23 października 2008

Słoje Wecka

Zimowa spiżarnia w piwnicy

Trochę sobie ponarzekałam ostatnio, że moje domowe realizacje nie powstają w zaplanowanych terminach. Za to udało mi się zrobić kilka rzeczy zupełnie niezamierzonych wcześniej. Jedną z nich jest półka na przyprawy i inne drobiazgi, którą powiesiłam w kuchni.
Przedtem był to stary i niezbyt urodziwy sprzęt, przekształcony metodą decoupage’u w przedmiot wyglądający teraz całkiem interesująco, i wiekowo.
To moja druga, po poręczach przy schodach, praca w tej technice i pewnie trochę ładniejsza, ale jeszcze nie całkiem mnie zadowala. Nie tracę jednak wiary, że z czasem osiągnę lepsze rezultaty. Wszak ćwiczenie czyni mistrza. A mam jeszcze w planie drzwi szafy ubraniowej w mojej sypialni. Będzie tego łącznie dobrych parę metrów, więc mam na czym trenować.

Teraz zajmuję się głównie przygotowywaniem przetworów na zimę. Część produktów do nich pochodzi z naszego ogródka, są to przeważnie jabłka, gruszki i winogrona. Latem zrobiłam także
parę słoiczków z morelami, później z wiśniami. Zakisiłam czerwone pomidory i buraki, a mój mąż, uważający się za znawcę i specjalistę, zakisił ogórki. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, że te jego kiszonki są całkiem smaczne.
Robimy oczywiście ilości raczej symboliczne; ot, po parę słoiczków, tak zwanych twistów. Na pewno na długo nie starczą. W tym roku nie było żadnych wielkich zbiorów. Tylko jabłek mamy sporo, ale te gatunki nie nadają się do przechowywania na surowo. Więc przyrządzam z nich przeciery i dżemy. Będą zimą jak znalazł do tart i szarlotek, które oboje lubimy.

Przy okazji tych przygotowań wracam myślą do zamierzchłych już czasów dzieciństwa, kiedy to moja Matka robiła zimowe zapasy i ogarnia mnie podziw prawdziwy; ileż to było starań, ile zabiegów i pracy aby w tych szklanych słojach z fabryki Wecka zamknąć smaki oraz zapachy lata i jesieni.
Były w nich zakiszone, zamarynowane, zagotowane owoce, warzywa i mięsa. A więc grzybki, ogóreczki, pomidorki, konfitury, dżemy, marmolady, przeciery, kompoty. Produkty na słodko, na kwaśno, na słono, pikantne i łagodne. Dania wieprzowe i drobiowe. Dziesiątki, setki słoiczków, słoików i słojów, różnej pojemności, od półlitrowych, przez trzy czwarte i litrowych, do dwulitrowych.
Same słoje były bardzo ładne – wysokie, smukłe albo niskie, pękate, nierzadko zdobne owocem jakimś, na przykład truskawką. A do tego gumki-uszczelki, różnych rozmiarów, bardzo pieczołowicie przechowywane, bo kupić ich nie można było. Komplet taki zamykały blaszki, rodzaj sprężynek, także w przeróżnych kształtach i wymiarach.
Do pasteryzacji przeznaczony był wielki, cynkowany garnek, kocioł w zasadzie, z dziurkowaną wkładką w środku, na której ustawiało się słoje do gotowania. A na zamontowanym w nim termometrze sprawdzało się temperaturę tego procesu.
Nie kisiło się tylko kapusty w beczce, bo wszyscy nie znosiliśmy tego zapachu.

Matka była spokojna wtedy, gdy półki w piwnicy i w spiżarni przy kuchni uginały się od wszelkich zapasów. Nasza rodzina była już wtedy bardzo duża, sześcioosobowa, więc było kogo żywić.
Robienie przetworów podyktowane było z jednej strony faktem, że wówczas, całkiem inaczej niż dziś, przemysł spożywczy nie mógł pochwalić się ani asortymentem, ani jakością swoich produktów. Z drugiej strony nasze matki pochodziły jeszcze z tego pokolenia kobiet, do którego zwykłej edukacji należała sztuka prowadzenia domu, w szerokim sensie słowa.
A więc panny od najmłodszych lat uczone były nie tylko gry na instrumencie, haftu czy malarstwa, ale także gotowania, pieczenia, smażenia, w ogóle wszelkiego przetwórstwa żywności, a oprócz tego nakrywania stołu, odpowiedniego podawania potraw, używania właściwych naczyń i sztućców, przyjmowania gości, no i tak zwanej etykiety. Wyśmiane później przez ludowe państwo jako przeżytek i burżuazyjne konwenanse, zasady bycia i zachowania, po dziesiątkach lat wróciły znów do łask. Zrozumiano, że to jeden z wyrazów społecznego ładu i porządku, jakże potrzebny i użyteczny.

A wracając do tych matczynych przetworów, pamiętam do dziś ich boskie smaki, na przykład brusznicy do mięsa albo jagodowego kompotu czy marynowanych maślaczków. Pyszne były śliwki w kwaśnej zalewie, jak i w postaci powideł, znakomitych zarówno do ciasta z kruszonką, jak i do chleba, ale najlepsze do drożdżowych bułeczek, takich prosto z pieca. A kompoty, zwłaszcza te z gruszek, moje ulubione, to była przecież istna poezja.

Czego się nauczyłam? Szkoła była bardzo dobra, uczennica niestety, krnąbrna i leniwa. Już jako osoba dorosła, na własnym gospodarstwie, postanowiłam popisać się i przygotować grzyby na zimę. Kupiłam przepiękne borowiki i usmażyłam je na maśle, z cebulką. Aromat, który się unosił, zmuszał wręcz, aby je zjeść. Przełykaliśmy z mężem ślinę i z samozaparciem pakowaliśmy grzybki do słoików a potem pasteryzowali. Prawdziwki ślicznie wyglądały i powędrowały do piwnicy.
Około Bożego Narodzenia zdecydowaliśmy spróbować nasz specjał. Otwarty słój uwolnił nieprawdopodobny fetor – grzyby się zepsuły. Wszystkie.

Nasz zawód, i moja złość, że nie spytałam jak poprawnie przygotować grzyby, były ogromne.Ale ten borowikowy przypadek sprawił, że od tamtej pory przenigdy nie chowałam „na później” żadnej potrawy, na którą mieliśmy ochotę. Zjadaliśmy od razu. Inna rzecz, że przez całe życie nie mieliśmy ani grama nadwagi. Teraz to ja mam. I nie jest, niestety, w gramach liczona.

11 października 2008

Tarta Tatin



Z zadań, jakie sobie zaplanowałam do zrobienia wiosną i latem w naszym domu, zostało dotąd wykonanych tak około 60%, a tu już jesień mnie zaskoczyła.
Wiosną jakoś prace sprawniej się posuwały, może dlatego, że ta pora roku jest tak sprzyjająca wszelkiej aktywności, a poza tym gości oczekiwaliśmy, co było wystarczającym impulsem do działania.
Człowiek musi mieć jakieś bodźce i zachęty. Teraz żadnych planów towarzyskich nie mamy, to i robota się ślimaczy.Oprócz tego różne nieprzewidziane wydatki, typu remont dachu, uniemożliwiły przeznaczenie środków na inne, wcześniej zamierzone cele.

Parter domu w zasadzie już „może być”, chociaż nadal oczekują lakierowania drzwi do piwnicy, porządnie obtłuczone różnymi sprzętami i narzędziami, jakie wnosi się i wynosi stamtąd. To znaczy jakie wnosi i wynosi mój mąż. Ja do piwnicy schodzę najwyżej raz na kwartał, głównie w poszukiwaniu któregoś zawieruszonego kota, bo one pasjami lubią w niej buszować.Trzeba przyznać, że zejście do piwnicy, po kilku stopniach, jest mało wygodne, ale też i uwagi żadnej mojego męża nie zajmuje: - A co ja zrobię, jak tu za ciasno jest?! To jest jego zwykły wykrzyknikowo-pytający argument na moje prośby w tej mierze.

Natomiast obie sypialnie na piętrze to istna zgroza i niechlujstwo zwykłe. Białe tapety i białe gładzie, po prostu czarne są, zwłaszcza do wysokości kociego zasięgu, i od dawna proszą się o jakieś odświeżenie.
Odkąd wprowadziliśmy pewne reżimy i koty przestały włóczyć się i wycierać się po salonie, siedzą i paskudzą teraz wyłącznie na górze: wszystkie kocury i kocica Fela, mama bliźniaków, wylegują się i TV oglądają w sypialni męża, a u mnie, w łóżku oczywiście, bo gdzieżby indziej, rozkłada się Lolita.
Dunia od jakiegoś czasu sypia na parapecie w przedpokoju. Bety na nim leżące zasłaniają okno już niemal do połowy. Oczywiście po to, aby kochanej Buraszce (to ksywka Duni) za zimno nie było.

Zamierzałam odnowić te pokoje łącząc techniki malowania i tapetowania, ale cóż, okazuje się, że rolka tapety, którą wybrałam kosztuje 300,00 PLN. To jest jakieś zupełne wariactwo cenowe. Pewnie, że można kupić tapetę i po 30,- zł. Ale kiedy taką nakleję, to potem, ile razy na nią spojrzę będę myślała: -To całkiem nie to, o co mi chodziło. Więc ponieważ nie stać mnie na tę drogą, a taniej nie chcę, nie robię nic z tymi ścianami.
Czekam na jakieś natchnienie, jakiś nowy pomysł, którego realizacja przywróciłaby właściwe proporcje między ceną a moim poczuciem estetyki.

Tymczasem dzień za dniem sobie leci.
Jednak postanowiłam zanadto się nie przejmować: tylko górnik Pstrowski wyrabiał 270% normy we wczesnym PRL-u, i innych wzywał do pobicia tego rekordu. Czy ja „przodownik pracy socjalistycznej” jestem?

Przyjemnie jest, to prawda, osiągać zamierzone cele, ale głupio też popadać w przesadę. Najlepiej plany skorygować, pomyślałam sobie po cichu, i tak zrobiłam.
A w kuchni odszukałam „Kuchnię” z października 2002 roku i według ich przepisu upiekłam tartę Tatin. Z tych jabłek z ogródka. Pyszna była.

5 października 2008

Danie z krabami

Koszyczek dla Schatz (z naszego ogródka)


Telefon to jednak świetne urządzenie. Zwłaszcza do kontaktu z bliskimi osobami. Zwykle w sobotnie lub niedzielne przedpołudnie rozmawiam przez telefon z naszą przyjaciółką, mieszkającą nad Renem.
Z Schatz (jak niezmiennie od lat zwraca się do niej mąż) osobiście widujemy się niezbyt często. Dzieli nas tysiąckilometrowa odległość, co nawet jak na dzisiejsze możliwości komunikacyjne wcale blisko nie jest. Ale przy pomocy tego fenomenalnego wynalazku pana Bella wiemy na bieżąco co się u nas dzieje; jaka jest pogoda, co czytamy, co oglądamy, co jemy, dokąd jeździmy, a nawet co nam dolega czy na sercu leży.

Parę lat temu, po najdłuższym i najszczęśliwszym życiu opuściła ich cudna, kudłata, ciemno podpalana suczka Tina. Była wspaniałą przedstawicielką rasy yorkshier terrier. Tineczka, wiadomo, jak to ukochane zwierzątko, była psem jedynym i wyjątkowym.
To tragiczna i serdeczna strata, z którą długo nie mogli się uporać. Przywiązani byli do Tiny bardzo i wiele jej poświęcili. Ich życie, jak teraz nasze kotom, podporządkowane było temu zwierzęciu. Z ilu wyjazdów musieli zrezygnować, ile razy zostać w domu z psem, i dla niego, wiedzą tylko oni.

