo raczej w cudzysłowie występuje. Umiar, i jeszcze raz umiar, ot, aby tradycji zadość się stało: Są więc kraszanki, w łuskach cebuli malowane, trochę wędlin, wypieki. Nacisk zaś głównie na wystrój stołu niż jego obfitość się kładzie.

W Polsce od wieków utarło się święta te traktować bardziej jako ucztę dla żołądka niż dla ducha. Świadectwo temu dają rozliczne opisy kulinarnego rozpasania, od magnackich domów poczynając, na najskromniejszych, kmiecich, kończąc.

W mojej ulubionej książce kucharskiej p.t. W staropolskiej Kuchni, Marii Lemnis i Henryka Vitry (Interpress, W-wa 1986), autorzy tak polski stół opisują:
„…W ciągu Wielkiego Tygodnia największy ruch panował w kuchni, z której dolatywały smakowite zapachy przygotowywanych na święta potraw. Podniecały one apetyty poszczególnych domowników, oczekujących z utęsknieniem rezurekcji, która oznaczała zakończenie postu i rozpoczęcie wielkanocnej batalii kulinarnej.
Tak zwane święcone ustawiano na wielkim stole, w jadalni. Składały się na nie szynki, kiełbasy, salcesony, ryby w galarecie, pieczone w całości prosię oraz wielkanocne ciasta: mazurki, torty, przekładańce i słynne, staropolskie baby. Nie zapominano oczywiście o wódkach, miodach pitnych, piwie i winie. Nad wszystkim górował wielkanocny baranek uformowany z masła lub cukru. Cały stół, mieniący się bogatą gamą barw i kuszący uwodzicielskimi zapachami, ozdabiano zielonym barwinkiem oraz kolorowymi pisankami…”

No, proszę – a dziś „święconki” tyle, ile w dziecinnym koszyczku się zmieści, symboliczne ilości, święconą wodą zwykle przemoczone.
Baranka cukrowego, z roku na rok przechowywanego, zastąpił u nas zając z materiału, a potem kwoka, z rafii wyplatana. Po prostu ładniejsza była. I teraz to ona, w otoczeniu żółtych kurcząt z waty, symbolizuje Wielkanoc. Oczywiście barwinek jest konieczny, i choć małe bukieciki wiosennych kwiatuszków, aby stołowi świeżości przydawały.

A jeśliby Zającowi na dnie jego koszyczka, jakiś skromny prezencik dla nas przewidziany, się zaplątał, to jasne, że z wdzięcznością przyjęty będzie.

Czego wszystkim, zaprzyjaźnionym z „Dwunastoma kotami” szczerze życzę. I o przyjęcie powyższego, wiosennego bukieciku, proszę.




5 kwietnia 2009

Piątek, trzynastego




Krakałam, krakałam…i wykrakałam:
Piec centralnego ogrzewania wysiadł w marcu; trzynastego, w piątek – a jakżeby inaczej. I nie bądź tu człowieku
przesądny.
Akurat pogoda znów zrobiła się podła; ziąb, codziennie padało, jak nie śnieg, to śnieg z deszczem. W dodatku okropnie wiało.
Z ogrzewaniem to jeszcze pół biedy, bo palimy w kominku, ale woda, ciepła woda!
Jej brak - to dopiero problem.

W ogóle nie wiem, jak funkcjonowała ludzkość, kiedy z kranów nie płynęła ciepła woda, zwłaszcza w naszym klimacie, i zwłaszcza o tej porze roku. Nawet umycie rąk pod zimnym strumieniem powoduje marznięcie, pierzchnięcie skóry, nie mówiąc już o tym, że brud się tylko rozmazuje. A co z kąpielą, ze sprzątaniem,
z myciem po kilkanaście razy dziennie sterty kocich naczyń?
Nie można przecież za każdym razem włączać zmywarki. I tak właśnie dostaliśmy rachunek za prąd, oczywiście o jakieś 35% wyższy od poprzedniego.

Radziliśmy sobie w ten sposób, że grzaliśmy wodę w czajnikach, a na kąpiel w wielkich garach, i nosili, taką wrzącą, na górę do łazienki. Dom był stale zaparowany, a nasza cała energia skupiała się na tym grzaniu i transportowaniu ukropu.

