28 sierpnia 2008

Maliny z ogrodu



Wczorajszej nocy, jak rzadko której tego lata, wszystkie nasze koty stawiły się w domu. Nawet spodziewaliśmy się, że będzie jakaś nawałnica, którą zwierzaki wcześniej przeczuły, ale nie, pogoda była stabilna.

Odkąd zrobiło się ciepło, chyba gdzieś od początku czerwca, wszystkie, zwłaszcza kocice, włóczą się nocami, nie wiadomo gdzie. Pokazują się dopiero rano, choć zdarza się, że i do późnego popołudnia nie wiadomo co się z nimi dzieje.
Przedtem strasznie się denerwowałam, schodziłam na ganek po kilkanaście razy w ciągu nocy, nie mogłam usnąć jeśli którejś nie było, i oczywiście byłam permanentnie przemęczona.

Włóczęgostwo kotów było przyczyną naszych sprzeczek: -Ty, taki miłośnik kotów, a nie obchodzi cię, co się z nimi dzieje, gdzie przepadają na całe noce – zarzucałam mężowi. Mąż natomiast ustawicznie powtarzał, że wychodzącego kota nie da się upilnować, ani skontrolować dokąd chodzi. Kot wraca kiedy mu to na rękę, na łapę, można powiedzieć, i kompletnie się nie przejmuje tym, że ty się o niego martwisz.

Teraz nasze koty, a zwłaszcza Fela, nocująca na dworze od całych tygodni, uodporniły mnie na swoją nieobecność. Już się tak nie stresuję, no bo ile można? Choć przy złej pogodzie nadal wielokrotnie chodzę wołać nieobecnych. Wreszcie postanowiłam zaprowadzić jakiś względny porządek: ostatni raz otwieram drzwi wejściowe około wpół do pierwszej. Kto nie czeka na wpuszczenie do domu, śpi na dworze, i koniec. Niestety, muszę przyznać, że nie zauważyłam, aby któryś zwierzak przejął się choć odrobinę taką dyscypliną.

Człowiek troszczy się jak może o to tałatajstwo; szyje miękkie kołderki, opatula cieplutkimi kocykami i własnymi swetrami, podściela gąbkowe materacyki i puchate ręczniki, w sumie nie wiem po co. Bazylek potrafi rozkosznie się rozłożyć na chropowatej, betonowej płycie chodnikowej, gołej oczywiście, i spokojnie zasnąć.
Lolita, wielka zwolenniczka spania w moim łóżku, wyciąga się, jak długa, na mokrej ziemi, tuż po deszczu, i z takiej kałuży kontempluje świat.
Szkaradziej, systematycznie domagający się wpuszczenia do salonu, gdzie rozwala się na naszej najlepszej kanapie, zostawiając brudne ślady i czarne kudły, potrafi godzinami siedzieć na twardej gumowej wycieraczce, wyłożonej przed schodami na ganek.

To ustawiczne przeskakiwanie z jednej skrajności w drugą jest także specjalnością Duni. Duniaszka kilka nocy z rzędu przesypia na książce telefonicznej, leżącej na parapecie niewielkiego okna w przedpokoju, a następnie przenosi się na najbardziej miękką poduszkę na łóżku. I oczywiście mowy nie ma aby ustąpiła, kiedy człowiek chce się położyć. Właściwie ta książka telefoniczna, a konkretnie jej rozmiar, to jeszcze nic. Duniacha, spora kociczka, ważąca prawie pięć kilogramów ma takie okresy, kiedy to pasjami przesiaduje na słupku balustrady, na schodach. Niby nic, ale przekrój tego słupka to 6 x 10 centymetrów! Dunia się popisuje, Dunia dowodzi swojej sprawności!
Ponadto nikt poza nią nie potrafi tam się umieścić, więc to jest miejsce tylko dla niej! A wczoraj i przedwczoraj Dunia spała w wannie. Wanna jest blaszana, na dworze było 9 st.C. No nie, na pewno nie będę do wanny wkładała kocyków, ani mi się śni. Ale ciekawa jestem bardzo o czym Dunia śni w tej wannie?

Z kolei Rudolf, wielkie kocurzysko, nadzwyczaj lubi wpasowywać się w pudła i kartony, tak na oko 3 razy mniejsze od jego koszyka. Nie mam pojęcia, w jaki sposób udaje mu się w nich zmieścić, ale robi to z zacięciem. Ostatnio sypia w takim kartoniku, pod lodówką w kuchni. No tak, dobrze wie, że to najważniejsze miejsce w domu!

Jak na razie tylko Filipek zachowuje się tak, jak przystało na kociego sybarytę: nie jada na zimnej, kuchennej posadzce – zawsze wskakuje na krzesło, wszak drewno dla kocich łapek milsze od terakoty. Nie sypia na gołej ziemi, woli wymoszczony koszyk. A najważniejsze jest to, że nie obraża się jak reszta, kiedy wypędzam je z kuchni.
Niektóre, na przykład Lolita, potrafią się poczuć „śmiertelnie dotknięte" i nie pokazywać się nam na oczy przez kilkanaście godzin nawet. Filipuś taki nie jest. Filip wpadnie do kuchni jeszcze i kilkadziesiąt razy. Przecież dobrze wie, że on, taki chudzinka, zawsze coś wyprosi. Dziś to były maliny z ogródka, które szykowałam na deser.
Oczywiście nie dosłownie; próbował śmietankę, ubijaną do tych malin. Mamy tego roku wyjątkowo udane zbiory, bo te cztery badylki, jakie zasadziliśmy trzy lata temu zdążyły już opanować pół ogrodu. Zupełnie jak nasze koty, z tym, że one żadnymi „połówkami” się nie zadawalają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za wizytę;)