Część, niemała zresztą uczucia, jakim Tinę darzyli, przeszła na nasze koty. Prawdę mówiąc sprawa wygląda tak, że dopomagają nam w utrzymaniu naszej gromadki. Systematycznie robią naszym kotom prezenty w postaci wartościowej karmy, zresztą nie tylko, którą kupują u siebie i kurierem ślą naszym zwierzakom.
A te tak się już rozbestwiły, że żadnego Kitekata nie tkną, a i na inne konserwy z „niższej półki” plują po prostu. Jeśli w misce jest coś, co na przykład Filipkowi nie smakuje, to podchodzi, wącha, wstrząsa z obrzydzeniem prawą łapą, i odchodzi a właściwie odbiega i z odległości kilku kroków wymownie patrzy mi w oczy. Czy zrozumiałam? Pewnie!
Z suchej karmy może być Royal Canin, najlepiej w wersji dla wybrednych kotów. Że drogi? No, to nie ich problem przecież! Mogą sprawić nam przyjemność i ten produkt na swój stół dopuścić.

Wiem, wiem. Takie rozpuszczanie kotów nie jest w porządku. Wiem, że jeśli sytuacja by się zmieniła, to znaczy pogorszyła, zwierzaki będą nieszczęśliwe. Ale jakoś nie potrafię, nie mogę odmówić im dobrego pokarmu.
Lubię myśleć o tym, wiedzieć o tym, że przynajmniej one żyją na tym świecie wyłącznie dla własnej przyjemności.

Schatz zadzwoniła dzisiaj: - Zapakowałam kotom dziewięćdziesiąt konserw, są z drobiem, z wołowiną, z pstrągiem, z rybami morskimi i krabami. Będziesz miała na jakiś czas.
- Bardzo ci dziękuję, cieszyłam się. One tak lubią kraby. Na to usłyszałam w słuchawce: - Ty mi tak nie dziękuj, przecież my także je kochamy.
I w tym momencie całkiem się rozkleiłam. Uczucia dobre są. Lepsze nawet niż telefony.

28 września 2008

Wystarczy do szczęścia


Raczej trudno jest ustalić prawdziwą datę urodzenia kota po samym jego wyglądzie zewnętrznym.
Na przykład Szkaradziej u nas jest od 10 lat, ale jego wiek oceniamy na 13 do 15 lat. Kiedy tydzień temu Szkaradziejek zgubił dolny kiełek, miał przez kilka dni trudności z jedzeniem: przez ten utracony ząb nie mógł sprawnie chwytać pożywienia, a kęsy wypadały mu z buzi. Teraz już się nauczył i radzi sobie dobrze, śmiesznie przekrzywiając główkę na boki.

Mój mąż śmieje się, choć to nie do śmiechu wcale, że bliski jest czas, gdy Szkaradziu zacznie się oblizywać, nie jak teraz na widok puszki z krabami, ale na widok słoiczka Gerbera, takiego dla niemowlaków.

Szkaradziej futro miał zawsze gładkie, lśniące i gęste. Teraz mu się przerzedziło znacznie, a on sam zrobił się taki drobniutki, główka mu zmalała, a szyjka schudła.Kiedy tak siedzi na progu i trochę smętnie przygląda się światu, wygląda całkiem jak pewien bezzębny staruszek, przycupnięty na przyzbie swojej malowniczej chaty, którego onegdaj pytaliśmy o drogę, i czy domu nie chce sprzedać.
Głupi byliśmy; a gdzieżby on, stary człowiek miał się podziać, z dala od swojej ziemi, swojej chałupy, swoich kurek?

Jeszcze chwila dosłownie, i sami będziemy jak ten rolnik, jak ten nasz Szkaradziej. Właśnie się do tego sposobimy:Kiedy Elżbieta wczoraj napisała, że lecą z mężem na dwa tygodnie do Egiptu, pomyślałam z miejsca o trudach podróży, o nieznośnym upale, sensacjach żołądkowych, zagrożeniach terrorystycznych. A przecież wiadomość powinna mi się skojarzyć z Muzeum w Kairze, z Gizą, pustynią, Nilem, Asuanem. Z Tutenchamonem czy Kleopatrą.

E tam, powiedziałam. Egipskie real-foto to zawsze mogę w Internecie obejrzeć. Sięgnęłam po Egipcjanina Sinuhe, przysunęłam bujak bliżej kominka, otworzyłam książkę na chybił trafił, i czytałam:

„…Jęczmień zaczął się zielenić dla księżniczki Baketamon, bo kapłani zręcznie wyliczyli jej czas na korzyść Horemheba. W bezsilnym gniewie psuła swoje ciała i wyniszczała piękność, żeby zabić dziecko w swym łonie, ale życie kiełkujące w jej ciele było jednak silniejsze od śmierci i gdy nadszedł czas powiła Horemhebowi syna z wielkimi bólami, bo biodra jej były wąskie, a chłopiec duży. Lekarze i niewolnicy musieli ukryć przed nią dziecko, żeby nie zrobiła mu nic złego. O dziecku tym i o jego urodzeniu opowiadali ludzie później rozmaite legendy, utrzymywano, że urodziło się z lwią głową, to znów, że z hełmem na głowie. Ja jednak mogę zaświadczyć, że wszystko u tego chłopca było normalne i że było to dziecko zdrowe i silne, a Horemheb przysłał posłańca z kraju Kusz i kazał wpisać je do złotej księgi życia pod imieniem Ramzes…”

Zdaje się, że niezupełnie tak było, ale przecież przyjemnie się czyta i szybko przenosi w tamte czasy i miejsca. Więc po co uganiać się po pustyni? To już nie dla nas.
Chyba całkiem upodobniliśmy się do naszych kotów – tylko spokój, ciepło i jedzonko. Jeżeli wyprawa – to najlepiej nie dalej niż w promieniu 100 km od domu. Tak, jak one – ekspedycja co najwyżej do trzeciego ogródka, na koniec naszej uliczki.

Tu jest nasze życie i nasze małe, wystarczające przecież przyjemności.
A Elżbieta młodsza jest. O całe pięć lat. Niech jeździ. I dobrze się bawi, dopóki sprawia jej to frajdę.

18 września 2008

Mknące tramwaje


Nostalgia mnie dzisiaj ogarnęła. Dziwne, bo to chyba pierwszy raz od 11 lat. W dodatku z powodu czegoś, czego od dawna już nie ma, mianowicie tramwajów w mieście, w którym przeżyłam większą część życia.

Przeglądałam wpisy na stronach o Jeleniej Górze i tak sobie pomyślałam: Mój Boże, to przecież kilkadziesiąt lat minęło, a dokładnie czterdzieści, od czasu, kiedy tramwaje przestały tam być środkiem publicznej lokomocji.
Niestety, władze ówczesne chciały bardzo świat wokół siebie „unowocześnić” (zasłużyć na pochwały KC za inicjatywę?) i zarządziły ich zastąpienie rzekomo bardziej nowoczesną komunikacją autobusową. Było to równie niemądre posunięcie „ludowej władzy”, jak niemal wszystkie ich decyzje w ciągu trwania PRL-u.

Tabor samochodowy, zbudowany wg polskiej myśli technicznej przez rodzimych wykonawców, nie był jak wiadomo światowym osiągnięciem w tej dziedzinie. Obsługa MPK miała olbrzymie problemy z zapewnieniem ciągłości ruchu: autobusy nieustannie się psuły, niemiłosiernie kopciły, okropnie hałasowały, nigdy nie były punktualne, ale za to brudne w środku i na zewnątrz oraz wiecznie przepełnione.

Oczywiście większości tych mankamentów nie miały tramwaje. I, mimo że linii autobusowych było z czasem znacznie więcej niż tych zlikwidowanych tramwajowych, jestem przekonana, że dla miasta, mieszkańców i środowiska lepsze byłoby rozbudowanie komunikacji tramwajowej. Tym bardziej, że torowiska, remiza, sprzęt, przystanki, itp. przejęte były od Niemców w doskonałej przecież kondycji. Wystarczyło pracować nad utrzymaniem stanu posiadania oraz rozwijać go w miarę potrzeb.

Linie tramwajowe prowadziły od głównego dworca kolejowego, ulicami śródmieścia, aż do Cieplic, i dalej do Sobieszowa oraz do Podgórzyna. A najciekawsza była ta, która przebiegała w dół ulicą Konopnickiej, potem w lewo, ostry skręt pod przewiązką Ratusza, przez plac, i dalej ulicą Długą, która zresztą wcale długa nie była.

Przejażdżka tramwajem dla nas, dzieci wówczas, to było coś. Pamiętam czasy, kiedy całą rodziną, z koszami piknikowymi, jechaliśmy tramwajem do przystanku końcowego, na przykład w Sobieszowie, który był wtedy odrębnym, uroczym jak wszystkie w tej karkonoskiej kotlinie, miasteczkiem. Następnie szliśmy pieszo zwiedzać ruiny XIV-wiecznego zamku Chojnik. Nazywał się jeszcze wtedy Kynast.
Często także jeździliśmy do Podgórzyna, skąd również piechotą wyprawialiśmy się do lasu albo na łąki lub maszerowaliśmy do następnej wsi, podziwiając krajobraz, zachwycając się licznie jeszcze w tamtych czasach przemykającymi po polach dzikimi zwierzętami, zatrzymując się w co bardziej urokliwych miejscach na popas.
Przepadałam za tymi wycieczkami, tym bardziej, że podróż tramwajem (o ile siedziałam przodem do kierunku jazdy) znosiłam dość dobrze, podczas gdy w samochodzie zawsze dopadała mnie choroba lokomocyjna.

Później, kiedy zaczęłam chodzić do szkoły zazdrościłam dzieciom, które dojeżdżały tramwajem – były takie dorosłe. Na mojej trasie niestety, linii tramwajowej nie było.
W szkole średniej, do której miałam kawał drogi, na lekcje chodziłam pieszo, ale po zajęciach dość często wracałam wraz z innymi uczniami tramwajem. Wszyscy pakowaliśmy się do jednego wagonu. Przejeżdżaliśmy kilka przystanków, a po każdym grupa malała i cichła, stale kogoś ubywało.
Czasem wysiadaliśmy w samym centrum, aby zobaczyć co „idzie” w kinach albo wpaść do Domu Książki, obejrzeć nowe tytuły, a później popisywać się przed klasą i profesorami. Celował w tym nasz kolega Marek. Nie widziałam go, jak zresztą wielu, wielu innych od pół wieku. Ale do dziś noszę na kostce nadgarstka, niczym tatuaż, grafitowy ślad po tym, kiedy w dziesiątej bodaj klasie ukłuł mnie do krwi zaostrzonym ołówkiem. Śmieszne, że tak długo pamiętam takie drobiazgi, a nie pamiętam (paskudne oznaki starzenia?) nazwiska profesorki od historii. Kobieta ta autentycznie prześladowała mnie przez trzy lata, do samej matury. Notabene zdałam ją najlepiej z historii właśnie.

Ale tramwaj jedzie dalej: Na następnej mijance musiałam już wysiąść. Vis a vis tej mijanki mieszkała Hanka – moja przyjaciółka od czasów szkoły podstawowej. Nierzadko, zwłaszcza w poniedziałki, wypadałyśmy z tego tramwaju i wpadałyśmy do niej, na górę. A tam – raj: Jej mama zwykle w niedzielę wykupywała dosłownie pół kiosku Ruchu. Były wszystkie chyba kolorowe pisma i tygodniki, jakie się wówczas ukazywały, od Dookoła Świata do Przekroju. Tonęłyśmy w tej lekturze, wymieniały uwagami, komentowały. No cóż, było to całkiem co innego niż Prus i Żeromski. To były naprawdę fajne chwile.

Od tramwaju jeszcze spory kawałek biegłam do domu. Po co więc jeździłam tym wehikułem, skoro nie docierałam szybciej niż piechotą, w dodatku tramwajem było trochę naokoło? Chyba po to, aby się przejechać i popatrzeć na miasto przez szyby wagonu. I aby pobyć trochę dłużej z osobami z tej uczniowskiej grupy, ale już poza szkolnymi murami, bez bacznych spojrzeń ciała pedagogicznego.

Nie wiem, czy tramwaje wówczas, jak w tym szlagierze sprzed lat „mknęły” po szynach. Na pewno nie były niebieskie. Jeździły raczej dostojnie, statecznie. Ale zawsze na czas i bezpiecznie.
Bez wątpienia te tramwajowe dzwonki, zgrzyty kół po szynach rozlegające się daleko, a zwłaszcza widok oświetlonych wagonów po zmroku, z pasażerami w środku, należały do krajobrazu tego miasta.