A wracając do kotła, to najpierw przyszedł zaprzyjaźniony sąsiad, aby do niego „zajrzeć”. Stwierdził, że już się naprawić nie da. Chyba.
Więc należało sprowadzić serwisanta, który wiedziałby to na pewno. Kiedy już udało się takiego namierzyć w sąsiednim miasteczku, okazało się, że ten „autoryzowany partner” producenta pieca nie radzi sobie nawet z jego rozebraniem . Lepiej wyszło mu inkasowanie należności – osobno za dojazd,
i osobno na wydanie na piec wyroku.

Potem przez kilka dni szukałam w Internecie odpowiedniego dla nas, nowego kociołka. Teraz wiem o kotłach c. o. znacznie więcej: jak są zbudowane, jak się dzielą ze względu na komory spalania, paliwo, moc, ilość funkcji, itp. Sądzę też, że sama, gdybym się jeszcze trochę przyłożyła, niezgorszym serwisantem mogłabym się okazać, a na pewno nie gorszym od tego, który nasz piec „zdiagnozował”.

W końcu po wielu rozterkach udało nam się podjąć decyzję co do marki, typu i rodzaju nowego pieca.
Teraz należało tylko znaleźć firmę, która sprzeda mi piec na raty (no bo skąd wziąć na poczekaniu taką sumę w gotówce?), następnie załatwić formalności i czekać na dostarczenie pieca.
Trzeba przyznać, że co jak co, ale kupowanie dzisiaj w sklepach internetowych przebiega szybko i sprawnie. Informacja jest dobra, sprzedawcy uprzejmi i kompetentni, klienta nie obchodzi transport, ubezpieczenie i podobne sprawy.
Ale to chyba dopiero od niedawna tak się dzieje. Jeszcze przed niespełna dwoma laty, kupując kilka mebli, musiałam słono zapłacić za ich transport, choć było to tylko 50 kilometrów.

W końcu zaprosiliśmy do instalacji nowego pieca dwóch fachowców. Nie razem, oczywiście. Przychodzili kolejno. Wybraliśmy lepszego, jak się zdawało.
Mąż musiał sam zdemontować ten stary, spalony kociołek, aby usługa tańsza była, no i aby pan instalator na drobne nie rozmieniał swoich umiejętności. Oj, życie!
Nasz nowy piec wreszcie został zainstalowany, włączony i hula na całego.

Pieniądze na podłączenie (jasne, że trzeba oddzielnie kilkaset złotych zapłacić), pożyczyliśmy „do pierwszego”od naszych kotów.
One teraz, paniska jedne, nie otrzymują już przesyłek z jedzonkiem. Teraz dostają przekazy. W Euro. Od swoich sponsorów z Nadrenii. Szczęściarze.

A ja tak sobie myślę; nawet w tych ciężkich czasach człowieka całkiem uszczęśliwić może taki niewielki, ciepły strumyczek. Pod warunkiem wszakże, że z własnego kurka wypływa.

7 marca 2009

Kwiatek dla pani



Naprawdę zabawne kartki znaleźć można w serwisach oferujących nam ich wysyłanie z różnych okazji. Aktualnie z okazji Dnia Kobiet.

Najbardziej spodobały mi się te nawiązujące w sposób humorystyczny do obchodów tego święta w czasach PRL i jeszcze trochę później (bo dopiero Hanna Suchocka je zlikwidowała). Właściwie to nie za bardzo wiem, czym się kierowano, przy jego kasowaniu. Chyba jednak względami politycznymi, bo przez jego przeciwników było uważane za „komunistyczne”.

Czyżby jednak kobiety miały za dużo swoich dni, swoich świąt?
Podobno wśród samych pań zdania są podzielone; większość osób młodych, w wieku do 25 lat w zdecydowanej większości opowiada się za tym świętem. Natomiast prawie połowa kobiet 50+ twierdzi, że go nie chce.

Nie wiem, na ile można wierzyć takim sondażom, bo osobiście nie znam żadnej kobiety, która by odrzucała życzenia, prezenty czy kwiatki, nawet gdy był to przysłowiowy jeden „zdechły” goździk, czy też poważnie już zmaltretowany tulipanik, który w dodatku nierzadko należało pokwitować.

