12 listopada 2007

Pierwszy śnieg


Bura pogoda - ziemiste niebo i przeszywający wiatr - przyniosła wczoraj pierwszy śnieg tej jesieni. Dosłownie w ciągu pół godziny wszystko było szczelnie okryte grubą białą watą. Zielone jeszcze całkiem ligustry, a też brzozy, które wciąż stoją w swoich rdzawych liściach, pod nawisami śniegu wyglądają na całkiem przemarznięte. Temperatura gwałtownie obniżyła się z kilkunastu stopni ciepła do zera. W nocy musiał być przymrozek.

Maluchy, to znaczy dwaj synkowie kotki Feli, były niesamowicie zaskoczone tą nagłą zmianą aury. Najpierw, na zasypanym ganku, a potem w ogrodzie badały łapkami uważnie tę pierzynkę, mięciutką bardzo, ale jaką zimną! Wąchały puch, lizały go, i dziwiły się bardzo. Urodziły się w końcu czerwca, a więc to ich pierwszy śnieg. Biegały jak opętane, usiłowały łapać padające wielkie płatki. Całe mokre, cienko popiskiwały, coś tam wołały, ślizgały się, i po kilkunastu minutach,zmęczone tym dziwnym widowiskiem i zmarznięte, galopowały do domu. Wytarte i ogrzane przed kominkiem znów były gotowe do gonitw i zabawy w śniegu. W obawie przed przeziębieniem nie chcieliśmy kocurków więcej puszczać na dwór, ale nasze dorosłe koty ciągle się kręcą, wchodzą i wychodzą, więc malcy po prostu z tego korzystają i uciekają nam, czatując gdzieś w kącie na moment otworzenia drzwi.

Kiedy zmienia się pora roku, a właściwie zawsze wtedy, gdy pogoda jest paskudna, to znaczy leje deszcz, pada śnieg, albo jest dojmująco zimno, do naszych obowiązków wobec tego kociego towarzystwa dochodzi jeszcze bardzo uciążliwa rola, mianowicie rola odźwiernego. Niestety bez przynależnych jej napiwków. Dosłownie po kilkadziesiąt razy dziennie wpuszcza się i wypuszcza zwierzaki, z domu, i do domu.

Szkaradziej, mimo, że jest rezydentem od 9 lat, zanim do nas trafił większość swego życia musiał spędzić pod gołym niebem, o czym świadczą jego przyzwyczajenia. Od początku więc było wiadomym, że musi być wypuszczany na dwór zawsze, kiedy sobie tego życzy. A że życzy sobie często, toteż często trzeba zejść z piętra, aby go wypuścić. Potem, zwłaszcza przy złej aurze, człowiek martwi się, że biedne zwierzę zmarzło, więc rzuca wszystko i idzie go wpuścić. A Szkaradziejek, jak to on, przybiega na wołanie na ganek, ale nie wchodzi, bo nie ma ochoty. Albo siedzi na progu i daje do zrozumienia, że częste otwieranie drzwi przeszkadza mu w kontemplowaniu świata, więc zamykasz szybko i przepraszająco. I za 15 minut znów wyglądasz, bo może już mu się znudziło, a może biedaczek zgłodniał?

Z Rudolfem nie ma takiego kłopotu. Kiedy nastają pierwsze chłody, ten podstarzały kocur namiętnie wyleguje się w cieple kominka. Uwielbia to, a kiedy już za bardzo go przygrzeje, cały rozpalony, z rozpiętym rudym futrem, wywala się na dywanie, albo idzie się położyć do pańskiego łóżka. Czasem też żąda, aby go wypuścić na dwór. Daleko nie idzie. Siada na progu i po dosłownie 5 minutach bardzo chce wracać do domu. Czasem ma melodię, i chodzi tam i z powrotem. To bardzo denerwujące i uciążliwe. Dla nas. Jemu to się podoba.

Natomiast nasze kocice, przy takiej paskudnej jak teraz pogodzie, wychodzą rano, gdzieś około wpół do ósmej. Nie mamy potrzeby, aby wstawać tak wcześnie, więc Lolita biegnie na dół i pod drzwiami wejściowymi rozpoczyna swój poranny koncert. Zaczyna nawoływać: otwórz mi, chcę wyjść. Jeśli się nie reaguje, wtedy zaczyna z innej beczki: biegnie znów na górę, do sypialni, i bada, czy się śpi. O ile stwierdzi, że chrapiesz w najlepsze, podczas gdy ona jest już na nogach, wtedy rozpoczyna zawodzenie prosto do twojego ucha. Jeśli złapie cię na tym, że masz oczy otwarte, natychmiast zbiega na dół i tam znów nawołuje. Teraz rozpoczyna się wojna nerwów - kto kogo przetrzyma? Zwykle daję za wygraną, schodzę i mówię: Lolisia, jeśli zjesz śniadanie, to cię puszczę. A Lolisia, w zależności od humorku, zje, albo nie zje, najczęściej udaje, coś tam poliże i już leci. Idzie polować.
Jednak trzeba przyznać, że Lolita czasem odnosi się z pewnym zrozumieniem do porannego lenistwa człowieka, odstępuje od zamiaru wyjścia i wraca na swoje posłanie jeszcze na jakieś pół godzinki.

Ale nie Dunia. Od Duni żadnego zrozumienia nigdy się nie oczekuje. Jeśli Dunia chce wyjść, nic i nikt od tego jej nie odwiedzie. Urządza pod drzwiami takie piekielne wrzaski, jest taka wściekła, że musi prosić, ba, żądać, a nikt nie reaguje natychmiast, rzuca w nas takimi kocimi obelgami, że po prostu nie masz wyjścia: zwlekasz się ciężko z łóżka, człapiesz na dół, rozbijając się po drodze o meble, i wypuszczasz na dwór "ukochaną Duniaszkę", naszą "najmilszą Buraskę".
Po godzinie zaczyna się wołanie kocic, aby wróciły, bo "na pewno zmarzły", albo "na pewno zgłodniały". Oczywiście śladu po kocicach nie ma. Więc po 15 minutach znów otwierasz drzwi, bo "na pewno zmokły". Jednak kocic, twoich ukochanych, nie ma. Więć po kolejnych 15 minutach... I ten cały cyrk trwa najczęściej parę godzin. Może o tym innym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za wizytę;)