Sądzę, że dziś mieszkańcy na pewno nie zgodziliby się na taką zamianę, broniliby tramwajów. Jednak, cóż. Wówczas nie było społeczeństwa obywatelskiego. Rządzący wiedzieli lepiej i ustalali sami, co dla miasta jest najlepsze. Szkoda. Bardzo szkoda.

8 września 2008

Chronić Kubusia



Ten kloszard, kocur Leon nie pokazuje się u nas od 3 tygodni. Chyba znalazł jakieś miejsce, w którym go karmią, jakiś dom (oby znów nie okazał się przechodni), bo w innym przypadku kategorycznie, jak to on potrafi, upomniałby się o jedzenie.
Ale jego miseczka, stojąca pod doniczką z jałowcem, przy piwnicznym oknie, nie jest bezużyteczna. Chętnie zagląda do niej inny zwierzaczek. Widać go nieczęsto, jako że stworzenie to na żer wychodzi nocą, a za dnia śpi w swoich kryjówkach.

Jeż Kubuś, bo o nim mowa, czuje się w naszym zarośniętym ogródku widać bardzo dobrze, gdyż jest tu od lat.
Prawdę mówiąc nie wiemy, czy to wciąż ten sam jeż, no bo po czym można byłoby odróżnić Kubusia, po nocy, od innych jeży?

Mąż odkrył go po naszym tu przyjeździe, całkiem przypadkowo, przy porządkowaniu ogrodu. Jeżyk spał spokojnie pod jakimiś szczątkami drewnianych sprzętów, gdzie urządził sobie całkiem przytulne mieszkanko. Zebrał w nim różne badylki i masę suchych liści. Ponieważ śmietnik ten trzeba było uprzątnąć, przy okazji „rozbiórce” poddano również lokum jeża.

Zbudowaliśmy mu w tym miejscu domek, taki ziemno-ceglany, niestety jeż go nie zaakceptował i gdzieś się wyprowadził. Ale po pewnym czasie znów się pojawił, i zamieszkał. Nawet zaczęliśmy mu zostawiać kocie jedzenie. Jednak okazało się, że zapach zwabiał te paskudne „gołe” ślimaki, których masa pojawia się każdego roku. Włażą całe do miski z jedzeniem i rozpoczynają ucztę. Więc nie dosyć, że zżerają wszystko, co tylko można w ogrodzie, to jeszcze tuczą się na kocich konserwach.
Ślimole są w dodatku tak bezczelne, że do miski wystawionej dla kotów na ganku potrafią się bardzo sprawnie doczołgać? a w każdym razie doślimaczyć, po kilku schodach, nie będących dla nich żadną przeszkodą, i robią to wcale nie w "ślimaczym" tempie.

Nasze koty, podobnie jak ja, okropnie brzydzą się ślimaków i nie tkną jedzenia, w którym one wcześniej się pasły. Ale jeżowi to zupełnie nie przeszkadza, tym bardziej, że sam się nimi żywi, choć nie wiem z całą pewnością, czy także tym akurat gatunkiem.
Koty jeżowi wcale nie zawadzają, zauważyłam zresztą, że z pewnym respektem go omijają; nic dziwnego – bliskie spotkanie z pięcioma tysiącami ostrych igieł,
jakie Kubuś na sobie nosi z pewnością nie byłoby dla kota miłe.

Kubuś zjawia się późnym wieczorem, na wołanie –kici, kici. No, bo jak wołać jeża?
Dostaje swoją porcję, spokojnie pałaszuje, a kiedy się nasyci, odchodzi. Wcale się nie boi, a wczoraj nawet pozwolił się sfotografować.

Bazyl i starsze kocury z pewnym zainteresowaniem przyglądają się jedzącemu jeżowi, znają go, bo przecież nie raz spotykają się w Kubusiem, i to nie tylko we własnym ogródku. Jeże przemierzają dosyć spore obszary w poszukiwaniu odpowiadającego im pożywienia, to znaczy dżdżownic, ślimaków, owadów, jaj i piskląt ptasich, a kiedy nie ma dań mięsnych, nie pogardzą i jarskimi, ale to tylko w ostateczności. Tak, że jeża niosącego jabłko na grzbiecie możemy spokojnie wśród kart bajek pozostawić.

Oprócz jedzonka celem wypraw jeża są również poszukiwania damy serca. Co prawda nie udało mi się dotąd zobaczyć jeżowych dzieci, ale że są, to pewne. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam zaloty zakochanych jeży w starym maliniaku, to chrumkanie, sapanie, mlaskanie, pochrząkiwanie, trzaskanie gałązek i tupanie, przekonana byłam, że to jakiś człowiek zakradł się po nocy i grasuje w naszym ogrodzie.
Jeże oświetlone snopem światła z latarki, były sobą tak zajęte, że nawet nas nie zauważyły. Co to znaczy prawdziwa miłość!

W ciągu wiosny i lata nie dokarmiamy Kubusia systematycznie, ale już teraz codziennie dostaje pełną kocią miskę. Musi być w dobrej kondycji, która pomoże mu przetrwać zimę, a do tego lada tydzień zacznie się sposobić. Aby przyszłą wiosną znów mógł cieszyć się życiem, a my jego obecnością. Nawet jeśli rzadko go widujemy, to przecież wiemy, że on jest, ma swoje sprawy, i że tak jak my, stara się co dzień o szczęśliwe i długie istnienie.

28 sierpnia 2008

Maliny z ogrodu



Wczorajszej nocy, jak rzadko której tego lata, wszystkie nasze koty stawiły się w domu. Nawet spodziewaliśmy się, że będzie jakaś nawałnica, którą zwierzaki wcześniej przeczuły, ale nie, pogoda była stabilna.

Odkąd zrobiło się ciepło, chyba gdzieś od początku czerwca, wszystkie, zwłaszcza kocice, włóczą się nocami, nie wiadomo gdzie. Pokazują się dopiero rano, choć zdarza się, że i do późnego popołudnia nie wiadomo co się z nimi dzieje.
Przedtem strasznie się denerwowałam, schodziłam na ganek po kilkanaście razy w ciągu nocy, nie mogłam usnąć jeśli którejś nie było, i oczywiście byłam permanentnie przemęczona.

Włóczęgostwo kotów było przyczyną naszych sprzeczek: -Ty, taki miłośnik kotów, a nie obchodzi cię, co się z nimi dzieje, gdzie przepadają na całe noce – zarzucałam mężowi. Mąż natomiast ustawicznie powtarzał, że wychodzącego kota nie da się upilnować, ani skontrolować dokąd chodzi. Kot wraca kiedy mu to na rękę, na łapę, można powiedzieć, i kompletnie się nie przejmuje tym, że ty się o niego martwisz.

Teraz nasze koty, a zwłaszcza Fela, nocująca na dworze od całych tygodni, uodporniły mnie na swoją nieobecność. Już się tak nie stresuję, no bo ile można? Choć przy złej pogodzie nadal wielokrotnie chodzę wołać nieobecnych. Wreszcie postanowiłam zaprowadzić jakiś względny porządek: ostatni raz otwieram drzwi wejściowe około wpół do pierwszej. Kto nie czeka na wpuszczenie do domu, śpi na dworze, i koniec. Niestety, muszę przyznać, że nie zauważyłam, aby któryś zwierzak przejął się choć odrobinę taką dyscypliną.

Człowiek troszczy się jak może o to tałatajstwo; szyje miękkie kołderki, opatula cieplutkimi kocykami i własnymi swetrami, podściela gąbkowe materacyki i puchate ręczniki, w sumie nie wiem po co. Bazylek potrafi rozkosznie się rozłożyć na chropowatej, betonowej płycie chodnikowej, gołej oczywiście, i spokojnie zasnąć.
Lolita, wielka zwolenniczka spania w moim łóżku, wyciąga się, jak długa, na mokrej ziemi, tuż po deszczu, i z takiej kałuży kontempluje świat.
Szkaradziej, systematycznie domagający się wpuszczenia do salonu, gdzie rozwala się na naszej najlepszej kanapie, zostawiając brudne ślady i czarne kudły, potrafi godzinami siedzieć na twardej gumowej wycieraczce, wyłożonej przed schodami na ganek.

To ustawiczne przeskakiwanie z jednej skrajności w drugą jest także specjalnością Duni. Duniaszka kilka nocy z rzędu przesypia na książce telefonicznej, leżącej na parapecie niewielkiego okna w przedpokoju, a następnie przenosi się na najbardziej miękką poduszkę na łóżku. I oczywiście mowy nie ma aby ustąpiła, kiedy człowiek chce się położyć. Właściwie ta książka telefoniczna, a konkretnie jej rozmiar, to jeszcze nic. Duniacha, spora kociczka, ważąca prawie pięć kilogramów ma takie okresy, kiedy to pasjami przesiaduje na słupku balustrady, na schodach. Niby nic, ale przekrój tego słupka to 6 x 10 centymetrów! Dunia się popisuje, Dunia dowodzi swojej sprawności!
Ponadto nikt poza nią nie potrafi tam się umieścić, więc to jest miejsce tylko dla niej! A wczoraj i przedwczoraj Dunia spała w wannie. Wanna jest blaszana, na dworze było 9 st.C. No nie, na pewno nie będę do wanny wkładała kocyków, ani mi się śni. Ale ciekawa jestem bardzo o czym Dunia śni w tej wannie?

Z kolei Rudolf, wielkie kocurzysko, nadzwyczaj lubi wpasowywać się w pudła i kartony, tak na oko 3 razy mniejsze od jego koszyka. Nie mam pojęcia, w jaki sposób udaje mu się w nich zmieścić, ale robi to z zacięciem. Ostatnio sypia w takim kartoniku, pod lodówką w kuchni. No tak, dobrze wie, że to najważniejsze miejsce w domu!

Jak na razie tylko Filipek zachowuje się tak, jak przystało na kociego sybarytę: nie jada na zimnej, kuchennej posadzce – zawsze wskakuje na krzesło, wszak drewno dla kocich łapek milsze od terakoty. Nie sypia na gołej ziemi, woli wymoszczony koszyk. A najważniejsze jest to, że nie obraża się jak reszta, kiedy wypędzam je z kuchni.
Niektóre, na przykład Lolita, potrafią się poczuć „śmiertelnie dotknięte" i nie pokazywać się nam na oczy przez kilkanaście godzin nawet. Filipuś taki nie jest. Filip wpadnie do kuchni jeszcze i kilkadziesiąt razy. Przecież dobrze wie, że on, taki chudzinka, zawsze coś wyprosi. Dziś to były maliny z ogródka, które szykowałam na deser.
Oczywiście nie dosłownie; próbował śmietankę, ubijaną do tych malin. Mamy tego roku wyjątkowo udane zbiory, bo te cztery badylki, jakie zasadziliśmy trzy lata temu zdążyły już opanować pół ogrodu. Zupełnie jak nasze koty, z tym, że one żadnymi „połówkami” się nie zadawalają.

12 sierpnia 2008

Ten wspaniały Internet


Mniej więcej dwa i pół roku temu postanowiłam przestać odstawać od naszego nowoczesnego, informatycznego społeczeństwa, i kupić sobie komputer. Wybrałam się więc do Media-Markt, aby dokonać stosownego wyboru. Na półkach stały dziesiątki różnych maszyn, a ja nawet nie wiedziałam o co pytać sprzedawców. Żadnego, absolutnie żadnego pojęcia o tym nie miałam i lekko przerażały mnie te skrzynki z niewiadomą zawartością, jakieś takie wielkie i nieporęczne.

Już chciałam zrezygnować, jednak widok laptopów, ładnych, małych i zgrabnych urządzeń, ostatecznie zachęcił mnie do zakupu. Sprzedawcy zręcznie „doposażyli” mnie w dodatkową mysz, kamerkę internetową i słuchawki, czyli sprzęty, które kompletnie mi się nie przydały, i do dziś nie są używane. Zadowolona byłam tylko, że namówili mnie na drukarkę. Z własnej inicjatywy dokupiłam torbę na notebooka (leży sobie do teraz, nowiutka, w szafie), kompaktowy aparat cyfrowy z akcesoriami, i podniecona sprawunkami, z portfelem lżejszym o pięć tysięcy, wróciłam do domu.
Notabene dziś zapłaciłabym 1/3 sumy wówczas wydanej, ale przyjemność i praktyczność posiadania dostępu do Internetu jest dla mnie po prostu bezcenna. Mój żal dotyczy raczej faktu, że tak późno zainteresowałam się tę możliwością komunikacji.