Pamiętam za to dobrze, że wszystkie panie - pracownice, niezależnie od stanowiska, wykształcenia czy wieku, nawet jeśli troszeczkę zaprzeczały, jednak starannie przygotowywały się do tego dnia; zakłady fryzjerskie (które jeszcze wówczas nazwy salonów nie nosiły) w przeddzień święta okupowane były od rana do wieczora, stoiska z kosmetykami notowały wzmożony ruch, a w sklepach z damska konfekcją można było spotkać wiele znajomych.
Żadna nie chciała wypaść gorzej od koleżanek. Od rana, 8 marca, zapachy „Być może” i „Pani Walewska” krzyżowały się z wodą kwiatową „Konwalia”.

Trochę inaczej panowie. Ci z kierownictwa przedsiębiorstwa i rad zakładowych, organizatorzy święta, musieli trzymać fason co najmniej do uroczystej akademii.
I rozdania „drogim koleżankom” tych przywiędłych kwiatków.
Potem atmosfera stawała się coraz mniej oficjalna, aby późnym popołudniem, trwającym nierzadko do późnego wieczora, przemienić się w zwykłą popijawę. We własnym gronie. Bowiem panie już dawno były w domu, wszak miały rodzinne obowiązki.

W miarę upływu lat święto nabierało pewnego wyrafinowania; tulipana zastąpił bukiecik frezji, a parę stylonów bon towarowy do PDT. Za późnego Gierka mógł to być nawet bon do księgarni, albo bilet do teatru.

Więc jestem zdania szanowni panowie, że mężczyzna elegancki o święcie swojej kobiety nie zapomina, nawet jeśli kiedyś (1993) niekomunistyczny rząd to komunistyczne święto zlikwidował.

3 marca 2009

Śnieżyczki zakwitły



Już przedwiośnie. Po wielu tygodniach zimy prawdziwej, jak dawniejsze, z dużymi mrozami i śnieżnymi zaspami, kiedy zaczyna się nam wydawać, że zawsze tak już będzie, raptem jakby, z dnia na dzień, przyjemnie ciepło się zrobiło.

W ogródku niespodzianka: pomiędzy łatami topiącego się, zalegającego jeszcze tu i ówdzie śniegu, wystrzeliły liczne kępki przebiśniegów, wczoraj jeszcze w pączkach były, a dziś już kwiatuszki mają śliczne, rozwinięte, białe. Na tych swoich łodyżkach zielonych, wyglądają tak świeżo i wdzięcznie.

W południe słonko grzeje a nasze wszystkie koty wyłącznie na dworze chcą przesiadywać. Filipek wrócił do swoich przyzwyczajeń i o piątej rano, kiedy całkiem ciemno przecież, pod drzwiami pokrzykuje, aby wypuścić go na dwór. Ponieważ już mrozów nie ma, wstaję i wypuszczam go; a niech idzie. Po pół godzinie Lolita decyduje się na wyjście. No, to schodzę.

Potem, z częstotliwością co kwadrans, kolejne nasze kociska budzą się i domagają tego samego.
Po 2-3 godzinach łazikowania, zaglądania we wszystkie dziury, zwiedzania przyległych ogrodów, zaczajania się na sąsiedzkie gołębie i dzikie ptaki, głodne i z zimnymi uszkami, wracają do domu w odwrotnej kolejności.

Teraz czas na śniadanko; Animonda, nietania wcale, - tuńczyk w łososiowym sosie - danie smakowicie wielce wyglądające, z dużymi kawałkami ryby, pachnące kusząco, w ząbki kole to kocie „jaśnie państwo”. Nie zamierzam się tym razem przejmować. Kto nad miską wybrzydza, głodny idzie drzemać, i tyle. A właśnie przyszła pora na zdrowy sen, najlepiej blisko kominka.
„Cug” jest, przewodom dymowym sprawność przywrócono, to i pali się świetnie, wszędzie cieplutko. Więc żyć, nie umierać.

A że ja mam trochę gorzej? Że czuję się, jakbym do roboty w jakiej fabryce, w piątek i świątek na szóstą leciała? A co to koty nasze odchodzi! One mają wygodę mieć, i tyle. Do zażywania przyjemności są przecież stworzone.
Naprawdę, człowiek własnym kotem chciałby być, i to nie raz.

13 lutego 2009

Kocie ego

Duniaszka


Trzy dni, a raczej trzy noce temu, około wpół do pierwszej, na chwilę poszłam do łazienki. Po powrocie do sypialni okazało się, że moją poduszkę zajęła Dunia, zwinęła się w kłębek, i zasnęła.