A w domu – zawód okropny. Otóż myślałam, że otworzę laptopa, wyjmę instrukcję, i krok po kroku zapoznam się z działaniem tego urządzenia. Nic bardziej mylnego! Mimo, że system operacyjny był już zainstalowany, dla kogoś, kto nie wie nawet co znaczy polecenie „kliknij”, kilkukartkowa instrukcja, przetłumaczona z chińskiego na angielski, a następnie na polski (ale przez Chińczyka?), w której klikanie określano mianem „puknij” bądź „stuknij”(!) była kompletnie niezrozumiała i nieprzydatna, tym bardziej, że odnosiła się wyłącznie do „martwej” maszyny, a nie do programów, które ją ożywiają.

Więc co robić? Nie ma kogo prosić o pomoc, bo w nowym miejscu zna się mało osób, w dodatku nie wiadomo, kto ma komputer w domu i potrafi się nim posługiwać.
Trzeba czym prędzej zapisać się na kurs. Natychmiast obdzwoniłam wszelkie możliwe instytucje i placówki, ale w tak małym miasteczku najbliższy termin kursu był za trzy miesiące, albo „jak się zbierze grupa chętnych”.
Jasne, że nie miałam zamiaru się poddać. Pobiegłam do księgarni, gdzie też nie umiałam wybrać stosownej literatury, a więc kierując się tytułami i spisem treści, zaopatrzyłam się w pierwszy podręcznik.

Prawdziwy cyrk rozpoczął się dopiero, kiedy pani z TP (bo oczywiście momentalnie zamówiłam sobie Neostradę), usiłowała poinstruować mnie przez telefon w jaki sposób skonfigurować pocztę. Żadną miarą nie potrafiła zrozumieć, że w tym kraju uchował się jeszcze ktoś nie potrafiący obsłużyć komputera. Tak jak ja żadną miarą nie mogłam pojąć, czego dotyczą jej polecenia.

Ale kiedy wysłałam swój pierwszy list elektroniczny, i dostałam odpowiedź, cieszyłam się jak dziecko. Tak samo zadowolona byłam po wydrukowaniu pierwszej, zrobionej kompaktem fotografii, którą przechowuję pieczołowicie do dzisiaj.

W każdym razie po jakimś miesiącu przedzierania się z wypiekami na twarzy przez podręcznik rozszyfrowujący tajniki komputera, w którym autor co krok powtarza czytelnikowi, że to proste, wcale nie skomplikowane, łatwizna, czym mnie osobiście wpędzał w kompleksy, bo dla mnie było to właśnie bardzo trudne, nagle zaczęłam jako tako posługiwać się tym ustrojstwem.

Jednak po tej lekturze, ja – kompletne beztalencie techniczne, przez dłuższy czas nosiłam się z całkiem poważnym zamiarem napisania własnego e-booka, adresowanego do starszych państwa, p.t. Jak łatwo nauczyć się obsługi komputera. Poradnik dla seniorów.

Przeszła mi ochota poszukiwania kursu, za to kupiłam kolejny podręcznik, stałam się nałogową czytelniczką pism komputerowych, mimo że rozumiałam najwyżej 10% ich treści, i buszowałam po Internecie w poszukiwaniu stron z instrukcjami, definicjami, wyjaśnieniami, słownikami.

A dziś, choć poziom mojej znajomości tych zagadnień nie wykracza poza ten najbardziej podstawowy, wszystkie rachunki płacę przez Internet, rzadko już pisuję „papierowe” listy, potrafię kupić i sprzedać przedmiot na internetowej aukcji, dać ogłoszenie o zaginięciu kota, umieścić swoje zdjęcia w publicznej galerii, ściągnąć i wysłać potrzebne pliki, założyć blog i robić w nim wpisy.

No właśnie – mimo tej praktyki, kiedy coś „nawali”, na przykład ucieknie mi okno z komentarzami na tym blogu, robię się bezradna. I zła, że nie potrafię jednym kliknięciem w odpowiednim miejscu przywrócić poprzedniego stanu. I, że nie rozumiem, dlaczego tak się stało.
Wciąż się zastanawiam: może jednak należało zapisać się na kurs?

Ale z drugiej strony nie mam sobie przecież za złe, że nie potrafię samodzielnie naprawić TV, kiedy ucieknie mi obraz; wołam do tego fachowca.

5 sierpnia 2008

Wróg u bram

Dunia

Bazyl


Rudolf
Nasz ogródek leży na szlaku wędrówek wszystkich kotów z bliższych i dalszych okolic, zarówno tych bezdomnych, jak i tych, które mają domy. Nic więc dziwnego, że ławki, stół ogrodowy a nawet auto, są stale zadeptane dziesiątkami kocich łap, kępy różnych roślin wytłuczone, kora na drzewach odrapana i obgryziona, a każdy kwiatek złamany.
Ale najgorsze jest to, że wiele zakątków ogródka jest regularnie obsikiwaych, w wyniku czego takie na przykład żywotniki, są wszystkie od dołu uschnięte. Na dobitek, ten włóczęga, kocur Leon, który się u nas żywi, w podzięce niejako, codziennie znaczy drzwi wejściowe, albo chociaż puści „szprycę” na bluszcze obrastające ganek. Te przykre zapachy, a bez eufemizmów – smrody po prostu, zmyć może tylko rzęsisty deszcz albo woda z węża.
Ale na drzwi nie pada, więc jeśli chcemy posiedzieć na ganku (a chcemy), to najpierw drzwi trzeba umyć. Tak więc drzwi, myte co dzień, a nierzadko i dwa razy dziennie, są sprzętem najczystszym w naszym domu.

Od jakiegoś czasu ganku pilnuje Rudolf. Sądzę jednak, że to nie tyle chęć stróżowania, co utrzymująca się, tropikalna aura spowodowała, że Rudy, jak
i pozostałe zwierzęta przebywają najchętniej na dworze i to przez całą dobę. Gorące, parne noce, nawet Rudolfa, tak kochającego ciepło, wypędzają z domu, w którym nie ma klimatyzacji.

Niestety, przyjemności spania na dworze sprowadzają na zwierzaki różne niedogodności, z których najprzykrzejsze dla nich, i dla nas, są te maciupkie brązowe bestie, radzące sobie w każdych prawie warunkach, potrafiące nawet długie miesiące przetrwać bez pożywienia, w oczekiwaniu na żywiciela.
Ctenocephalides felis nazywa się taki potwór, czyli po naszemu pchła kocia. Gorsza potrafi być tylko pchła ludzka (Pulex irritans) albo szczurza (Xenopsylla Cheopis) przenosząca tyfus i dżumę.

Walka z tymi przebiegłymi owadami jest tym uciążliwsza, im więcej zwierząt
i miejsc musi być równocześnie odpchlonych. Najazdowi tych stworzeń sprzyja nadzwyczajnie fakt krzyżowania się właśnie u nas kocich ścieżek, w związku z czym na nasze zdrowe i nieźle odżywione zwierzaki błyskawicznie i chętnie ta szarańcza przenosi się z grzbietów innych kotów, zwłaszcza tych bezpańskich. I oczywiście z miejsc, w których one się wylegują.
Wszystkich zakamarków i dziur w ogrodzie, stryszku w komórce, stojącego bez przerwy otworem, czy hałdy drewna za domem, i podobnych, zdezynsekować się po prostu nie da.
A jedynie to byłoby skuteczną metodą wytępienia tego paskudztwa.

Przeczytałam w sieci przerażające wprost informacje o zagrożeniach dla zdrowia
i życia kotów oraz ludzi, które mogą te brunatne żyjątka spowodować, od przykrych zmian skórnych, przez przenoszenie tasiemców, na śmiertelnie niebezpiecznej, kociej białaczce kończąc.

I co prawda ubawiła mnie setnie bajka pana Brzechwy o Pchle Szachrajce, przypomniana przez młodych autorów strony Pchła Page (
www.pchlapije.piwko.pl), na której m. in. można uzyskać poradę w co ubierać pchłę zimą, aby się nie przeziębiła, niebożątko, ale żarty żartami, a tu wróg czyha.

Tak więc wojna tym małym nikczemnikom już została wypowiedziana. Już czekamy na świeżą dostawę broni chemicznej i amunicji z Krakvet-u, w postaci sprayów i atomizerów.
Na pewno wygramy tę bitwę. Ale czy wygramy wojnę? Wątpię bardzo. Ci niegodziwcy, choć tacy niewielcy, byli tu dużo wcześniej niż my. Podobno o jakieś 300 milionów lat.

26 lipca 2008

Kulinarny newsletter

Babeczki dla Hanki


Miło jest znaleźć rano w skrzynce pocztowej, e-mailowej oczywiście, przepis na pyszną grzankę z bobem, albo coś równie frapującego (do zjedzenia).
Zamawiają sobie internauci przeróżne nowe wiadomości. Ja poprosiłam o nie kilka dni temu autorkę „Kwestii smaku” (link obok, w Polecanych), i żałuję, że tak późno.

Teraz, zamiast obserwować notowania giełdowe (nie gram) albo dziwić się zachowaniom pana prezydenta (przestałam śledzić), odkrywam uroki kremu kalafiorowego ze smażonymi kurkami.

To ten bób z grzanki tak mnie zaintrygował, a też zainspirował, tym bardziej, że „Kwestia smaku” namawia nas do ambitniejszego potraktowania tego warzywa, niż tylko stawiania go w misce na stole. Co prawda nigdy, w swojej długiej karierze żony nie podałam na obiad talerza z bobem (nieapetyczne; obierać palcami? przy obiedzie?), ale i żadnych potraw, oprócz rzadkich przypadków dodawania ziaren do zupy jarzynowej, nie robiłam.
Więc, za sprawą sugestywnych zdjęć i przepisów na tej kulinarnej stronie, postanowiłam także się wykazać. Grzanka z bobem? Proszę bardzo, nawet bagietki na grzanki upiekłam sama.

Bułeczki według przepisu Karola Okrasy, dobrze się udają: pół kilo mąki + 1 szklanka ciepłej wody + 2,5 deko świeżych drożdży + 2 deko masła + 1 łyżeczka soli. Kiedy bagietki są już upieczone kroję je na grube kromeczki, smażę na złoto, na maśle, z obu stron i nacieram przekrojonym ząbkiem czosnku. Na tak przygotowane grzanki można nałożyć co się tylko chce, co mamy w lodówce, a więc rzeczony bób, inne warzywa, surowe lub gotowane, także sery wszelkich możliwych rodzajów, jaja, wędliny, ryby, a nawet owoce (wówczas grzanki bez czosnku). Zawsze smakują świetnie.

Te codzienne kulinarne aktualności dają mi impuls aby ugotować, upiec czy usmażyć coś pysznego. Zaczęłam także fotografować przygotowywane potrawy, a to oczywiście dodatkowy bodziec, aby danie było nie tylko smakowite, ale i ładnie podane. Bo do takiego stołu, nawet jeśli skromny jest, człowiek z ochotą zasiada. I w dobrym nastroju od niego wstaje.

A co najważniejsze masz przemiłe wrażenie, że ktoś, wysyłając ci wiadomość, co rano myśli o tobie i twoich potrzebach. I wcale a wcale nie szkodzi, że to wrażenie złudne jest. Złudzenia przecież dobre są, pomagają przetrwać.

17 lipca 2008

Serowe krakersy i inne



Jakoś nigdy dotąd nie odwiedzałam blogów kulinarnych. Ilekroć szukałam w sieci przepisu na określoną potrawę z reguły klikałam w duże serwisy typu Kuchnia polska albo wchodziłam na strony producentów artykułów żywnościowych, gdzie jest mnóstwo receptur.
Ale niedawno zdecydowałam sprawdzić, co też poleca w tym względzie autorka blogu „Między Warszawą a niebem” (link obok), która poprzez swoje fotografie tak udatnie opowiada różne historie i historyjki.
Zdjęcia potraw, a zwłaszcza wypieków oznaczają bowiem, że Błękitne Oczko (nazwa moja) już wyszukała, wypróbowała i oceniła przepisy z takich właśnie „kuchennych” stron. Więc postanowiłam i ja poczytać i popatrzeć na te, które poleca.