Dunieczka, ustawicznie zmieniająca miejsca, ostatnio nocowała na szafce, na dole w przedpokoju, rozkładając się na futrzanej czapie i polarowych rękawicach, które mój mąż wkłada co rano, kiedy idzie odśnieżać.

Reszta kociarni rozlokowana jest całkiem wygodnie w naszych sypialniach, a ja przed położeniem się spać robię obchód; każdego zwierzaka pogłaszczę, poprawię mu posłanie i coś zagadam. Taki rytuał.
Tylko Bura (jeden z pseudonimów Duni) zawsze była niezadowolona wielce, że w ogóle się do niej podchodzi, bo przecież ona śpi. Więc przestałam zwracać na nią uwagę, trochę zła, że odrzuca moje czułości, a trochę po to, aby jej nie denerwować.
Okazuje się jednak, że to niezadowolenie udawane było tylko a kocica postanowiła upomnieć się o moje zainteresowanie.

Od dawna, bo od czasu zaginięcia naszej nieodżałowanej Maliny, w moim łóżku sypia Lolita. A i z przerwami Filipek, zwłaszcza kiedy przytrafią mu się jakieś kocie nieszczęścia, co jest na porządku dziennym, przychodzi się „wypłakać” i przytulić. Kiedy Lolita zobaczy wieczorem Filipka w „swoich” betach każdorazowo zastanawia się przez dłuższą chwilę, czy obrazić się i pójść gdzie indziej, czy uznać, że wszystko w porządku, i wskoczyć, ale już z drugiej strony, jak najdalej od Filipa. A następnego wieczora usiłuje ubiec go i wcześniej zająć swoje miejsce. Wtedy Filipek, zjawiający się jako drugi, obserwuje kotkę i stara się przewidzieć jej reakcję, bo kiedy sam zdecyduje się wejść do łóżka łagodna Lola potrafi ciężką łapą boleśnie przygrzmocić.

Ale łóżko dość obszerne jest, więc dwa koty, nawet w poprzek się układające, każdy ze swoim kocykiem, jeszcze kapkę miejsca na moje kości zostawiały. Tym bardziej, że oba raczej w „nogach” łóżka i najlepiej na moich własnych
kończynach rozkładać się lubią.

No, ale poduszki nikt mi raczej nie zajmował. Więc Dunia oceniła, że to właściwe miejsce, aby się na trzeciego wepchać i bezkolizyjnie przespać.

I co miałam zrobić? Przecież zawsze się tak rozżalałam, że Buraszka miejsca swojego noclegowego nie ma, wszystkie możliwe kąty już w domu zaliczyła i żadnego na stałe nie zaakceptowała.
Oczywiście wzięłam mały jasieczek, podłożyłam pod spód jakąś twardawą poduszeczkę i do rana przewracałam się, w dodatku nie po swojej ulubionej stronie łóżka, co tym bardziej nie pozwalało mi spokojnie usnąć.
W nocy kilka razy opatulałam rozkopujące się koty, a one odpowiadały cichutkim mruknięciem.

Rano Duniaszka obudziła się bardzo późno, zadowolona i wypoczęta, i ostatnia wyszła z domu na przedpołudniowy spacerek.

Wieczorem, przekonana, że Dunia wróci na szafkę do przedpokoju, spokojnie zajęłam swoje miejsce w łóżku i wyłączyłam światło. Po 10 minutach zobaczyłam przemykający cień i nagle… skok. Powyżej mojej głowy, na poduszce miejsce zajęła Duniacha. Historia z poprzedniej nocy się powtórzyła.

Trzeciego wieczora, całkowicie pewna, że tym razem Dunia będzie spała na rękawicach do odśnieżania, bo już się właśnie na nich ulokowała, położyłam się spać. W nocy zbudziło mnie bolesne szarpanie za włosy. To Dunia, leżąc na mojej poduszce, mając za mało miejsca, wierciła się i spychała mnie niżej, aby wygodniej się ułożyć.
Więc co zrobiłam? Wzięłam mały jasieczek…
Rano Buraszka, bardzo zadowolona, pozwoliła się wziąć na ręce, i dała się trochę potarmosić, wygłaskać i wycałować, czego zwykle nie znosi.

Kolejną noc przespała na czapce w przedpokoju, choć moje łóżko staranie tym razem przygotowane było do noclegu dla trzech kotów i jednego człowieka.

A ja analizowałam najpierw dogłębnie kocie ego. I czy różni się od naszego?

Następnie długo rozpatrywałam ludzki (czyli swój) brak przezorności, kompletne fiasko jeśli chodzi o umiejętność przewidywania, lekceważenie wniosków wynikających z własnego doświadczenia i wypływającą stąd życiową (nocną)niewygodę.

„Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”? No, pewnie. W tym przypadku to nawet całkowicie dosłownie.

1 lutego 2009

Mały, biały domek




Nasza stara chałupa, zbudowana około 1935 roku, chyba zaczyna powoli się rozpadać.
Nic to, że 11 lat wcześniej robiliśmy jej wielki i naprawdę kosztowny remont. Okazuje się, że to tylko lifting był, niestety.

Bo właśnie w tej chwili, kiedy przyroda zakuła nas w najniższe temperatury, zafundowała wichry jakieś wyjące, tony śniegu i paskudną wilgoć, u nas katastrofa z ogrzewaniem jest. Od kilku dni nie można palić w kominku, ponieważ w sypialniach na górze dym wali jak ze zdezelowanego pieca kaflowego.
Przypuszczalnie, gdzieś na tej wysokości musi być dziura w przewodzie kominowym, ale gdzie dokładnie? To się może okazać dopiero, kiedy rozbierze się całą futrynę drzwiową. Jednak, żeby się do niej dostać musimy zdemontować panele sufitowe, usunąć kafle na ścianach, jednym słowem zdemolować po pół pokoju i przedpokoju na poddaszu. Częściowo dobraliśmy się do belki nadproża, całej okopconej, czarnej od dymu i wysokich temperatur.
Wygląda całkiem jak po pożarze, którego w tej sytuacji cudem chyba tylko uniknęliśmy.

Niezawodni nasi nadreńscy przyjaciele ekspresowo ślą nam czujniki dymu, których dotąd w domu nie mieliśmy, i dziwią się naszej pod tym względem indolencji, traktując nas jak niezbyt rozgarnięte, życiowe safanduły. Chyba nie bez dozy racji jednak.

Więc z bólem serca, a raczej portfela przeszliśmy na ogrzewanie gazowe. I oczywiście z duszą na ramieniu, bo piec i cała instalacja centralnego ogrzewania także już zalicza dwunasty rok. Przy jakiejś, odpukać, nawet niedużej awarii, będzie to dla nas całkowity koniec świata. Dlaczego? Ha, bo wszystkie rury pochowane są w ścianach.
Owszem, dom nie spowity w metalowe rurki wygląda nieźle. Nie trzeba zastanawiać się co, gdzie i jak ustawić, aby je choć częściowo ukryć.

Przerabialiśmy już ten problem mieszkając ponad 20. lat w tak zwanym nowym budownictwie, gdzie pajęczyna instalacji, głównie grzewczej, poprowadzona była bez najmniejszej dbałości o estetykę wnętrza, a często i bez żadnej dbałości o funkcjonalność tejże. A moim głównym zadaniem było główkowanie, co zrobić, aby ukryć paskudną stalową rurę biegnącą pod sufitem, przez całą długość pokoju. Albo kuchni. Albo przedpokoju. No, zresztą wszędzie.

Więc skwapliwie zgodziłam się, gdy w nowym domu instalatorzy zaproponowali maskowanie rur. Chociaż kiedy już powywalali półmetrowej szerokości bruzdy we wszystkich ścianach aby umieścić w nich miedziane rurki grubości mojego palca,
zaczęłam mieć pewne wątpliwości. Teraz to one przerodziły się już w obawy prawdziwe: Kiedy zdołamy ustalić miejsce dziur w kominie, kiedy uda się je uszczelnić, usunąć zniszczenia spowodowane przez te przyczyny, znów będę się zastanawiać, co teraz wysiądzie, nawali, zepsuje się, odmówi posłuszeństwa. Czyli wydatki i nerwy. Nerwy i wydatki. Na okrągło.

Latami kupowałam Muratora, Dom Letni i inne pozycje tego wydawcy. Zachłannie czytałam od deski do deski, oglądałam projekty, plany, remonty, przeróbki. Zachwycałam się tym dążeniem ludzi do własnego domu, tę ich walką prawdziwą ze wszystkimi przeciwnościami, aby tylko zamieszkać w swoich wymarzonych czterech ścianach.

No, cóż. Chciałam mieć własny, mały, biały domek. To mam.