Muszę przyznać, że się nie zawiodłam. Panie, które piszą o pieczeniu i gotowaniu naprawdę się tym pasjonują, znają się na rzeczy, przeszukują Internet i książki kucharskie, sprawdzają przepisy z kuchni całego dosłownie świata, same eksperymentują i udoskonalają potrawy. W dodatku, jak zdążyłam się z ich blogów zorientować, zawodowo kuchnią się nie zajmują. Czyli, są to amatorki, opętane smakami, w najlepszym rozumieniu tego słowa. Gotują dla siebie i bliskich. A szczególnie miłe jest właśnie to, że dzielą się tak chętnie swoją pasją z innymi, doradzają, dyskutują, przejmują się, gdy coś się komuś nie uda i mają satysfakcję, gdy potrawy według ich przepisów dobrze smakują.
Zresztą najczęściej komentarze o nich (tych potrawach i ich autorkach) są wręcz entuzjastyczne.

Potakuję więc z ochotą i także polecam niektóre, już przeze mnie wypróbowane. Dziś serowe krakersy według DOROTUS76 (http://mojewypieki.blox.pl/):
A więc bierzemy ćwierć kostki masła i półtorej szklanki mąki, trzy czubate łyżki startego sera żółtego (w oryginale 50 g cheddar), szczyptę soli, jedną łyżkę proszku do pieczenia oraz mleka tyle (ok. 1/3 szklanki) aby zagnieść miękkie ciasto.
Polecany był jeszcze sezam, ale ja nie miałam, więc zastosowałam zmielony kminek.
Ciasto należy dość cienko rozwałkować, podsypując mąką, i wyciąć ciasteczka. Ułożyć na blasze wyłożonej papierem i piec ok. 15 minut w 200 stopniach.

Właściwie trochę głupio się przyznać, ale popijając piwko na ganku, dosłownie pożarliśmy wszystkie te krakersiki, do okruszka, gdy tylko odrobinę ostygły.

Jak chyba wszyscy, sama oczywiście także wprowadzam pewne modyfikacje stosowanych receptur. I to jest zabawne: w łańcuszku osób, które biorą na kuchenny warsztat dany przepis na końcu mamy tę, która podaje potrawę jeśli jeszcze nie zupełnie inną, to na pewno znacznie odbiegającą od tej, jaką ugotował pierwszy kucharz, który ją wymyślił.
Nawet się zastanawiałam, jak to właściwie jest z tymi prawami autorskimi i ich ochroną w przypadku kulinariów. Ale nie doszłam do żadnych konkluzji, no bo czy zmodyfikowanie przepisu to już naruszenia autorstwa? A naśladowcę kucharza, czy można nazwać plagiatorem?


Z kolei w minioną sobotę zabrałam się do pieczenia ciasta, które na swój użytek nazwałam torcikiem toffi. To również przepis zaczerpnięty od Dorotus76 (via Błękitne Oczko), noszący nazwę kruchego ciasta milionera.
W zasadzie jest to torcik nie wymagający wiele pracy i niezbyt na szczęście skomplikowany, ale za to czasochłonny.

Składa się z kruchego spodu, masy toffi oraz czekoladowej polewy:

- Ciasto kruche robi się ze szklanki mąki z „górką”, ½ kostki masła (może być ciut więcej) i łyżki cukru pudru (w oryginale 50 g cukru brązowego).
Zagniotłam, wylepiłam dno średniej tortownicy i piekłam 20 min. w temperaturze 200 st.
-Masę toffi można kupić gotową. Nie miałam gdzie kupić, a poza tym mam złe doświadczenia z gotową masą makową (pfuj, okropna była). Więc wybrałam drugą możliwość: gotowałam w garnku z wodą na małym gazie przez 3 godziny puszkę słodzonego mleka skondensowanego. Puszkę otworzyłam kiedy ostygła. Później zresztą żałowałam, że od razu nie „ugotowałam” ze trzech puszek. Dwie mogłabym przechować nie otwierane i następnie zużyć je, np. do przełożenia wafli, czyli do kajmaku.
-Na polewę zużyłam 2 tabliczki czekolady gorzkiej (w przepisie jest deserowa, ale nie chciałam, aby torcik był zbyt słodki), którą zmiksowałam na proch, dodałam 3 słuszne łyżki masła i postawiłam na 3 min. do gorącego piekarnika. Polewa sama się zrobiła, tylko dokładnie ją wymieszałam.

Na kruchy spód wyłożyłam masę toffi, na to wylałam polewę i zostawiłam na noc w lodówce.

A w niedzielę, po późnym śniadanku, przełożyłam torcik na swoją najlepszą rosenthalowską paterę, udekorowałam listkami świeżej mięty z ogródka,
i czyniłam honory solenizantki. Właśnie były moje imieniny.

16 lipca 2008

Istny kataklizm


Nie dosyć na tym, że w ostatnim okresie popsuła się kuchenka mikrofalowa (Whirpool, nie radzę kupować), wysiadła zmywarka (Whirpool, nie polecam), zacina się pralka (Whirpool, zastanowić się przed nabyciem), a piekarnik w kuchence gazowej (Whirpool, ale są lepsze marki) w ogóle mnie nie słucha i nastawia temperaturę, jak mu się żywnie podoba, że nie wspomnę o lodówce (Whirpool, zwykła tandeta), której zdarza się grzać zamiast chłodzić.

Więc, jak mówiłam, nie dość na tym, to na dobitkę, i żeby nas już całkiem pogrążyć organizacyjnie i finansowo, krótkotrwała, ale niezwykle gwałtowna piątkowa ulewa, co tam ulewa, prawie oberwanie chmury, znów spowodowała zalanie poddasza. To znaczy ucierpiały daszki nad lukarnami, kryte papą, a ten naprawiany przymusowo (brak fachowca) przez mojego męża w ubiegłym roku, zwyczajnie przeciekł i żywa woda kapała z sufitu w sypialni. Zgroza!

Jakimś cudem udało mi się znaleźć przedsiębiorcę, który przyjął zlecenie na remont. Co prawda nie działa on w naszym miasteczku tylko w sąsiednim, a to, rzecz jasna, podraża znacznie koszty. Ale mówi się trudno.Oczywiście natychmiastowe przystąpienie do pracy nie było możliwe, bo wiadomo, plany i terminy budowlane, zwłaszcza na roboty dekarskie zwykle „zaklepane” są na co najmniej rok z góry.
Jednak wstępny termin został umówiony i teraz śledzimy z niepokojem prognozy pogody, i … modlimy się o suszę.
Niestety, prognozy dla naszego dachu są jak najgorsze; burze, ulewy, opady, w najlepszym razie przelotne, ale o bezchmurnym niebie nie ma mowy. Czyli znowu deszczowy lipiec.

Że też nie ma chwili spokoju! Dlaczego zawsze, i zawsze muszą być jakieś problemy, jak nie z nami, to z naszymi przyjaciółmi, albo z naszymi zwierzakami.
Chciałoby się choć przez kilka lat, a choćby i przez jeden rok pożyć bez nerwów, stresów, bez obaw i cierpień.
Ale co tam! Furda cieknące dachy i zepsute zmywarki! Łapmy więc te dni, te chwile szczęśliwe, i cieszmy się nimi teraz, kiedy trwają.

30 czerwca 2008

Bliźniacy w muszkach







Strasznie się spieszyłam, żeby zdążyć z szyciem kołderek dla kotów przed urodzinami Bazyla i Filipka.Materiał dostałam od naszych (i naszych kotów) przyjaciół z Nadrenii, którzy sprawili znów niespodziankę,przysyłając to, co kociska lubią najbardziej, czyli ekstra jedzonko.

Zdążyłam z tą robotą dosłownie na ostatnią sekundę, no bo jeszcze należało uszyć odpowiednie poszewki. Ale te zrobiłam tylko dwie, dla bliźniaków. Reszta musi poczekać. Trzeba przyznać, że takich kołderek, jak te kocie, to my nie mamy. Nasze jakby gorsze są. Teraz jesienne i wiosenne chłody całkiem dla tej kociej bandy niestraszne będą. Nawet, jak będzie się oszczędzać na ogrzewaniu.

Już dość dawno nosiłam się z zamiarem radykalnej zmiany legowisk, to znaczy likwidacji tych kocyków, piernacików, ręczników, rozwłóczonych po całym domu, tych swetrów, pożyczonych rzekomo tylko na jedną noc największym zmarzlakom. Zawsze rano okazywało się, że swetra nie ma co odbierać, bo nikt nie jest w stanie go „odkudlić”. Cieniuteńka, niczym z kokonu jedwabnika, sierść kota tak się wbija we wszelkie dzianiny, że nie ma co marzyć o ich odczyszczeniu. Więc zostaje do kociego użytku. A kończy się tak, że my pozbawieni jesteśmy ciepłych rzeczy.

Teraz powiedziałam –basta. Koniec tego mieszkania, jak w cygańskim wozie. Twardo postanowiłam ukrócić ten bałagan; spanie tylko w koszach, wszyscy mają jednakowe bety, wara od naszych łóżek, dosyć tego brudzenia, błocenia, przynoszenia z dworu wszelkiego paskudztwa.

Kiedy już kołderki z poszewkami dla bliźniaków były gotowe, nagle przypomniałam sobie, że koty przecież na jutro muszek nie mają, więc mimo, że było około wpół do pierwszej, zabrałam się do szycia. Znalazłam kawałek mięciutkiego, czerwonego szalika i raz dwa zrobiłam im te muszki, aby od samego rana, w pierwszą rocznicę swoich urodzin, mogli się obaj wytwornie prezentować.

Bazyl, jak zwykle stateczny, cały śliczny, taki czarno-biały, tę swoją czerwoną muszkę obnosił z godnością przez cały dzień, ani razu nie starał się jej ściągnąć, nie zgubił jej nawet podczas wyprawy łowieckiej do sąsiednich ogrodów, gdzie z pasją poluje na ważki. Albo na żaby.
Nawet późnym wieczorem, zmęczony jak co dzień własną aktywnością, zasnął w tej muszce.

Filipek natomiast zachowywał się po wariacku, muszkę natychmiast ściągnął i cały dzień szalał, urządzał sobie jakieś gonitwy, podchody i udawał, że na coś poluje. Ale bez przerwy był w ogródku, co najwyżej wychodził przez sztachety i siadał na chodniku przed płotem, jednak w każdej chwili gotów do odwrotu. Byłam z tego zachowania bardzo zadowolona, bo Filipka, tego włóczykija, przed kilkoma dniami pogryzł zwierz jakiś, większy od niego. Może nie tyle pogryzł, co złapał za gardło zębami, zostawiając na szyjce trzy rany, na szczęście niezbyt głębokie. Więc po tym zdarzeniu, przerażony Filipek siedział najchętniej w domu, albo na ganku, zawsze koło nas, a przynajmniej w towarzystwie Rudolfa, kocura dużego, który w kaszę dmuchać sobie nie pozwoli nikomu. Przy Rudym Filip czuje się dość bezpiecznie. A my przykazujemy Rudemu: - Rudolf, pilnuj Filipa, on jeszcze mały jest, i głuptas zwykły.
Ta odmiana w zachowaniu Filipka świadczyła, że stres już minął i kot powrócił do równowagi. A było po czym: kastracja, lania jakie dostawał co dzień od Kaczora, tego obcego kociego chuligana, wreszcie to ostatnie zdarzenie, które łatwo mógł przypłacić życiem.

W nocy żadna z tak pracowicie przeze mnie uszytych kocich kołder nie znalazła się w użyciu. Bliźniaki spały na górze, w przedpokoju, na kocykach ułożonych wprost na podłodze, Rudy ulokował się na komodzie, Szkaradziej wywalał się na „gołym” dywanie, Lolita wpakowała mi się do łóżka, Duniaszka od kilku dni sypia na biurku, na drukarce. Mama bliźniaków Fela-Bella już piątą noc z rzędu przesypia w ogrodzie, na stole. Gdzie nocował Leon? Nie wiadomo. On się u nas tylko stołuje.

27 czerwca 2008

Shemarin z Tuły

samowar carski Shemarin
Trudno mi precyzyjnie ustalić skąd właściwie wzięło się nasze zamiłowanie do rzeczy starych, przedmiotów posiadających historię, niesztampowych.

W każdym razie kiedy zaczęliśmy urządzać nasz dom, a było to w okresie kiedy królowała tzw. meblościanka, kupiliśmy sobie serwantkę, oszkloną kryształowym szlifowanym szkłem, pochodzącą z początku XX w. i zaczęliśmy zbierać przeróżne starocie. Były to przedmioty, najczęściej użytkowe, mniej lub bardziej antyczne, ale zawsze takie, które nie pochodziły z fabryk PRL. Wśród nich znalazły się także samowary.

Elektryczne, radzieckie, z końca lat pięćdziesiątych, służyły nam jako czajniki do gotowania wody, a te starsze i całkiem stare, na węgiel drzewny, były po prostu obiektami dekoracyjnymi. Pierwszy samowar, jaki znalazł się w naszym posiadaniu został przywieziony ze wschodniej Ukrainy, z domu, w którym stał jeszcze na długo przed rewolucją. Oczywiście nie był od dziesięcioleci używany, a jego stan był dość opłakany.
Mimo, że mój mąż nie miał żadnej wiedzy konserwatorskiej zabrał się do renowacji, której efektem po miesiącach pracy, był egzemplarz wielce udany, stojący do dziś w salonie.

Kiedy nasz zbiór samowarów osiągnął liczbę dziesięciu a metraż mieszkania stale był ten sam, narzuciliśmy sobie zasadę, całkiem nie do przyjęcia dla prawdziwych kolekcjonerów, a polegającą na ograniczeniu zbioru. Po prostu wydawało nam się całkowicie nieracjonalne zbieranie na przykład 50 samowarów, 100 moździerzy czy 200 młynków, których nie ma gdzie ustawić, jak pokazać, a po domu nie można się poruszać, bo wszędzie są eksponaty. Tym bardziej, że chcieliśmy, aby gromadzone rzeczy, oprócz urody były sprawne i gotowe do użycia w każdej chwili.

Na razie zasada ta nie dotyczyła książek, które kupowaliśmy stale, ale po latach, kiedy tomów nie było już gdzie upychać, zaprzestaliśmy również i ich zbierania. Teraz zresztą tej akurat decyzji żałujemy trochę.

Ostatnim w naszej kolekcji samowarów, był egzemplarz bardzo duży i ciężki, cały w jakiś dziwacznych dekoracjach, i na dodatek pokryty okropną srebrną farbą. Mąż był dumny z tego nabytku. Ja natomiast byłam zawiedziona, okropnie wybrzydzałam i w końcu tak zniechęciłam męża, że wyniósł go do piwnicy i przestał się nim interesować.

Na przestrzeni lat niektóre samowary wywędrowały z naszego domu i w sumie zostały tylko cztery. Teraz, z okazji różnych porządków przypomnieliśmy sobie o tym stojącym w piwnicy. A tam wilgoć, a zwłaszcza koty, doprowadziły jego wygląd do zupełnej katastrofy.
Tym razem jednak mąż postanowił mi udowodnić, że miał rację, twierdząc, że samowar pamięta czasy starego, dobrego Imperium, z okresu mniej więcej Aleksandra II.

Po jakimś tygodniu czyszczenia samowara i uwalnianiu go od tej koszmarnej srebrzanki, zaczął się wyłaniać obraz przedmiotu naprawdę pięknego, bogato dekorowanego, całego w puklach, koronkach i ażurach. A po trzech tygodniach codziennej przy nim pracy okazało się, że to egzemplarz wyjątkowej urody, w dodatku całkowicie sprawny technicznie. Ustaliliśmy również, że to oryginalny tulski Shemarin, pochodzący z połowy XIX wieku.

Mąż był nad wyraz zadowolony, a ja, cóż, musiałam zgodzić się, że jest to nasz najładniejszy samowar. Aczkolwiek zrobiłam to z niechęcią, no, bo która żona pali się do tego, aby z entuzjazmem przyznawać rację swojemu ślubnemu.

20 czerwca 2008

Dobry poranek




Filip na moreli



W środę Filipek i ja wybraliśmy się do weterynarza. To znaczy Filip nie bardzo wiedział dokąd jedziemy, a gdyby miał wybór, to nigdy by się na ten wyjazd nie zgodził. Dlaczego?No, bo odtąd miał już na zawsze utracić wszelkie zainteresowanie tymi pięknotkami z wielkimi oczami, czyli wszelkiej maści kociczkami.

Kot do jazdy autem nieprzyzwyczajony, zachowywał się beznadziejnie, głośno bardzo protestował i koniecznie chciał wyważyć drzwiczki od podróżnego kosza, aby się z niego wydostać. Poza tym musiał chyba coś przeczuwać, bo nerwowy był okropnie. Ja także.

Zabieg jest podobno banalny, ale Filip, mimo, że odzyskał już siły po swoim kwietniowym, dwutygodniowym zniknięciu z domu, malutki przecież jest i chudziutki, więc martwiłam się, jak będzie się wybudzał z narkozy.
Nasz doktor, do którego mam zresztą pełne zaufanie, nie przewidywał żadnych komplikacji,uznając Filipa za całkowicie zdrowego, mimo tej jego nikłej postury. Ja jednak byłam cały czas w pogotowiu, by znów wieźć kota do lecznicy, gdyby okazało się, że śpi zbyt długo.

Nieprzytomne zwierzątko, z półotwartym pyszczkiem i niedomkniętym jednym oczkiem,leżące całkowicie nieruchomo, przez godzinę, i kolejną godzinę, w ogóle nie zmieniające pozycji, to jest widok naprawdę szarpiący nerwy. Bez przerwy go obserwowałam i co rusz przykładałam ucho i rękę do serca i brzuszka, sprawdzając, czy oddycha, czy żyje.
Kiedy się nareszcie obudził, dość długo przewracał się, obijał o przedmioty, łapy mu się na boki rozjeżdżały, nie mógł złapać równowagi.
Potem znów zapadł w drzemkę, ale ta związana już była nie tyle z narkozą, co z pogodą.

Wszystkie koty wynalazły sobie jakieś dziwaczne miejsca i kimały. Bazyl nawet przez dwie godziny, a potem przez godzinę ziewał tak, że niemal widać było co zjadł na obiadek.
Filip nie chciał jeść, ani pić. Za to koniecznie chciał wyjść na dwór. Myślał chyba nieboraczek, że wychodząc z domu ucieknie od tego stanu, którego nie zna, i który mu dokucza. Oczywiście mowy być o tym nie mogło. Postanowiłam zatrzymać go w domu przez dwa dni co najmniej.
Musi dojść do siebie po takim przeżyciu. Mam też nadzieję, że kastracja przyniesie mu zamierzoną korzyść, wzmocni się, i jak pozostałe kocury, będzie się teraz trzymać domu.

W nocy, o dziwo, Filip spał bardzo spokojnie i obudził się dopiero o siódmej rano. Było to o tyle zaskakujące, że zwykle Filipek przez sen wzdycha, jęczy, popłakuje nawet, no i budzi się około czwartej, wpół do piątej.
Był rześki, pogodny i bardzo głodny. Po śniadaniu zdecydowałam się wypuścić go do ogródka.
Tak więc okazało się, że zniósł tę sytuację najlepiej ze wszystkich operowanych zwierząt, i błyskawicznie się z nią oswoił. Apetyt ma do tego szalony, je najwięcej i najczęściej wpada do kuchni, aby zbadać, co jeszcze dałoby się skonsumować.

Dziś przed południem wśród kotów wielkie było poruszenie; znów do ogrodu wpadł ten jasnopopielaty kocur, w futrze wyglądającym jakby go mole mocno nadwyrężyły, podobny trochę do kaczora i tak przez nas przezwany. Więc ten Kaczor bezczelnie goni nasze koty z ich własnego terytorium, a szczególnie uwziął się na Filipka, dopada go i tłucze, a Filip z krzykiem salwuje się ucieczką na sąsiednią działkę, albo na morelę.

Mój mąż najpierw twierdził, że nie będzie się wtrącał w kocie sprawy, ale ponieważ Kaczor dosłownie prześladuje tego naszego malucha, mąż jednak postanowił interweniować, to znaczy straszy go i przepędza. Oczywiście Kaczor niewiele sobie z tego robi. Zdąży wpaść, wydrzeć trochę futra z brzucha Szkaradzieja, zdzielić Filipa, zagonić go na drzewo, i zwiać.

Dzisiaj jednak krzykom Filipka wtórowały jeszcze inne wrzaski, które nas lekko przeraziły i wygoniły na ganek. I co się okazało? To na Filipka tak okropnie wrzeszczały i skrzeczały kosy. I teraz to one starały się na odmianę zgonić go z drzewa, na które schronił się przed Kaczorem. Robiły przy tym taki harmider, że nawet pumę by z tej moreli przegoniły.
Filip przezornie skrył się pod ławką, a kosy jeszcze długo głośno się oburzały, chodziły po trawie pod drzewem, wcale nie bojąc się pozostałych kotów, bacznie obserwujących całe to zajście.
Kosy mają młode, więc odważne są, do bohaterstwa.

Śmialiśmy się serdecznie. To był dobry poranek. Dla wszystkich, nawet dla przestraszonego nie na żarty Filipka. Teraz słusznie mu się należało drugie śniadanko, na które przystał z entuzjazmem.

12 czerwca 2008

Serek mascarpone


Lubię czytać przepisy kulinarne, kulinarne reportaże czy eseje, a nawet, przyznać muszę,że wolę to od samego gotowania. Co prawda receptur trzymam się kurczowo tylko w przypadku niektórych słodkich wypieków, na przykład naszego ulubionego tortu makowego według przepisu p. Arturowej Rubinsteinowej.

Jednak odkąd mam Internet, z jego tysiącami, milionami przepisów, zaczynam się trochę w tym gąszczu gubić. No, bo który przepis przedkładać nad inne, którego kucharza wyróżnić, a którego pominąć, czy danie ugotowane przez „cywilnego” pasjonata kulinarnego będzie lepsze czy gorsze od tego, które zaserwuje profesjonalista?
I w ogóle co to znaczy profesjonalista? Przecież mistrzem patelni jest każdy z nas, kto obmyśla codzienne menu, gotuje, piecze, smaży, dusi, przeciera, doprawia.

Czy Pascal jest lepszy od Roberta Sowy, a ten lepszy niż Okrasa? Czy Maciej Kuroń gotuje lepiej od Roberta Makłowicza? A pp. Adamczewscy, w czym właściwie przewyższają siostrę Anielę z jej „Anielską kuchnią”?
Oczywiście bez sensu są takie porównania. Wszak wiadomo od zawsze, że najlepiej gotowała mama, a najlepsze potrawy to były te, które zapamiętaliśmy z dzieciństwa.

Nie inaczej było i u mnie. Moją Matkę zawsze podziwiałam za to, że umiała zrobić wszystko, od pasztetu z zająca, do racuszków z jabłkami. Wiedziała, jak podać potrawę, od raków, po kukurydzę w kolbach. Potrafiła wydać przyjęcie dla gromady gości i zrobić obiadek dla pojedynczego„niejadka”.
Jasne, że w jej kuchni były także spalone w gazowym piecyku ciasteczka, zakalec w drożdżowej babie czy na wiór wysuszona pieczeń wołowa. Ale były to sporadyczne zdarzenia, zawsze wyolbrzymiane, urastały do rangi nieszczęść, drobiazgowo analizowanych i długo rozpamiętywanych.

Pamiętam grube zeszyty, przechowywane w szufladach kuchennego stołu, zapisane od deski do deski setkami przepisów, które panie domów przekazywały sobie nawzajem. Nie było, albo prawie nie było innych źródeł ich pozyskiwania. Nie jak teraz; przepisy w pismach kolorowych, co tam w kolorowych, dziś w tematycznie dowolnej gazecie znaleźć je można. Plus niepoliczalna ilość książek, książeczek, broszurek, albumów z przepisami, wydawanymi również na płytach i kasetach.
I prezentacje w radiu, TV i Necie.
Matka miała co prawda przedwojenne książki kucharskie, lecz w warunkach realnego socjalizmu naprawdę trudno było z nich cokolwiek ugotować, ze względu na przeszkodę nie do przebycia, mianowicie brak większości ingrediencji.

W domu stale powtarzano mi z ubolewaniem, że w kuchni to ja mam dwie lewe ręce. Wówczas nic nie potrafiło mnie skłonić do zainteresowania się sztuką kulinarną. To znaczy interesowałam się, ale na etapie stołu, już nakrytego, najlepiej odświętnie, i od chwili, kiedy potrawy się na nim znalazły, nie wcześniej.

Za to pewne estetyczne zasady potrafiono mi wtedy zaszczepić. Więc lubię piękną porcelanę, srebrną zastawę, kryształowe kieliszki, białe obrusy, świece i kwiaty na stole.
I chociaż to podobno niemodne, a niektórzy uważają, że nawet w złym guście, do teraz uważam, że polne róże pięknie wyglądają tylko w wazoniku z kryształu, a wiśniowa naleweczka w niczym nie prezentuje się tak świetnie, jak w kryształowej karafce.

Kiedy poszłam „na swoje” okazało się, niestety, że niczego, kompletnie niczego ugotować nie potrafię.Ponieważ mój mąż umiał parzyć herbatę i usmażyć grzanki z chleba, przez jakiś czas żywiliśmy się tymi grzankami, popijając herbatą, czasem czymś innym. Potem zostaliśmy bywalcami przeróżnych jadłodajni, „obiadów domowych na miejscu i na wynos”, barów, restauracji i karczm, koniecznie i zawsze nazywanych „U kogoś”.
Jednak czasy PRL-u to nie był dobry okres dla żywienia zbiorowego, niezależnie od tego, czy to była stołówka szkolna, pracownicza, czy knajpa kat. S.

I tak któregoś dnia postanowiliśmy, że gotować będziemy w domu.
Początki? Oj, trudne były! Nie zapomnę, jak konserwę z daniem mięsnym, zresztą całkiem „do zjedzenia”odgrzewaliśmy w ten sposób, że puszkę wkładaliśmy do garnka z wodą, podgrzewali do wrzenia,a następnie parząc palce o blachę, staraliśmy się wydobyć zawartość. Kiedy ta lądowała na suficie, bez dalszych dociekań wiadomym było, że w szkole oboje z fizyki byliśmy dużo poniżej średniej.

No, ale nie zrażaliśmy się zanadto.Zaczęliśmy kupować garnki, różne kuchenne sprzęty, gromadzić przepisy, i interesować się co i jak gotują znajomi.
Ale kiedy zapytałam moją siostrę, czy ryż do zupy pomidorowej ugotować na wodzie, czy na mleku, była naprawdę zgorszona; a przecież miałam wtedy nie więcej, niż jakieś 25 lat(!).

Jednak powoli, powoli coś tam zaczęło mi się udawać, a kiedy po raz pierwszy wyjęłam z piekarnika ciasto, które było jadalne, byłam całkiem uszczęśliwiona.
I choć nie mogę powiedzieć, aby gotowanie było moim przeznaczeniem, to jednak doszłam do wniosku,że skoro i tak muszę czas w kuchni spędzać, sprytniej będzie spożytkować go jak najlepiej (czyt. jak najsmaczniej).
Dlatego w dalszym ciągu czytuję dużo przepisów, jednak teraz traktuję je raczej jako inspiracje.

A wracając do Internetu: Któregoś dnia chciałam na deser podać tiramisu i postanowiłam sprawdzić przepisy w sieci. Nie dość, że straciłam dużo czasu na czytanie receptur oraz dyskusji na różnych forach, co to jest mascarpone, to przy okazji musiałam zapoznać się z masą zjadliwych uwag a nawet inwektyw rzucanym jednym autorom przez innych, znających rzekomo „jedynie prawdziwy” przepis.
W sumie sięgnęłam do propozycji umieszczonej na opakowaniu przez polskiego producenta serka, który bez zbędnego wyrafinowania pozwala konsumentowi na zrobienie naprawdę doskonałej leguminy.

Nasz Bazylek mówi o niej - łapę lizać!

1 czerwca 2008

Malina utracona

Malina


Malina

Malina

Posted by Picasa
Codziennie myślę o Malinie, chociaż minęło prawie 20 miesięcy od jej zniknięcia.
Miała 4,5 roku, kiedy pewnego dnia w październiku opuściła dom.Od dawna nie mam nadziei,że do nas wróci, ale mam nadzieję, że gdzieś żyje. I oby jej było dobrze.

Malina miała smukłe, szczupłe ciałko, ale kiedy wzięło się ją na ręce, czuło się odpowiednią wagę oraz tygrysią wręcz gibkość, sprawność i siłę. No i to umaszczenie – tylko na Malinie pasy beżowo-czarne przebiegały poziomo, od główki do ogonka, a na boczkach zakręcały się w koła.

Była kociczką moją ulubioną, jedyną nie sterylizowaną, bo stale żal mi było poddawać ją tej poważnej operacji. Fakt ten ciąży mi mi teraz na sumieniu, bo obawiam się, że o ile przetrwała, to na pewno urodziła dzieci, ale gdzie, kto ją przygarnął, kto się zaopiekował?
Przyjmując ubiegłego lata do domu Felę z kociakami, oprócz dobra tych zwierząt stale miałam na względzie Malinę z jej ewentualnym przychówkiem, i wyobrażałam sobie, że niejako w zamian za Felę, ktoś inny zaopiekował się naszą kotką.

Malina rządziła w naszym domu niemal od dnia swego urodzenia. Tak jednoznacznie wyrazistego charakteru nie miał dotąd żaden z naszych kotów. To była autokratka, egocentryczka, egoistka niesamowita, a przy tym włóczykij pierwszy i zawołany myśliwy. Wychowana była w zasadzie przez Dunię, swoją starszą o 5 miesięcy siostrę, bo ich mama Małpiatka, zawsze miała swoje tajemnicze,ważniejsze od dzieci sprawy i niespecjalnie lubiła zajmować się swoim potomstwem. Więc Dunieczka przejęła rolę mamy i wykonywała wszystkie czynności przy tym osesku, niestety, nie mogła jej nakarmić. A Małpiatka, wyzywana od wyrodnych matek, wpadała zaledwie raz na kilka godzin, karmiła małą, sama się pasła i znów miała „wychodne”.
Musieliśmy maleńką Malinkę dokarmiać sztucznie,pełni obaw, że nie będzie rozwijać się prawidłowo.

To było cudowne stworzonko, przywiązane do mnie bardzo. Sypiała Malina w moim łóżku, a kiedy po kilku latach pojawiła się Lolita, córeczka Duni, także lubiąca moje łóżko, Malina skutecznie i na zawsze Lolisię tego oduczyła, stosując swoje gangsterskie metody, czyli brutalną przemoc. Kotka ta miała zadziwiającą, niesamowitą zdolność podporządkowywania sobie ludzi i zwierząt. I my,i pozostałe koty robiliśmy to, czego życzyła sobie, a właściwie czego wymagała Malina.

Miała listę swoich potrzeb, i nie było sposobu, aby ją naruszyć.Drzemki odbywała w futrzanym błamie na bujaku przed kominkiem. Futro specjalnie dla niej tam się znalazło, aby Malince było cieplutko i przytulnie. Ja też lubiłam tam siadywać, ale kiedy pojawiała się Malina, a nie ustąpiłam jej miejsca, i to natychmiast, siadała przed fotelem, długo i natarczywie patrząc mi w oczy. A jej oczy robiły się złe, koloru jaskrawo żółtego, i widać było, że jest wściekła. Zaczynała wskakiwać i zeskakiwać mi z kolan: pokazywała niemądrej kobiecie, co ta ma zrobić, po prostu mnie pouczała.Oczywiście zawsze dopinała swego.
Z drugiej strony nikt nie potrafił się tak tulić i przymilać, tak się pieścić. Nikt tak nie żądał uwielbienia dla siebie, jak ona.

Malina była wyjątkowo ciepłolubna. Kiedy nie paliło się w kominku, albo kiedy kaloryfery, na których się wygrzewała, nie były zbyt gorące jak na jej wymogi, potrafiła w nocy wepchać się na siłę do koszyka Rudolfa, który równie jak ona ciepło uwielbia, ale zbyt towarzyski nie jest i kuksańce lubi rozdawać, a swego koszyka pilnuje jak skąpiec swego sejfu. Jednak Malinę wpuszczał. W koszu Rudego, na ciepłych piernatach, przytuleni,grzejąc się wzajemnie, przesypiali do rana.Oczywiście widok Rudego w jednym koszyku z Maliną był dla pana domu wystarczającym impulsem, aby dzień rozpocząć od bezzwłocznego rozpalenia kominka. Oba zwierzaki biegły wówczas na dół w te pędy,aby zająć swoje ulubione miejsca.

Wszystkie koty dostawały swoją miskę w kuchni. Ale nie Malina. Malina biegła z dworu prosto na górę, do sypialni, i tam jak księżna udzielna oczekiwała, aby miskę jej przynieść i jeszcze w uprzejmych słowach do jedzenia zachęcić. Nigdy, żeby nie wiem jakie zapachy z kuchni się rozchodziły, żeby jej najbardziej ulubione jedzenie było serowane, Malina w kuchni nie jadała, taka była z niej wyrafinowana dama. Po niej, ale dużo,dużo później, zwyczaj ten przejęła nasza Lolita.

Malina tolerowała inne koty, ale tylko wtedy, gdy w drogę jej nie wchodziły. Potrafiła dobrze przyłożyć łapą Szkaradziejowi, w końcu najstarszemu w domu kocurowi. Niestety również Duni nie okazywała najmniejszej nawet wdzięczności za wychowywanie i opiekę w dzieciństwie. Wręcz przeciwnie, bardzo szybko również Dunię postanowiła sobie podporządkować, a kiedy ta się buntowała, dochodziło zwyczajnie do rękoczynów (łapoczynów?).Biły się, syczały i warczały na siebie, znaczyły również, całkiem „po kocursku” swoje terytorium, co niestety,nierzadko odbywało się również w domu. Tego nie mogłam im darować, bo likwidowanie okropnego, drażniącego zapachu jest naprawdę trudne. Moje wrzaski, ganianie po domu i grożenie najsurowszymi konsekwencjami nic nie pomagało – one wiedziały, że to zakazane, a jednak natura była silniejsza.
Co dziwne, kocury nasze nigdy w domu miejsc nie znaczyły, zresztą na szczęście, choć na dworze robią to systematycznie, powodując liczne szkody w roślinności, że nie wspomnę już o tych woniach ohydnych.

Malina potrafiła zabałaganić często do bladego świtu. Wracała do domu nad ranem z tych swoich eskapad, a tu wszyscy śpią, zamiast na nią czekać. Więc co, na progu ma siedzieć? No nie, nie Malina: z płotu na rynnę, z rynny na dach i po dachówkach do okna sypialni. Okno zamknięte, albo uchylone tylko, wejść się nie da. Malina zaczyna więc pokrzykiwać, coraz głośniej i głośniej, aż nareszcie okno się otworzy, Malina wskakuje do środka i spokojnie układa się do snu. Tego nikt więcej nie robił i nie robi, to był Maliny zwyczaj. Chociaż umiejętność łażenia po dachu mają wszystkie nasze koty.

Malina nie cierpiała podróżowania autem. Ale kiedy w wieku około 2,5 lat ciężko się rozchorowała, przestraszyłam się, że na tym terenie nikt nie będzie w stanie udzielić jej skutecznej pomocy i postanowiłam zawieźć ją do Kliniki AR we Wrocławiu. Kotka, cierpiąca, rozgorączkowana, a jednak tak mi potrafiła jeszcze w tym aucie wymyślać, tak mnie atakowała, że za każdym dosłownie zakrętem myślałam o powrocie.
W klinice nie chciała dać się zbadać, wyrywała się i rzucała, jakby o życie walczyła. W końcu uciekła, i w pięcioro, ze studentami, łapaliśmy kota dość długo.Okazało się, że choroba jest poważna, a kuracja długa. Wreszcie udało się zaaplikować jej leki. Zaniosłam ją do samochodu pełna obaw, co będzie w drodze powrotnej. Malina spokojnie ułożyła się w koszyku i… zasnęła. Już wiedziała, że bezpiecznie wraca do domu.

Taka była Malina. Ten jej charakter mocny, władczy taki, przebojowy, każe mi wierzyć, że Malinka poradziła sobie w życiu, i że gdzieś wiedzie żywot nie
najgorszy. Żeby tylko wiedzieć jeszcze, gdzie!

25 maja 2008

Pajda chleba



Być może prawdą jest twierdzenie mojego męża, że ja nie mam żadnego pojęcia o prawdziwym życiu wsi, o ludziach tam mieszkających, o atmosferze, o stosunkach między sąsiadami.
Być może nie myli się również sądząc, że obraz mój to idealne sioło, nieistniejąca faktycznie społeczność, a moja wiedza pochodzi z literatury głównie, i to tej sławiącej uroki wsi.

Rzeczywiście, nie licząc jakiś okazjonalnych sytuacji, trwających kilka czy kilkanaście godzin, byłam na wsi tylko dwukrotnie. Kiedy miałam 12 lat mieszkałam u „przyszywanych” powinowatych przez całe wakacje z okładem, bo wróciłam do domu w połowie września, kiedy rok szkolny trwał już w najlepsze.
Drugi raz, to było po maturze, kiedy to mama mojej przyjaciółki zafundowała nam tygodniowy pobyt w podgórskiej, sudeckiej wsi.
Oczywiście oba te okresy zaliczają się już do prehistorii, ale moje wspomnienia są stale żywe, i to te właśnie przypadki rozbudziły we mnie chęć zamieszkania na wsi, trwającą zresztą do dzisiaj.

Pierwszy mój pobyt, na kujawskiej wsi, to było niesamowicie silne przeżycie dla nastolatki. Tam wszystko było inne i wszystko inaczej się działo niż w moim dotychczasowym doświadczeniu.
Ze stacyjki kolejowej jechało się jeszcze parę kilometrów bryczką zaprzężoną w tego konia, który codziennie pracował w polu.
Gospodarstwo było duże, stuhektarowe, chociaż okrojone znacznie po reformie rolnej.

Zabudowania stały w czworoboku; rozległy dom mieszkalny zamykał ten prostokąt z jednej strony, a olbrzymia drewniana stodoła ze strony przeciwległej. Na dłuższe boki składały się stajnie, obory, chlewy, kurniki i szopy na maszyny rolnicze i narzędzia.
Na środku tego ogromnego podwórza, wybrukowanego „kocimi łbami” była studnia, a dalej buda dla psa, uwiązanego na łańcuchu, którego bałam się okropnie, bo łańcuch był długi.
Jakoś w ogóle nie pamiętam kotów, a przecież musiały być, choćby ze względu na tępienie myszy w stodole.

Dom miał kilka wejść, od frontu wchodziło się przez park, jak nazywali go właściciele,bo rosły tam stare drzewa, ozdobne krzewy oraz palmy w wielkich drewnianych donicach, a żwirowe ścieżki wysypywane były co jakiś czas świeżym piachem.
Po prawej, za wiatą z maszynami było przejście, zamykane furtką, prowadzące do ogrodu warzywnego. Dalej był staw i łączka dla kaczek, a jeszcze dalej rozpoczynał się sad.

Zaraz pierwszego dnia po przyjeździe ciotka wydała mi polecenie: pojedziesz z wujkiem w pole, narwiesz mi groszku, zrobię na obiad. Pojechaliśmy wozem, koniecznie chciałam powozić, ale lejce były takie długie i ciężkie, nie miałam pojęcia, co się z nimi robi. Wuj instruował: - Nie rób nic, konie znają drogę.
Pole z groszkiem wprawiło mnie w osłupienie; wszędzie, jak okiem sięgnąć na tej równinie nic, tylko groszek i groszek. - Rwij do tego, wuj przyniósł wiadro z wozu.- Wrzucaj sam groszek, strąki zostaw na ziemi. - Ile narwać, spytałam.- Jak to ile? Pełne wiadro.Wiadro groszku? Bez strąków? No to będę tu siedzieć do wieczora – poczułam się jak Kopciuszek.
Ale szybko okazało się, że nie było tak źle. Zielonych, pachnących słodko kulek szybko przybywało. I tak długo jeszcze siedziałam z tym pełnym wiadrem, grając w kamyki i czekając na wuja, aby mnie stamtąd zabrał.

W bliskiej odległości od domu, przy drodze dojazdowej, stały czworaki. Przed wojną mieszkali tam robotnicy rolni wynajmowani sezonowo do pracy w majątku. Teraz czworaki były „państwowe” a dzieci ludzi w nich mieszkających rzucały kamieniami za dziećmi właścicieli (i za mną). Były to niestety bardzo trudne czasy walki państwa, rzekomo ludowego, z kapitalizmem
i „resocjalizacji” wszelkiego kułactwa.

Ciekawiło mnie wszystko i chętnie przypatrywałam się wszelkim zajęciom i pracy w gospodarstwie. Do ciotki, oprócz prowadzenia domu i wychowywania małych wówczas dzieci, należało jeszcze dojenie krów, chów drobiu, przygotowywanie karmy dla świń, uprawianie warzyw i doglądanie sadu.
Niezależnie od tego brała udział we wszystkich pracach polowych: sianokosach, żniwach, sadzeniu ziemniaków i wykopkach.

Oddzielnym, rytualnym niemal zajęciem, było pieczenie chleba. Jego smaku i wyglądu nie zapomnę do końca życia. Okrągłe, wielkie bochny, z przypieczoną skórką, czarne, pachnące niepowtarzalnie, dopiero co wyjęte z chlebowego pieca, owijało się w białe lniane ręczniki, każdy oddzielnie i zanosiło do „loszku”. Loszek to była duża piwnica pod kuchnią i izbą czeladną, do której schodziło się po kilkunastu stopniach, otwierając najpierw żelazne drzwi w przedsionku kuchni. Tam, na półkach z różnymi wiktuałami, układało się te bochenki, w miarę potrzeby przynoszone do kuchni. Po pewnym czasie skórka była już tak stwardniała, że nie dało się jej ugryźć,więc była odkrawana, a miąższ krojony na ogromne, ale cieniutkie pajdy, dalej smakował wybornie.
Do takiej kromki, posmarowanej prawdziwym masłem, dopiero co ubitym w kierzance, naprawdę nie potrzeba było już niczego więcej.

Wuj, młody, żylasty człowiek, z ciemną czupryną i zupełnie białym czołem w ogorzałej twarzy (chodził całe lato w kaszkiecie, który zdejmował wyłącznie w domu),w zasadzie w pojedynkę uprawiał cały ten areał. Wszak „kułakowi” niezmiernie trudno było zdobyć ludzi do pomocy. Oboje zresztą harowali od świtu do nocy, ponad ludzkie siły, żeby tylko utrzymać tę ojcowiznę, czy raczej jej część.
Niewyobrażalny dziś dla mnie był ten ich wysiłek, zwłaszcza jeśli dodatkowo weźmie się pod uwagę, że nie było wówczas na tym terenie prądu, bieżącej wody ani kanalizacji. Maszyny rolnicze miały silniki spalinowe. Wszystkie prace w domu wykonywało się ręcznie, a oświetlenie było naftowe. Kto dziś wyobraża sobie, co oznacza umyć naftowy żyrandol, ba, co znaczy wyczyścić klosz od zwykłej, naftowej lampki?

Rozrywki? Żadne. Moi gospodarze nie mieli na to ani czasu, ani ochoty. Ziemia i zwierzęta hodowlane nie pozwalały na żadne leniuchowanie.

Ale kiedy przychodziła niedziela, ci ludzie tradycyjnie, jak od pokoleń, starannie się ubierali, pucowali swoje dzieci, zaprzęgali najlepszą parę koni do najlepszej bryczki i jechali na mszę do kościoła. Kościółek był niewielki, ale miał co trzeba; piękny ołtarz, ambonę i kilkanaście (dwadzieścia?) wspaniałych ław dębowych. Każda z ławek zaopatrzona była tabliczką z nazwiskiem rodziny, która miała prawo w niej się modlić.
Pierwsza z ławek była z nazwiskiem wuja. Zasiedliśmy rzędem, ja cała zmieszana, do takich honorów nieprzywykła. Odezwały się dzwonki. Proboszcz wygłosił kazanie. Nie pamiętam o czym mówił. Moja fascynacja religią przyszła dopiero jakiś czas później, i trwała krótko. Jednak fascynacja kościółkami pozostała.

21 maja 2008

Główka Dantego


Wiosenne porządki i drobne remonty w domu ujawniły pilną potrzebę nabycia kilku rzeczy, więc wybrałam się po zakupy na Bielany Wrocławskie.Pojechałam w miniony poniedziałek, bo to dzień, kiedy ruch jest najmniejszy,więc przynajmniej można doszukać się obsługi w sklepach.
Jest to podobno największe centrum handlowe w Polsce, a przy okazji gmina Kobierzyce, na której terenie ta wielka maszyna do robienia pieniędzy się znajduje, chełpi się statusem najbogatszej w kraju.
Hipermarkety wywołują u mnie zawsze mieszane uczucia: wielkość oferty powoduje, że jest w czym wybierać, ale równocześnie mnogość asortymentu oznacza ogromne powierzchnie, godziny błądzenia wśród półek, zwłaszcza
w działach, które nie są moimi mocnymi stronami (akurat potrzebowałam uchwytu mocującego do rozsuwanej drabiny).
Kiedy już doczekam się pomocy pracownika, z reguły, choć są wyjątki, wiedza młodego człowieka tu zatrudnionego nie wykracza poza opis na opakowaniu produktu. Nic dziwnego – ciężka, źle opłacana robota powoduje, że takie giganty nie są w stanie dopracować się stałej kadry wykwalifikowanych sprzedawców, będących doradcami klientów.

Wszędzie odwiedzałam tylko wybrane działy. W „Obi” to był dział z oświetleniem, skąd wyszłam z dwoma kinkietami łazienkowymi.
Zignorowałam „Tesco”, „Ikeę” i Euro-Net”. Nie zainteresowałam się też atrakcjami w „Castoramie” czy „Auchan”.
Miałam w planie stoisko z pościelą w „Jysk”, gdzie chciałam kupić tanie kołdry, aby poszyć z nich kołderki dla naszych kotów, ale okazało się, że zostały tylko wywieszki na pustych już półkach.

Następnie w Leroy-Merlin kupiłam 7,5 metra szyfonu w kratę oraz złoconą ramkę 10x15 cm i kilka innych drobiazgów.
Prawdę mówiąc do wielu prosperujących tu marketów nigdy nawet nie wchodziłam. W zasadzie nie wchodzę do sklepu, jeśli nie mam potrzeby kupna, albo takiego planu w bliższej perspektywie. Nie lubię „tylko oglądać”.

Tak więc, już po 6 godzinach od wyjazdu z domu, omdlewając z gorąca, ledwo powłócząc obolałymi nogami, głodna i spragniona, a głównie ze znacznie uszczuplonym stanem karty kredytowej, dowlokłam się do parkingu, na którym
n. b. długo nie mogłam odnaleźć auta, i postanowiłam niezwłocznie wracać, absolutnie nigdzie się nie zatrzymując.

Wieczór był upalny, a ja z każdym kilometrem drogi zbliżałam się do oka szalejącej w oddali burzy. Najpierw słychać było tylko złowieszcze pomruki,potem grzmoty i rozświetlającą noc jasność, aż wjechałam w strugi wody,błyskawice i ogłuszający huk piorunów.
U celu podróży zastałam egipskie ciemności; prąd wyłączono.
Kilka naszych kotów nawałnica zaskoczyła na dworze, kryły się więc po różnych dziurach i zakamarkach, w końcu wszystkie udało się sprowadzić do domu.
Długo jeszcze siedzieliśmy przy zapalonych świecach.

Po tej eskapadzie przez trzy dni ręcznie obrębiałam złotą nitką ten kawał szyfonu na firankę do salonu.
Nową ramkę dostała maleńka grafika, obrazująca głowę Dantego, którą dostałam kiedyś w miłym prezencie.Wisi sobie teraz Dante na kominku.
A „Boską” sprzedałam pewnej Emmie z Manchesteru, bo nasze koty chciały lepiej zjeść.